The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecien, maj 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

 
Anna

- Piec po szostej - odpowiedzial na pytanie o godzine szary przechodzien, prawie natychmiast na powrot wtapiajac sie w tlo. Piotr zdazyl jeszcze zauwazyc, jak ow niepozorny czlowieczek skrupulatnie naciagnal rekaw ortalionowego plaszcza, chowajac zegarek przed wzrokiem innych, a moze po prostu dla ochrony przed lodowatym grudniowym wiatrem. Wiatrem, ktory o zmroku przyniosl pierwsze tej zimy srebrzyste platki sniegu, magicznie polyskujace w swietle sodowych lamp ulicznych. Piotr zatrzymal sie, tworzac wyspe na rzece ludzi, zdazajacych po calym dniu pracy do swych domow-sypialni. Wiatr zdawal sie im sprzyjac w tym ponurym pochodzie, totez Piotr z cynicznym usmiechem zastanawial sie, czy tez w ogole udaloby sie im wrocic, gdyby wialo w przeciwna strone. Tak niewielu bowiem umialo w zyciu brnac pod prad.

Pamietajac o poznej dla niego godzinie, poprawil podrozna torbe, ktorej pasek, mimo grubego welnianego plaszcza niemilosiernie wrzynal mu sie w ramie, i ruszyl pod prad w kierunku przystanku, ktory minal chwile wczesniej. Za pol godziny odjezdza jego pociag, a dworzec byl zbyt daleko, by zdazyc tam na piechote. W kieszeni mial jeszcze dwa bilety komunikacji miejskiej, ktore mogl wykorzystac, a ktore i tak mialy nieodwolalnie stracic swa wartosc, gdyz nie zamierzal juz nigdy powrocic do tego miasta.

Wokol nieczytelnych juz, poskrecanych z wilgoci rozkladow jazdy tloczyly sie skulone sylwetki, ktorych kontury rozmywal coraz gesciej padajacy snieg. Czas mijal powoli lecz nieublaganie. Piotr wiec zaczal powatpiewac, czy uda mu sie dzisiaj wyjechac z miasta. Perspektywa spedzenia nocy w poczekalni dworca kolejowego wydawala sie malo kuszaca. Kazda bowiem poczekalnia kazdego dworca w kazdym mozliwym miescie byla zawsze taka sama. Mroczne, poskrecane niczym pergamin twarze. Okrutne grymasy cierpienia i samotnosci. Poczerniale zeby odslaniane w perwersyjnym usmiechu ostatniego stadium alkoholizmu i umyslowej degeneracji. Przytlaczajacy smrod stechlego moczu. Lokalny koniec swiata, po ktorym jest juz tylko chaos. Rozkladajace sie mozgi ludzi, ktorzy po prostu skrecili kiedys w zla strone, lecz nie mieli odwagi zawrocic. Zycie bowiem bylo dla nich droga jednokierunkowa. Piotr bal sie ich, bal sie, ze kiedys skreci, nie tam gdzie trzeba i w ten sposob dolaczy do smutnego pochodu ludzi skazanych na robienie pod siebie. Bal sie, ze nie starczy mu wtedy sil, by odwrocic sie i z niezachwiana pewnoscia siebie ruszyc pod prad, by odnalezc wlasciwe skrzyzowanie, a na nim wlasciwa droge.

W koncu nadjechal tramwaj. Wydawal sie jednak jakis inny i nagle Piotr uswiadomil sobie, ze w przeciwienstwie do pozostalych, jego wagony mialy jednolity kolor - nie bylo na nich chocby jednej nawet reklamy. Widocznie jedzie malo popularna trasa - szepnal. Mowienie do siebie zawsze go bawilo, choc nigdy nie przyznal sie, nawet sam przed soba, ze byl to zwyczajny akt walki z samotnoscia. Numer tramwaju nic mu nie mowil, dotknal wiec ramienia nieszkodliwie wygladajacego mezczyzny i spytal sie, czy dojedzie w okolice dworca. Poniekad - odpowiedzial nieznajomy, a swiatlo ulicznej latarni ukazalo pomarszczona twarz starca, czesciowo przyslonieta rondem filcowego kapelusza. Piotr w milczeniu przelknal odpowiedz. Pamietajac jednak o kurczacym sie czasie, zaryzykowal i wsiadl za staruszkiem do tramwaju.

Przeszklona arka ruszyla, unoszac posrod snieznego potopu szarych ludzi sennie kolyszacych sie w rytm stukotu stalowych kol. Brodaty motorniczy o milej powierzchownosci przyjal na siebie obowiazki Noego - choc nie zabieral zwierzat lecz ludzi. Ludzi prowadzacych jednak zwierzeca egzystencje. Drobne stworzenia, ktore urodzily sie tylko po to, by jesc, prokreowac i w koncu zdechnac pod plotem.

Piotrowi-czlowiekowi zaciazyla torba, zaciazyly tez powieki, a przed oczami, niczym sen na jawie, zatanczyly wspomnienia. To wlasnie ten magiczny miarowy stukot kol, ktorejs zimowej nocy, zmienil jego zycie. W sennej retrospekcji dostrzegl samego siebie. Zaszufladkowany czlowiek, ktoremu schematy sciskaly gardlo, tak iz nigdy nie mogl odetchnac pelna piersia. Wyruszyl w interesach, zostawiajac swego kierowce, a swiadomie decydujac sie na pociag. To male, dotychczas nieszkodliwe szalenstwo, pachnace namiastka wolnosci, stalo sie jednak zarzewiem buntu. Buntu czlowieka, ktoremu monotonia zycia bezlitosnie zamieniala serce w kamien, a mozg w stos pomietych faksow, korespondencji i dokumentow przyprawionych zdradliwie slodkim smakiem pieniedzy. Pociag kolysal sie, za oknami sypal snieg, a on, tytan pracy, kulil sie nad otwarta walizka, ktora kryla cale jego dotychczasowe zycie. Nagle dane, ktore analizowal, lepkimi palcami smierci zacisnely sie na jego szyi, a odor powtarzanych do znudzenia czynnosci buchnal z walizki niczym z otwartej paszczy jakiegos okrutnego dzikiego stwora. Poczul, ze sie dusi. Nerwowo poluzowal krawat i rozpial guzik przy snieznobialym, nienagannie wyprasowanym kolnierzyku. Gdy to nie pomoglo, rzucil sie do okna i spazmatycznym ruchem umierajacego otworzyl je na cala szerokosc. Zimne swieze powietrze wtargnelo do srodka, a wraz z nim cos jeszcze. Subtelny zapach lasu sosnowego, przez ktory przedzieral sie pociag, otulil biednego czlowieka i poczal wespol z miarowo stukajacymi o szyny kolami szeptac mu do ucha rzeczy niezwykle, rzeczy dawno juz zapomniane. Wtedy zrozumial, ze musi uciec od codziennosci i szukac ratunku. Te pierwsze od wielu lat spontaniczne uczucia, ktore pulsowaly mu w skroni, zerwaly krawat z szyi i cisnely go wraz z walizka przez okno. Za nimi uwolniony czlowiek wyrzucil w czern nocy swe imie i nazwisko. W piersiach zagoscil spokoj, pachnacy sosna. Wtedy postanowil nazwac sie Piotrem. Tak rozplynal sie w zimowym powietrzu czlowiek z przyklejonym do twarzy usmiechem, z przyklejona do reki walizka i komorkowym telefonem. Nieprawdziwi przyjaciele i znajomi nigdy nie dowiedzieli sie, co sie z nim stalo, a policja nie trafila na zaden slad. Na swiecie pojawil sie tylko nowy czlowiek, podrozujacy koleja od miasta do miasta, poszukujacy spelnienia swych marzen.

Piotr otrzasnal sie ze wspomnien i spostrzegl, ze tramwaj skrecil w zupelnie mu nie znana ulice, po obu stronach ktorej staly stare secesyjne kamieniczki. Mimo iz dosc dokladnie zwiedzil to miasto, najwyrazniej ukrylo ono przed nim te zabytkowa dzielnice, pozbawiona sklepow, szyldow i krzykliwych reklam. Piotr skonstatowal, ze moze wcale nie dojedzie w poblize dworca. Czas szybko sie kurczyl, wiec po raz drugi juz dzisiaj zapytal sie o godzine. Piec po szostej - uslyszal, co od razu wydalo mu sie niedorzeczne. Przeszedl wiec dyskretnie na drugi koniec tramwaju i ponowil pytanie. Dziewietnasta piec - uslyszal zmeczony glos kobiety objuczonej zakupami. Poirytowany spojrzal na pasazerow, ktorzy stojac, trzymali sie zwisajacych z sufitu plastikowych uchwytow. Kilka osob mialo zegarki - elektroniczne, kolorowe, metalowe, wskazowkowe - cala galanteria bijaca tandeta. Kazdy z nich wskazywal jednak inna godzine, od dwunastej poczawszy do siodmej z minutami. Dwa z nich, dumnie spoczywajace na nadgarstkach obejmujacej sie bez skrepowania pary mlodych ludzi, bezczelnie chodzily w przeciwna strone, a jeszcze inny spogladal znad rekawa swoja, nie wiedziec czemu, czternastogodzinna tarcza. Piotr sciagnal torbe i z wyrazna niechecia rozpial ja, zdajac sobie sprawe, ze jego wlasny zegarek, nieopatrznie spakowany wraz z innymi rzeczami, spoczywa gdzies na dnie, pod gruba warstwa ubran. Dobry stary zegarek z bialym cyferblatem, na ktorym z cala pewnoscia wiernie polyskiwalo srebrem tradycyjne dwanascie godzin. Dobry stary zegarek, ktory nigdy go nie zawiodl, niemadrze jednak dzis zapomniany, z godna pozalowania dyskryminacja wsadzony na dno podroznej torby.

Piotr wymacal i nie bez klopotu wydobyl znajomy w dotyku przedmiot, po czym z nadzieja nan spojrzal. Dobry stary zegarek nie chodzil. Chowajac go z niesmakiem do kieszeni, z cicha zaklal. Natychmiast cienkim glosem odpowiedzialo mu echo. Zdziwiony podniosl glowe, wbijajac wzrok w szczerbaty usmiech na twarzy dziecka siedzacego na kolanach drzemiacej staruszki. Chlopiec powtorzyl zle slowo glosniej - wystarczajaco glosno, by obudzic kolyszaca sie sennie kobiete. Piotr odwrocil glowe, darujac sobie watpliwa przyjemnosc wysluchania krytycznej wymiany zdan na linii babcia-wnuczek. Dzieci i starcy zbyt czesto podnosili mu kiedys poziom adrenaliny. Dzieci - bo czesto glosne, kaprysne, okrutne i, co bylo chyba najbardziej cynicznym spostrzezeniem, zazwyczaj uwalane blotem i piachem z podworka. Starcy - bo zbyt przypominali dzieci. Oczywiscie Piotr zdawal sobie sprawe, iz taki stosunek jest bardziej jego wada, niz zaleta. Niechec do dzieci, nie tak zreszta wielka jak mu sie na pozor wydawalo, otrzymal w spadku od swojego ojca, ktory watpliwy ten dar odziedziczyl z kolei po dalszych przodkach. Czesto przeklinal swoje geny, a takze swego ojca, ktory praktycznie pozbawil go dziecinstwa, uczac syna nienawisci i lekcewazacego stosunku do ludzi. Z resztek tych niechlubnych przypadlosci Piotr leczyl sie do dzisiaj. Na szczescie dla niego, stara osobowosc niemalze calkowicie rozplynela sie w zimowym powietrzu tego szczegolnego dnia, gdy pozbyl sie w pociagu wszystkich atrybutow swego industrialnego niewolnictwa.

Czy byl szczesliwy? To pytanie z dnia na dzien dreczylo go coraz dotkliwiej. Tym bardziej, ze przeciez doskonale znal odpowiedz. Uratowany nie znaczy szczesliwy. Poszukiwac nie znaczy odnalezc. A on przeciez wciaz nie wiedzial, czego dokladnie szuka. Owszem, cieszyl sie, ze dotychczasowe zycie pozostawil nieodwolalnie za soba. To co jednak bylo przed nim - nie objete umyslem, nie wykrystalizowane ulotne marzenie o delikatnej woni sosny - wciaz pozostawalo poza jego zasiegiem. Piotr jednak mial matke-nadzieje, choc wcale nie uwazal sie za zyciowego glupca. A ona codziennie szeptala mu do ucha, ze szukajac, odnajdzie, zabiegajac, zdobedzie. Nie wierzyl nigdy w filozoficzne przeslanki o szczesciu wynikajacym z wiecznego szukania, ani o rozczarowaniu, gdy marzenie staje sie rzeczywistoscia. Wierzyl w koniec poszukiwan, w spelnienie marzen, choc z pewnoscia nie doskonale, jak niedoskonali sa przeciez ludzie. Piotr odnalazl nadzieje. Nadzieja wiec usynowila go, z miloscia przyciskajac do swej piersi, a on wierzyl jej, nawet w obliczu faktu, iz wielu juz przeciez zawiodla. Pamietal jednak, iz czas biegnie nieublaganie, nie znajac litosci. Pierwsze siwe wlosy, znaczace skron, dobitnie to potwierdzaly.

Tramwaj delikatnie zahamowal, cucac Piotra z sennego zamyslenia. Drzwi z sykiem otworzyly sie, nikt jednak nie kwapil sie z wyjsciem. Nagla cisza zaklula w uszy. Wszystkie oczy zwrocily sie ku Piotrowi. Patrzyl na niego staruszek w filcowym kapeluszu, patrzyla zmeczona kobieta obladowana zakupami, patrzyla obejmujaca sie bez skrepowania para, patrzyla na niego babcia, patrzyl tez siedzacy na jej kolanach szczerbaty chlopiec. Patrzyli inni. Bez slowa. Tylko staruszek usmiechnal sie przyjaznie. To twoj przystanek - rzekl, po czym sciagnal z glowy filcowy kapelusz, wskazujac nim wyjscie. Piotr poczul, jak cos parzy mu trzymana w kieszeni reke. Z goracym zegarkiem w dloni, ostroznie stapajac po stopniach tramwaju, wyszedl na zimowy, miekki sniegiem chlod. Przed nim wznosila sie piekna secesyjna kamienica. Nad wejsciem do sutereny skromny, staromodny szyld informowal, iz rezyduje tu zegarmistrz.

Piotr zszedl po waskich schodkach i z wahaniem chwycil za klamke. Zaklad byl otwarty. W srodku unosil sie dyskretny zapach kadzidla, przeplatajacy sie z sennymi dzwiekami "Sonaty Ksiezycowej" Beethovena.

rys. A. Jasinski

Wnetrze przywodzilo na mysl przedwojenny antykwariat. Obok wszechobecnych czasomierzy staly tu bowiem debowe regaly pelne zakurzonych ksiazek oraz roznych tajemniczych przedmiotow, ktorych przeznaczenie moglo byc znane tylko ich wlascicielowi. Jedynym zrodlem swiatla byla gustowna latarenka, zamocowana nad wejsciem. Piotr moglby przysiac, ze to lampka gazowa - swiatlo wygladajace przez ornamentowe szybki zdawalo sie drgac, a w ucho wpadal delikatny syk. Na zanurzonych w polmroku scianach wisialy trzy obrazy w pieknie zloconych ramach. Jeden przedstawial zasypana sniegiem uliczke, po obu stronach ktorej staly stare kamieniczki. Drugi, zdajacy sie mimo cienia promieniowac jasnoscia, pokazywal wydmy z zawieszonym nad nimi palacym, morderczym sloncem. Ostatni obraz byl kojacym oko wizerunkiem sosnowego parku tonacego w lagodnym swietle ksiezyca. W tym magicznym blasku, pomiedzy drzewami ktos stal. I chociaz byla to tylko ciemna, zamazana sylwetka, Piotr, nie wiedziec czemu, byl pewny, iz jest to kobieta - kobieta niezwykla.

- Ciagle jest go za malo albo za duzo...

- Slucham? - Piotr wbil wzrok w nieoswietlona czesc pomieszczenia za szeroka lada, oddzielajaca miejsce dla klientow od zegarowych skarbow.

- Za malo go lub za duzo. Czas, mowie o czasie - z mroku wynurzyl sie niemlody juz mezczyzna w staromodnej kamizelce nalozonej na staromodna koszule ze zlotymi spinkami w mankietach. Dlugie lecz zadbane siwe wlosy opadaly mu na ramiona, a twarz, oprocz drucianych okularow dalekowidza, zdobila krotko przystrzyzona popielata broda - Zawsze chcemy sie mu podporzadkowac, zawsze scigamy sie z jego godzinami, minutami i sekundami, a przeciez to my wlasnie mozemy go kontrolowac. Podporzadkowac sobie czas, by nam sluzyl. Dzieki temu nic badz prawie nic nie bedzie stracone na zawsze.

Piotr usmiechnal sie. Dla niego czas biegl przeciez nieublaganie. Otworzyl dlon i pokazal swoj wierny czasomierz. Zegarmistrz wzial go do reki - tym, tym chcesz mierzyc czas? - rozesmial sie. Jego glos brzmial zaskakujaco mlodo - Dwanascie liczb to nie wszystko. Czy jezdziles kiedys w kolko dziecinnym rowerkiem? Czy widziales psa goniacego wlasny ogon? To wlasnie praktyczna strona dwunastu liczb.

- Zegarmistrz nienawidzacy zegarow?

- Nie. Zegarmistrz kochajacy zegary, wiedzacy jednak, iz cudownie odmierzaja one czas, ktory my, my sami mozemy kreowac. Zegarmistrz wiedzacy, iz zegary pokazuja twe szczesliwe godziny, mowiac zarazem, ze to od ciebie zalezy, czy bedzie ich wiecej. Ludzie traktuja wskazowki jak strzaly, ktore powoli lecz nieublaganie wbijaja sie im w serce. Ja wiem, ze to drogowskazy, a tylko od ciebie zalezy, jaka droge ci wskaza. Spojrz - uniosl zegarek Piotra. Wskazywal na godzine dwunasta, a jego sekundnik zyl - zegarek chodzil.

- Juz polnoc? - Piotr wzial swoj zmartwychwstaly czasomierz.

- Juz poludnie. Pamietaj, czas nie gra roli. Wazny jest odpowiedni kierunek. Rozkazuj godzinom, niech stana ci sie posluszne, przestaniesz wtedy wypatrywac z niepokojem w lustrze kazdego siwego wlosa.

Zrobilo sie goraco. Piotr sciagnal plaszcz i torbe, ktore nagle wydaly mu sie dziwnie obce. Poczul, ze te atrybuty podrozy nie beda mu juz potrzebne. Spojrzal na sciane - wisialy tam juz tylko dwa obrazy. Zimowy zniknal. Pustynne, wysuszajace gardlo na wior slonce swiecilo jednak nadal, a obok ciemna sylwetka przechadzala sie w ksiezycowa noc. Kobieta niezwykla.

- Znajdziesz ja - zegarmistrz ponownie usunal sie w cien, z ktorego przed chwila sie wylonil - a naprawa zegarka jest gratis.

Poludnie. Jasno swiecace slonce zalalo swym blaskiem Piotra, gdy zamykal za soba drzwi rezydencji zegarmistrza-pana czasu. Ciezkie, kapiace od soczystego blekitu niebo z wielkim trudem nosilo na sobie plonaca kule, przed ktora pierzchal najodwazniejszy nawet cien. Bylo lato - obwieszczaly to nieznosnie glosne skowronki, ktore wzlatywaly wyzej i wyzej, chcac za przykladem feniksa poznac rozkosz plonacych zarem skrzydel. Powoli wspinajac sie po waskich schodkach laczacych suterene z ulica, Piotr ze zgroza podziwial wylaniajacy sie przed nim widok. Na wprost bowiem wznosily sie dwa poczerniale od zaru, niebotyczne wiezowce, ktorych popekany, skazany na susze beton, rozpaczliwie blagal o krople wody. Za tymi okrutnymi pomnikami industrializmu rozciagala sie piaszczysta pustka. Spalone sloncem wydmy wzywaly wszystkie zywe stworzenia - chodzcie, wezcie, co chcecie, my tylko spijemy wode z waszych cial, jakze niewielka to przeciez cena za spelnienie waszych marzen. Miedzy martwymi drapaczami chmur widniala szeroka droga, z metra na metr zwezajaca sie i jasniejaca zarazem od wszechobecnego piasku. Podazaly nia dziesiatki, moze setki ludzi. Wszyscy usmiechnieci, lecz otumanieni, znikali za wydmami przyzywajacymi ich swym pieknym glosem, obiecujacym raj. - Nasza woda to niewielka cena - mowili mezczyzni, mowily kobiety, ciagnace na sile przerazone dzieci. Przed zauroczonymi ludzmi rozposcieraly sie tanczace na horyzoncie niebianskie wizje.

Piotr zobaczyl tam znany mu ksztalt. To byla Ona. Kobieta niezwykla. Kontur poczal jednak falowac w zludnej halucynacji, zamieniajac powabne kobiece ksztalty w plynne ruchy jadowitej zmii. Piotr ruszyl niepewnym krokiem, sluchajac ponetnych zaproszen. Nagle przypomnial sobie o swym przywroconym do zycia zegarku. Spojrzal nan, dostrzegajac ze zdziwieniem pedzace na oslep wskazowki. Otepialy, zatrzymal sie, krzykiem zmuszajac tez do tego swoj czasomierz. Wskazowki znieruchomialy. Swiat stanal w miejscu. Piotr spojrzal na wydmy. Bezlitosnie przebil je wzorkiem, a z ich powstalych ran wyciekla woda. Woda z wysuszonych cial lezacych w dolinie smierci ukrytej za wolajacymi slodko piaszczystymi kopcami. Dolina smierci. Makabryczne usmiechy zmarlych w ekstazie zludnej fatamorgany. Wysuszone oczodoly ziejace pustka smierci. Rece mezczyzn zacisniete na plonacych jeszcze przedmiotach zbytku, rece kobiet, trupimi palcami trzymajace dzieci, ktore do konca nie wiedzialy, dlaczego musza umrzec.

Piotr padl na kolana, wymiotujac od smrodu palonych przez slonce cial. Wydmy jednak wolaly go cudownym kobiecym glosem - przyjacielu, kochanie, slodki, chodz - my ukoimy twoj bol. Damy ci wszystko, czego zapragniesz. Oddaj nam tylko swe cialo, swe tetniace krwia serce, cudownie wilgotne oczy i usta. Daj nam wody, a my zbudujemy ci wielki, szczesliwy zamek.

- Zamek - zaszlochal Piotr - zamek z piasku!. Ostatkiem sil odwrocil sie, kryjac wzrok przed palacym sloncem. Wskazowki zegarka ruszyly pod prad. I wtedy nagle zrozumial. Ruszyl pod prad. Puscil sie biegiem, zostawiajac za plecami okrutny piasek. Biegl dlugo lecz wytrwale. Biegl bowiem z misja maratonczyka, obwieszczajac zwyciestwo. Przed oczami migaly zamazane domy, drzewa, ludzie. W szalonym pedzie wiatr z radoscia wypelnial mu pluca ozywczym tlenem i... czyms jeszcze. Tkniety przeczuciem Piotr zatrzymal sie, co jego oszalale serce przyjelo z wdziecznoscia, i z pelnym podniecenia oczekiwaniem wzial gleboki oddech. Zakrztusil sie, posmakowal i poczul, jak powoli, niepewnie, po policzkach splywaja mu lzy. Ta won, cudowna won prawdziwej wolnosci. Uspokoil swoj umysl i serce, uspokoil wskazowki swego zegarka. Oddychal juz normalnie, chlonac calym soba subtelny zapach sosny. Zapadal zmrok.

Piotr z odwaga i spokojem podniosl wzrok. Przed nim rozciagal sie sosnowy park. Miedzy iglastymi drzewami wily sie waskie sciezki, fosforyzujace w blasku ksiezyca, zawieszonego na zasypiajacym juz niebie. Wieczorny chlod, oprocz ukojenia, przyniosl ze soba niewyrazne jeszcze dzwieki dobiegajacej gdzies z daleka romantycznej ballady Roya Orbisona.

Dryfujacy sennie ksiezyc zaplatal sie w galezie najwyzszych drzew. Szukajac pomocy, zwrocil swa jasniejaca twarz w dol. Nie spojrzal jednak na Piotra, lecz swymi stalowymi promieniami objal niewyrazna sylwetke stojaca miedzy drzewami. Piotr nie znal Jej, a jednak wiedzial, kim jest. To byla Ona. I to wlasnie Ona, unoszac sie na skrzydlach muzyki, stanela przed Piotrem w kwiecistej sukience, a jasne swiatlo pelni splynelo na jej usmiechnieta twarz. - Czekalam na ciebie, Piotrze - kosmyki jej mahoniowych wlosow zatanczyly w rytm delikatnego powiewu - tak dlugo czekalam.

- Cale zycie... - zawahal sie, spojrzal w jej lagodne oczy i juz wiedzial - cale zycie... Anno?

- Cale zycie, Piotrze - objela go mocno, a on chlonal ulotny zapach wiatru ukrywajacy sie w jej wlosach. Znal Ja. Ona byla jego marzeniem i koncem drogi, jego wolnoscia i wonia sosnowa, jego Anna... Nadzieja okazala sie prawdziwa matka, a Piotr w duchu szczerze dziekowal jej za matczyna troske i cierpliwosc.

Stali tak posrod drzew, objeci, stanowiacy jednosc, oplatani muzyka cieplej letniej nocy, cieszac sie niezmaconym spokojem. Anna podniosla wzrok na Piotra, ktory delikatnie otarl jej, splywajaca po policzkach, lze szczescia. Chwycila jego dlon i poczela prowadzic jak dziecko ksiezycowa sciezka w strone nadlatujacej na skrzydlach lata muzyki - Chodz - powiedziala - zatanczymy.

I gdy tak szli, trzymajac sie za rece, miedzy drzewami ukazala sie im oswietlona altana, pod ktora tanczyly szczesliwe pary. Grala muzyka, pachnialy sosny, a niezapomniany Roy Orbison spiewal niezapomniana kwestie. In dreams I walk with you. In dreams I talk to you...

 
Marcin Drews { redakcja@valetz.pl }
 

poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

17
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.