The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecień, maj 1999
[ ISO 8859-2 ]
( wersja ASCII ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

 
Anna

- Pięć po szóstej - odpowiedział na pytanie o godzinę szary przechodzień, prawie natychmiast na powrót wtapiając się w tło. Piotr zdążył jeszcze zauważyć, jak ów niepozorny człowieczek skrupulatnie naciągnął rękaw ortalionowego płaszcza, chowając zegarek przed wzrokiem innych, a może po prostu dla ochrony przed lodowatym grudniowym wiatrem. Wiatrem, który o zmroku przyniósł pierwsze tej zimy srebrzyste płatki śniegu, magicznie połyskujące w świetle sodowych lamp ulicznych. Piotr zatrzymał się, tworząc wyspę na rzece ludzi, zdążających po całym dniu pracy do swych domów-sypialni. Wiatr zdawał się im sprzyjać w tym ponurym pochodzie, toteż Piotr z cynicznym uśmiechem zastanawiał się, czy też w ogóle udałoby się im wrócić, gdyby wiało w przeciwną stronę. Tak niewielu bowiem umiało w życiu brnąć pod prąd.

Pamiętając o późnej dla niego godzinie, poprawił podróżną torbę, której pasek, mimo grubego wełnianego płaszcza niemiłosiernie wrzynał mu się w ramię, i ruszył pod prąd w kierunku przystanku, który minął chwilę wcześniej. Za pół godziny odjeżdża jego pociąg, a dworzec był zbyt daleko, by zdążyć tam na piechotę. W kieszeni miał jeszcze dwa bilety komunikacji miejskiej, które mógł wykorzystać, a które i tak miały nieodwołalnie stracić swą wartość, gdyż nie zamierzał już nigdy powrócić do tego miasta.

Wokół nieczytelnych już, poskręcanych z wilgoci rozkładów jazdy tłoczyły się skulone sylwetki, których kontury rozmywał coraz gęściej padający śnieg. Czas mijał powoli lecz nieubłaganie. Piotr więc zaczął powątpiewać, czy uda mu się dzisiaj wyjechać z miasta. Perspektywa spędzenia nocy w poczekalni dworca kolejowego wydawała się mało kusząca. Każda bowiem poczekalnia każdego dworca w każdym możliwym mieście była zawsze taka sama. Mroczne, poskręcane niczym pergamin twarze. Okrutne grymasy cierpienia i samotności. Poczerniałe zęby odsłaniane w perwersyjnym uśmiechu ostatniego stadium alkoholizmu i umysłowej degeneracji. Przytłaczający smród stęchłego moczu. Lokalny koniec świata, po którym jest już tylko chaos. Rozkładające się mózgi ludzi, którzy po prostu skręcili kiedyś w złą stronę, lecz nie mieli odwagi zawrócić. Życie bowiem było dla nich drogą jednokierunkową. Piotr bał się ich, bał się, że kiedyś skręci, nie tam gdzie trzeba i w ten sposób dołączy do smutnego pochodu ludzi skazanych na robienie pod siebie. Bał się, że nie starczy mu wtedy sił, by odwrócić się i z niezachwianą pewnością siebie ruszyć pod prąd, by odnaleźć właściwe skrzyżowanie, a na nim właściwą drogę.

W końcu nadjechał tramwaj. Wydawał się jednak jakiś inny i nagle Piotr uświadomił sobie, że w przeciwieństwie do pozostałych, jego wagony miały jednolity kolor - nie było na nich choćby jednej nawet reklamy. Widocznie jedzie mało popularną trasą - szepnął. Mówienie do siebie zawsze go bawiło, choć nigdy nie przyznał się, nawet sam przed sobą, że był to zwyczajny akt walki z samotnością. Numer tramwaju nic mu nie mówił, dotknął więc ramienia nieszkodliwie wyglądającego mężczyzny i spytał się, czy dojedzie w okolice dworca. Poniekąd - odpowiedział nieznajomy, a światło ulicznej latarni ukazało pomarszczoną twarz starca, częściowo przysłoniętą rondem filcowego kapelusza. Piotr w milczeniu przełknął odpowiedź. Pamiętając jednak o kurczącym się czasie, zaryzykował i wsiadł za staruszkiem do tramwaju.

Przeszklona arka ruszyła, unosząc pośród śnieżnego potopu szarych ludzi sennie kołyszących się w rytm stukotu stalowych kół. Brodaty motorniczy o miłej powierzchowności przyjął na siebie obowiązki Noego - choć nie zabierał zwierząt lecz ludzi. Ludzi prowadzących jednak zwierzęcą egzystencję. Drobne stworzenia, które urodziły się tylko po to, by jeść, prokreować i w końcu zdechnąć pod płotem.

Piotrowi-człowiekowi zaciążyła torba, zaciążyły też powieki, a przed oczami, niczym sen na jawie, zatańczyły wspomnienia. To właśnie ten magiczny miarowy stukot kół, którejś zimowej nocy, zmienił jego życie. W sennej retrospekcji dostrzegł samego siebie. Zaszufladkowany człowiek, któremu schematy ściskały gardło, tak iż nigdy nie mógł odetchnąć pełną piersią. Wyruszył w interesach, zostawiając swego kierowcę, a świadomie decydując się na pociąg. To małe, dotychczas nieszkodliwe szaleństwo, pachnące namiastką wolności, stało się jednak zarzewiem buntu. Buntu człowieka, któremu monotonia życia bezlitośnie zamieniała serce w kamień, a mózg w stos pomiętych faksów, korespondencji i dokumentów przyprawionych zdradliwie słodkim smakiem pieniędzy. Pociąg kołysał się, za oknami sypał śnieg, a on, tytan pracy, kulił się nad otwartą walizką, która kryła całe jego dotychczasowe życie. Nagle dane, które analizował, lepkimi palcami śmierci zacisnęły się na jego szyi, a odór powtarzanych do znudzenia czynności buchnął z walizki niczym z otwartej paszczy jakiegoś okrutnego dzikiego stwora. Poczuł, że się dusi. Nerwowo poluzował krawat i rozpiął guzik przy śnieżnobiałym, nienagannie wyprasowanym kołnierzyku. Gdy to nie pomogło, rzucił się do okna i spazmatycznym ruchem umierającego otworzył je na całą szerokość. Zimne świeże powietrze wtargnęło do środka, a wraz z nim coś jeszcze. Subtelny zapach lasu sosnowego, przez który przedzierał się pociąg, otulił biednego człowieka i począł wespół z miarowo stukającymi o szyny kołami szeptać mu do ucha rzeczy niezwykłe, rzeczy dawno już zapomniane. Wtedy zrozumiał, że musi uciec od codzienności i szukać ratunku. Te pierwsze od wielu lat spontaniczne uczucia, które pulsowały mu w skroni, zerwały krawat z szyi i cisnęły go wraz z walizką przez okno. Za nimi uwolniony człowiek wyrzucił w czerń nocy swe imię i nazwisko. W piersiach zagościł spokój, pachnący sosną. Wtedy postanowił nazwać się Piotrem. Tak rozpłynął się w zimowym powietrzu człowiek z przyklejonym do twarzy uśmiechem, z przyklejoną do ręki walizką i komórkowym telefonem. Nieprawdziwi przyjaciele i znajomi nigdy nie dowiedzieli się, co się z nim stało, a policja nie trafiła na żaden ślad. Na świecie pojawił się tylko nowy człowiek, podróżujący koleją od miasta do miasta, poszukujący spełnienia swych marzeń.

Piotr otrząsnął się ze wspomnień i spostrzegł, że tramwaj skręcił w zupełnie mu nie znaną ulicę, po obu stronach której stały stare secesyjne kamieniczki. Mimo iż dość dokładnie zwiedził to miasto, najwyraźniej ukryło ono przed nim tę zabytkową dzielnicę, pozbawioną sklepów, szyldów i krzykliwych reklam. Piotr skonstatował, że może wcale nie dojedzie w pobliże dworca. Czas szybko się kurczył, więc po raz drugi już dzisiaj zapytał się o godzinę. Pięć po szóstej - usłyszał, co od razu wydało mu się niedorzeczne. Przeszedł więc dyskretnie na drugi koniec tramwaju i ponowił pytanie. Dziewiętnasta pięć - usłyszał zmęczony głos kobiety objuczonej zakupami. Poirytowany spojrzał na pasażerów, którzy stojąc, trzymali się zwisających z sufitu plastikowych uchwytów. Kilka osób miało zegarki - elektroniczne, kolorowe, metalowe, wskazówkowe - cała galanteria bijąca tandetą. Każdy z nich wskazywał jednak inną godzinę, od dwunastej począwszy do siódmej z minutami. Dwa z nich, dumnie spoczywające na nadgarstkach obejmującej się bez skrępowania pary młodych ludzi, bezczelnie chodziły w przeciwną stronę, a jeszcze inny spoglądał znad rękawa swoją, nie wiedzieć czemu, czternastogodzinną tarczą. Piotr ściągnął torbę i z wyraźną niechęcią rozpiął ją, zdając sobie sprawę, że jego własny zegarek, nieopatrznie spakowany wraz z innymi rzeczami, spoczywa gdzieś na dnie, pod grubą warstwą ubrań. Dobry stary zegarek z białym cyferblatem, na którym z całą pewnością wiernie połyskiwało srebrem tradycyjne dwanaście godzin. Dobry stary zegarek, który nigdy go nie zawiódł, niemądrze jednak dziś zapomniany, z godną pożałowania dyskryminacją wsadzony na dno podróżnej torby.

Piotr wymacał i nie bez kłopotu wydobył znajomy w dotyku przedmiot, po czym z nadzieją nań spojrzał. Dobry stary zegarek nie chodził. Chowając go z niesmakiem do kieszeni, z cicha zaklął. Natychmiast cienkim głosem odpowiedziało mu echo. Zdziwiony podniósł głowę, wbijając wzrok w szczerbaty uśmiech na twarzy dziecka siedzącego na kolanach drzemiącej staruszki. Chłopiec powtórzył złe słowo głośniej - wystarczająco głośno, by obudzić kołyszącą się sennie kobietę. Piotr odwrócił głowę, darując sobie wątpliwą przyjemność wysłuchania krytycznej wymiany zdań na linii babcia-wnuczek. Dzieci i starcy zbyt często podnosili mu kiedyś poziom adrenaliny. Dzieci - bo często głośne, kapryśne, okrutne i, co było chyba najbardziej cynicznym spostrzeżeniem, zazwyczaj uwalane błotem i piachem z podwórka. Starcy - bo zbyt przypominali dzieci. Oczywiście Piotr zdawał sobie sprawę, iż taki stosunek jest bardziej jego wadą, niż zaletą. Niechęć do dzieci, nie tak zresztą wielką jak mu się na pozór wydawało, otrzymał w spadku od swojego ojca, który wątpliwy ten dar odziedziczył z kolei po dalszych przodkach. Często przeklinał swoje geny, a także swego ojca, który praktycznie pozbawił go dzieciństwa, ucząc syna nienawiści i lekceważącego stosunku do ludzi. Z resztek tych niechlubnych przypadłości Piotr leczył się do dzisiaj. Na szczęście dla niego, stara osobowość niemalże całkowicie rozpłynęła się w zimowym powietrzu tego szczególnego dnia, gdy pozbył się w pociągu wszystkich atrybutów swego industrialnego niewolnictwa.

Czy był szczęśliwy? To pytanie z dnia na dzień dręczyło go coraz dotkliwiej. Tym bardziej, że przecież doskonale znał odpowiedź. Uratowany nie znaczy szczęśliwy. Poszukiwać nie znaczy odnaleźć. A on przecież wciąż nie wiedział, czego dokładnie szuka. Owszem, cieszył się, że dotychczasowe życie pozostawił nieodwołalnie za sobą. To co jednak było przed nim - nie objęte umysłem, nie wykrystalizowane ulotne marzenie o delikatnej woni sosny - wciąż pozostawało poza jego zasięgiem. Piotr jednak miał matkę-nadzieję, choć wcale nie uważał się za życiowego głupca. A ona codziennie szeptała mu do ucha, że szukając, odnajdzie, zabiegając, zdobędzie. Nie wierzył nigdy w filozoficzne przesłanki o szczęściu wynikającym z wiecznego szukania, ani o rozczarowaniu, gdy marzenie staje się rzeczywistością. Wierzył w koniec poszukiwań, w spełnienie marzeń, choć z pewnością nie doskonałe, jak niedoskonali są przecież ludzie. Piotr odnalazł nadzieję. Nadzieja więc usynowiła go, z miłością przyciskając do swej piersi, a on wierzył jej, nawet w obliczu faktu, iż wielu już przecież zawiodła. Pamiętał jednak, iż czas biegnie nieubłaganie, nie znając litości. Pierwsze siwe włosy, znaczące skroń, dobitnie to potwierdzały.

Tramwaj delikatnie zahamował, cucąc Piotra z sennego zamyślenia. Drzwi z sykiem otworzyły się, nikt jednak nie kwapił się z wyjściem. Nagła cisza zakłuła w uszy. Wszystkie oczy zwróciły się ku Piotrowi. Patrzył na niego staruszek w filcowym kapeluszu, patrzyła zmęczona kobieta obładowana zakupami, patrzyła obejmująca się bez skrępowania para, patrzyła na niego babcia, patrzył też siedzący na jej kolanach szczerbaty chłopiec. Patrzyli inni. Bez słowa. Tylko staruszek uśmiechnął się przyjaźnie. To twój przystanek - rzekł, po czym ściągnął z głowy filcowy kapelusz, wskazując nim wyjście. Piotr poczuł, jak coś parzy mu trzymaną w kieszeni rękę. Z gorącym zegarkiem w dłoni, ostrożnie stąpając po stopniach tramwaju, wyszedł na zimowy, miękki śniegiem chłód. Przed nim wznosiła się piękna secesyjna kamienica. Nad wejściem do sutereny skromny, staromodny szyld informował, iż rezyduje tu zegarmistrz.

Piotr zszedł po wąskich schodkach i z wahaniem chwycił za klamkę. Zakład był otwarty. W środku unosił się dyskretny zapach kadzidła, przeplatający się z sennymi dźwiękami "Sonaty Księżycowej" Beethovena.

rys. A. Jasiński

Wnętrze przywodziło na myśl przedwojenny antykwariat. Obok wszechobecnych czasomierzy stały tu bowiem dębowe regały pełne zakurzonych książek oraz różnych tajemniczych przedmiotów, których przeznaczenie mogło być znane tylko ich właścicielowi. Jedynym źródłem światła była gustowna latarenka, zamocowana nad wejściem. Piotr mógłby przysiąc, że to lampka gazowa - światło wyglądające przez ornamentowe szybki zdawało się drgać, a w ucho wpadał delikatny syk. Na zanurzonych w półmroku ścianach wisiały trzy obrazy w pięknie złoconych ramach. Jeden przedstawiał zasypaną śniegiem uliczkę, po obu stronach której stały stare kamieniczki. Drugi, zdający się mimo cienia promieniować jasnością, pokazywał wydmy z zawieszonym nad nimi palącym, morderczym słońcem. Ostatni obraz był kojącym oko wizerunkiem sosnowego parku tonącego w łagodnym świetle księżyca. W tym magicznym blasku, pomiędzy drzewami ktoś stał. I chociaż była to tylko ciemna, zamazana sylwetka, Piotr, nie wiedzieć czemu, był pewny, iż jest to kobieta - kobieta niezwykła.

- Ciągle jest go za mało albo za dużo...

- Słucham? - Piotr wbił wzrok w nieoświetloną część pomieszczenia za szeroką ladą, oddzielającą miejsce dla klientów od zegarowych skarbów.

- Za mało go lub za dużo. Czas, mówię o czasie - z mroku wynurzył się niemłody już mężczyzna w staromodnej kamizelce nałożonej na staromodną koszulę ze złotymi spinkami w mankietach. Długie lecz zadbane siwe włosy opadały mu na ramiona, a twarz, oprócz drucianych okularów dalekowidza, zdobiła krótko przystrzyżona popielata broda - Zawsze chcemy się mu podporządkować, zawsze ścigamy się z jego godzinami, minutami i sekundami, a przecież to my właśnie możemy go kontrolować. Podporządkować sobie czas, by nam służył. Dzięki temu nic bądź prawie nic nie będzie stracone na zawsze.

Piotr uśmiechnął się. Dla niego czas biegł przecież nieubłaganie. Otworzył dłoń i pokazał swój wierny czasomierz. Zegarmistrz wziął go do ręki - tym, tym chcesz mierzyć czas? - roześmiał się. Jego głos brzmiał zaskakująco młodo - Dwanaście liczb to nie wszystko. Czy jeździłeś kiedyś w kółko dziecinnym rowerkiem? Czy widziałeś psa goniącego własny ogon? To właśnie praktyczna strona dwunastu liczb.

- Zegarmistrz nienawidzący zegarów?

- Nie. Zegarmistrz kochający zegary, wiedzący jednak, iż cudownie odmierzają one czas, który my, my sami możemy kreować. Zegarmistrz wiedzący, iż zegary pokazują twe szczęśliwe godziny, mówiąc zarazem, że to od ciebie zależy, czy będzie ich więcej. Ludzie traktują wskazówki jak strzały, które powoli lecz nieubłaganie wbijają się im w serce. Ja wiem, że to drogowskazy, a tylko od ciebie zależy, jaką drogę ci wskażą. Spójrz - uniósł zegarek Piotra. Wskazywał na godzinę dwunastą, a jego sekundnik żył - zegarek chodził.

- Już północ? - Piotr wziął swój zmartwychwstały czasomierz.

- Już południe. Pamiętaj, czas nie gra roli. Ważny jest odpowiedni kierunek. Rozkazuj godzinom, niech staną ci się posłuszne, przestaniesz wtedy wypatrywać z niepokojem w lustrze każdego siwego włosa.

Zrobiło się gorąco. Piotr ściągnął płaszcz i torbę, które nagle wydały mu się dziwnie obce. Poczuł, że te atrybuty podróży nie będą mu już potrzebne. Spojrzał na ścianę - wisiały tam już tylko dwa obrazy. Zimowy zniknął. Pustynne, wysuszające gardło na wiór słońce świeciło jednak nadal, a obok ciemna sylwetka przechadzała się w księżycową noc. Kobieta niezwykła.

- Znajdziesz ją - zegarmistrz ponownie usunął się w cień, z którego przed chwilą się wyłonił - a naprawa zegarka jest gratis.

Południe. Jasno świecące słońce zalało swym blaskiem Piotra, gdy zamykał za sobą drzwi rezydencji zegarmistrza-pana czasu. Ciężkie, kapiące od soczystego błękitu niebo z wielkim trudem nosiło na sobie płonącą kulę, przed którą pierzchał najodważniejszy nawet cień. Było lato - obwieszczały to nieznośnie głośne skowronki, które wzlatywały wyżej i wyżej, chcąc za przykładem feniksa poznać rozkosz płonących żarem skrzydeł. Powoli wspinając się po wąskich schodkach łączących suterenę z ulicą, Piotr ze zgrozą podziwiał wyłaniający się przed nim widok. Na wprost bowiem wznosiły się dwa poczerniałe od żaru, niebotyczne wieżowce, których popękany, skazany na suszę beton, rozpaczliwie błagał o kroplę wody. Za tymi okrutnymi pomnikami industrializmu rozciągała się piaszczysta pustka. Spalone słońcem wydmy wzywały wszystkie żywe stworzenia - chodźcie, weźcie, co chcecie, my tylko spijemy wodę z waszych ciał, jakże niewielka to przecież cena za spełnienie waszych marzeń. Między martwymi drapaczami chmur widniała szeroka droga, z metra na metr zwężająca się i jaśniejąca zarazem od wszechobecnego piasku. Podążały nią dziesiątki, może setki ludzi. Wszyscy uśmiechnięci, lecz otumanieni, znikali za wydmami przyzywającymi ich swym pięknym głosem, obiecującym raj. - Nasza woda to niewielka cena - mówili mężczyźni, mówiły kobiety, ciągnące na siłę przerażone dzieci. Przed zauroczonymi ludźmi rozpościerały się tańczące na horyzoncie niebiańskie wizje.

Piotr zobaczył tam znany mu kształt. To była Ona. Kobieta niezwykła. Kontur począł jednak falować w złudnej halucynacji, zamieniając powabne kobiece kształty w płynne ruchy jadowitej żmii. Piotr ruszył niepewnym krokiem, słuchając ponętnych zaproszeń. Nagle przypomniał sobie o swym przywróconym do życia zegarku. Spojrzał nań, dostrzegając ze zdziwieniem pędzące na oślep wskazówki. Otępiały, zatrzymał się, krzykiem zmuszając też do tego swój czasomierz. Wskazówki znieruchomiały. Świat stanął w miejscu. Piotr spojrzał na wydmy. Bezlitośnie przebił je wzorkiem, a z ich powstałych ran wyciekła woda. Woda z wysuszonych ciał leżących w dolinie śmierci ukrytej za wołającymi słodko piaszczystymi kopcami. Dolina śmierci. Makabryczne uśmiechy zmarłych w ekstazie złudnej fatamorgany. Wysuszone oczodoły ziejące pustką śmierci. Ręce mężczyzn zaciśnięte na płonących jeszcze przedmiotach zbytku, ręce kobiet, trupimi palcami trzymające dzieci, które do końca nie wiedziały, dlaczego muszą umrzeć.

Piotr padł na kolana, wymiotując od smrodu palonych przez słońce ciał. Wydmy jednak wołały go cudownym kobiecym głosem - przyjacielu, kochanie, słodki, chodź - my ukoimy twój ból. Damy ci wszystko, czego zapragniesz. Oddaj nam tylko swe ciało, swe tętniące krwią serce, cudownie wilgotne oczy i usta. Daj nam wody, a my zbudujemy ci wielki, szczęśliwy zamek.

- Zamek - zaszlochał Piotr - zamek z piasku!. Ostatkiem sił odwrócił się, kryjąc wzrok przed palącym słońcem. Wskazówki zegarka ruszyły pod prąd. I wtedy nagle zrozumiał. Ruszył pod prąd. Puścił się biegiem, zostawiając za plecami okrutny piasek. Biegł długo lecz wytrwale. Biegł bowiem z misją maratończyka, obwieszczając zwycięstwo. Przed oczami migały zamazane domy, drzewa, ludzie. W szalonym pędzie wiatr z radością wypełniał mu płuca ożywczym tlenem i... czymś jeszcze. Tknięty przeczuciem Piotr zatrzymał się, co jego oszalałe serce przyjęło z wdzięcznością, i z pełnym podniecenia oczekiwaniem wziął głęboki oddech. Zakrztusił się, posmakował i poczuł, jak powoli, niepewnie, po policzkach spływają mu łzy. Ta woń, cudowna woń prawdziwej wolności. Uspokoił swój umysł i serce, uspokoił wskazówki swego zegarka. Oddychał już normalnie, chłonąc całym sobą subtelny zapach sosny. Zapadał zmrok.

Piotr z odwagą i spokojem podniósł wzrok. Przed nim rozciągał się sosnowy park. Między iglastymi drzewami wiły się wąskie ścieżki, fosforyzujące w blasku księżyca, zawieszonego na zasypiającym już niebie. Wieczorny chłód, oprócz ukojenia, przyniósł ze sobą niewyraźne jeszcze dźwięki dobiegającej gdzieś z daleka romantycznej ballady Roya Orbisona.

Dryfujący sennie księżyc zaplątał się w gałęzie najwyższych drzew. Szukając pomocy, zwrócił swą jaśniejącą twarz w dół. Nie spojrzał jednak na Piotra, lecz swymi stalowymi promieniami objął niewyraźną sylwetkę stojącą między drzewami. Piotr nie znał Jej, a jednak wiedział, kim jest. To była Ona. I to właśnie Ona, unosząc się na skrzydłach muzyki, stanęła przed Piotrem w kwiecistej sukience, a jasne światło pełni spłynęło na jej uśmiechniętą twarz. - Czekałam na ciebie, Piotrze - kosmyki jej mahoniowych włosów zatańczyły w rytm delikatnego powiewu - tak długo czekałam.

- Całe życie... - zawahał się, spojrzał w jej łagodne oczy i już wiedział - całe życie... Anno?

- Całe życie, Piotrze - objęła go mocno, a on chłonął ulotny zapach wiatru ukrywający się w jej włosach. Znał Ją. Ona była jego marzeniem i końcem drogi, jego wolnością i wonią sosnową, jego Anną... Nadzieja okazała się prawdziwą matką, a Piotr w duchu szczerze dziękował jej za matczyną troskę i cierpliwość.

Stali tak pośród drzew, objęci, stanowiący jedność, oplatani muzyką ciepłej letniej nocy, ciesząc się niezmąconym spokojem. Anna podniosła wzrok na Piotra, który delikatnie otarł jej, spływającą po policzkach, łzę szczęścia. Chwyciła jego dłoń i poczęła prowadzić jak dziecko księżycową ścieżką w stronę nadlatującej na skrzydłach lata muzyki - Chodź - powiedziała - zatańczymy.

I gdy tak szli, trzymając się za ręce, między drzewami ukazała się im oświetlona altana, pod którą tańczyły szczęśliwe pary. Grała muzyka, pachniały sosny, a niezapomniany Roy Orbison śpiewał niezapomnianą kwestię. In dreams I walk with you. In dreams I talk to you...

 
Marcin Drews { redakcja@valetz.pl }
 

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

17
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.