- Pięć po szóstej - odpowiedział na pytanie o godzinę szary
przechodzień, prawie natychmiast na powrót wtapiając się w tło. Piotr zdążył
jeszcze zauważyć, jak ów niepozorny człowieczek skrupulatnie naciągnął rękaw
ortalionowego płaszcza, chowając zegarek przed wzrokiem innych, a może po prostu dla
ochrony przed lodowatym grudniowym wiatrem. Wiatrem, który o zmroku przyniósł pierwsze
tej zimy srebrzyste płatki śniegu, magicznie połyskujące w świetle sodowych lamp
ulicznych. Piotr zatrzymał się, tworząc wyspę na rzece ludzi, zdążających po całym
dniu pracy do swych domów-sypialni. Wiatr zdawał się im sprzyjać w tym ponurym
pochodzie, toteż Piotr z cynicznym uśmiechem zastanawiał się, czy też w ogóle
udałoby się im wrócić, gdyby wiało w przeciwną stronę. Tak niewielu bowiem umiało
w życiu brnąć pod prąd.
Pamiętając o późnej dla niego godzinie, poprawił podróżną
torbę, której pasek, mimo grubego wełnianego płaszcza niemiłosiernie wrzynał mu się
w ramię, i ruszył pod prąd w kierunku przystanku, który minął chwilę wcześniej. Za
pół godziny odjeżdża jego pociąg, a dworzec był zbyt daleko, by zdążyć tam na
piechotę. W kieszeni miał jeszcze dwa bilety komunikacji miejskiej, które mógł
wykorzystać, a które i tak miały nieodwołalnie stracić swą wartość, gdyż nie
zamierzał już nigdy powrócić do tego miasta.
Wokół nieczytelnych już, poskręcanych z wilgoci rozkładów jazdy
tłoczyły się skulone sylwetki, których kontury rozmywał coraz gęściej padający
śnieg. Czas mijał powoli lecz nieubłaganie. Piotr więc zaczął powątpiewać, czy uda
mu się dzisiaj wyjechać z miasta. Perspektywa spędzenia nocy w poczekalni dworca
kolejowego wydawała się mało kusząca. Każda bowiem poczekalnia każdego dworca w
każdym możliwym mieście była zawsze taka sama. Mroczne, poskręcane niczym pergamin
twarze. Okrutne grymasy cierpienia i samotności. Poczerniałe zęby odsłaniane w
perwersyjnym uśmiechu ostatniego stadium alkoholizmu i umysłowej degeneracji.
Przytłaczający smród stęchłego moczu. Lokalny koniec świata, po którym jest już
tylko chaos. Rozkładające się mózgi ludzi, którzy po prostu skręcili kiedyś w złą
stronę, lecz nie mieli odwagi zawrócić. Życie bowiem było dla nich drogą
jednokierunkową. Piotr bał się ich, bał się, że kiedyś skręci, nie tam gdzie
trzeba i w ten sposób dołączy do smutnego pochodu ludzi skazanych na robienie pod
siebie. Bał się, że nie starczy mu wtedy sił, by odwrócić się i z niezachwianą
pewnością siebie ruszyć pod prąd, by odnaleźć właściwe skrzyżowanie, a na nim
właściwą drogę.
W końcu nadjechał tramwaj. Wydawał się jednak jakiś inny i nagle
Piotr uświadomił sobie, że w przeciwieństwie do pozostałych, jego wagony miały
jednolity kolor - nie było na nich choćby jednej nawet reklamy. Widocznie jedzie
mało popularną trasą - szepnął. Mówienie do siebie zawsze go bawiło, choć
nigdy nie przyznał się, nawet sam przed sobą, że był to zwyczajny akt walki z
samotnością. Numer tramwaju nic mu nie mówił, dotknął więc ramienia nieszkodliwie
wyglądającego mężczyzny i spytał się, czy dojedzie w okolice dworca. Poniekąd
- odpowiedział nieznajomy, a światło ulicznej latarni ukazało pomarszczoną twarz
starca, częściowo przysłoniętą rondem filcowego kapelusza. Piotr w milczeniu
przełknął odpowiedź. Pamiętając jednak o kurczącym się czasie, zaryzykował i
wsiadł za staruszkiem do tramwaju.
Przeszklona arka ruszyła, unosząc pośród śnieżnego potopu szarych
ludzi sennie kołyszących się w rytm stukotu stalowych kół. Brodaty motorniczy o
miłej powierzchowności przyjął na siebie obowiązki Noego - choć nie zabierał
zwierząt lecz ludzi. Ludzi prowadzących jednak zwierzęcą egzystencję. Drobne
stworzenia, które urodziły się tylko po to, by jeść, prokreować i w końcu
zdechnąć pod płotem.
Piotrowi-człowiekowi zaciążyła torba, zaciążyły też powieki, a
przed oczami, niczym sen na jawie, zatańczyły wspomnienia. To właśnie ten magiczny
miarowy stukot kół, którejś zimowej nocy, zmienił jego życie. W sennej retrospekcji
dostrzegł samego siebie. Zaszufladkowany człowiek, któremu schematy ściskały gardło,
tak iż nigdy nie mógł odetchnąć pełną piersią. Wyruszył w interesach,
zostawiając swego kierowcę, a świadomie decydując się na pociąg. To małe,
dotychczas nieszkodliwe szaleństwo, pachnące namiastką wolności, stało się jednak
zarzewiem buntu. Buntu człowieka, któremu monotonia życia bezlitośnie zamieniała
serce w kamień, a mózg w stos pomiętych faksów, korespondencji i dokumentów
przyprawionych zdradliwie słodkim smakiem pieniędzy. Pociąg kołysał się, za oknami
sypał śnieg, a on, tytan pracy, kulił się nad otwartą walizką, która kryła całe
jego dotychczasowe życie. Nagle dane, które analizował, lepkimi palcami śmierci
zacisnęły się na jego szyi, a odór powtarzanych do znudzenia czynności buchnął z
walizki niczym z otwartej paszczy jakiegoś okrutnego dzikiego stwora. Poczuł, że się
dusi. Nerwowo poluzował krawat i rozpiął guzik przy śnieżnobiałym, nienagannie
wyprasowanym kołnierzyku. Gdy to nie pomogło, rzucił się do okna i spazmatycznym
ruchem umierającego otworzył je na całą szerokość. Zimne świeże powietrze
wtargnęło do środka, a wraz z nim coś jeszcze. Subtelny zapach lasu sosnowego, przez
który przedzierał się pociąg, otulił biednego człowieka i począł wespół z
miarowo stukającymi o szyny kołami szeptać mu do ucha rzeczy niezwykłe, rzeczy dawno
już zapomniane. Wtedy zrozumiał, że musi uciec od codzienności i szukać ratunku. Te
pierwsze od wielu lat spontaniczne uczucia, które pulsowały mu w skroni, zerwały krawat
z szyi i cisnęły go wraz z walizką przez okno. Za nimi uwolniony człowiek wyrzucił w
czerń nocy swe imię i nazwisko. W piersiach zagościł spokój, pachnący sosną. Wtedy
postanowił nazwać się Piotrem. Tak rozpłynął się w zimowym powietrzu człowiek z
przyklejonym do twarzy uśmiechem, z przyklejoną do ręki walizką i komórkowym
telefonem. Nieprawdziwi przyjaciele i znajomi nigdy nie dowiedzieli się, co się z nim
stało, a policja nie trafiła na żaden ślad. Na świecie pojawił się tylko nowy
człowiek, podróżujący koleją od miasta do miasta, poszukujący spełnienia swych
marzeń.
Piotr otrząsnął się ze wspomnień i spostrzegł, że tramwaj
skręcił w zupełnie mu nie znaną ulicę, po obu stronach której stały stare secesyjne
kamieniczki. Mimo iż dość dokładnie zwiedził to miasto, najwyraźniej ukryło ono
przed nim tę zabytkową dzielnicę, pozbawioną sklepów, szyldów i krzykliwych reklam.
Piotr skonstatował, że może wcale nie dojedzie w pobliże dworca. Czas szybko się
kurczył, więc po raz drugi już dzisiaj zapytał się o godzinę. Pięć po szóstej
- usłyszał, co od razu wydało mu się niedorzeczne. Przeszedł więc dyskretnie na
drugi koniec tramwaju i ponowił pytanie. Dziewiętnasta pięć - usłyszał
zmęczony głos kobiety objuczonej zakupami. Poirytowany spojrzał na pasażerów, którzy
stojąc, trzymali się zwisających z sufitu plastikowych uchwytów. Kilka osób miało
zegarki - elektroniczne, kolorowe, metalowe, wskazówkowe - cała galanteria bijąca
tandetą. Każdy z nich wskazywał jednak inną godzinę, od dwunastej począwszy do
siódmej z minutami. Dwa z nich, dumnie spoczywające na nadgarstkach obejmującej się
bez skrępowania pary młodych ludzi, bezczelnie chodziły w przeciwną stronę, a jeszcze
inny spoglądał znad rękawa swoją, nie wiedzieć czemu, czternastogodzinną tarczą.
Piotr ściągnął torbę i z wyraźną niechęcią rozpiął ją, zdając sobie sprawę,
że jego własny zegarek, nieopatrznie spakowany wraz z innymi rzeczami, spoczywa gdzieś
na dnie, pod grubą warstwą ubrań. Dobry stary zegarek z białym cyferblatem, na którym
z całą pewnością wiernie połyskiwało srebrem tradycyjne dwanaście godzin. Dobry
stary zegarek, który nigdy go nie zawiódł, niemądrze jednak dziś zapomniany, z godną
pożałowania dyskryminacją wsadzony na dno podróżnej torby.
Piotr wymacał i nie bez kłopotu wydobył znajomy w dotyku przedmiot,
po czym z nadzieją nań spojrzał. Dobry stary zegarek nie chodził. Chowając go z
niesmakiem do kieszeni, z cicha zaklął. Natychmiast cienkim głosem odpowiedziało mu
echo. Zdziwiony podniósł głowę, wbijając wzrok w szczerbaty uśmiech na twarzy
dziecka siedzącego na kolanach drzemiącej staruszki. Chłopiec powtórzył złe słowo
głośniej - wystarczająco głośno, by obudzić kołyszącą się sennie kobietę. Piotr
odwrócił głowę, darując sobie wątpliwą przyjemność wysłuchania krytycznej
wymiany zdań na linii babcia-wnuczek. Dzieci i starcy zbyt często podnosili mu kiedyś
poziom adrenaliny. Dzieci - bo często głośne, kapryśne, okrutne i, co było chyba
najbardziej cynicznym spostrzeżeniem, zazwyczaj uwalane błotem i piachem z podwórka.
Starcy - bo zbyt przypominali dzieci. Oczywiście Piotr zdawał sobie sprawę, iż taki
stosunek jest bardziej jego wadą, niż zaletą. Niechęć do dzieci, nie tak zresztą
wielką jak mu się na pozór wydawało, otrzymał w spadku od swojego ojca, który
wątpliwy ten dar odziedziczył z kolei po dalszych przodkach. Często przeklinał swoje
geny, a także swego ojca, który praktycznie pozbawił go dzieciństwa, ucząc syna
nienawiści i lekceważącego stosunku do ludzi. Z resztek tych niechlubnych
przypadłości Piotr leczył się do dzisiaj. Na szczęście dla niego, stara osobowość
niemalże całkowicie rozpłynęła się w zimowym powietrzu tego szczególnego dnia, gdy
pozbył się w pociągu wszystkich atrybutów swego industrialnego niewolnictwa.
Czy był szczęśliwy? To pytanie z dnia na dzień dręczyło go coraz
dotkliwiej. Tym bardziej, że przecież doskonale znał odpowiedź. Uratowany nie znaczy
szczęśliwy. Poszukiwać nie znaczy odnaleźć. A on przecież wciąż nie wiedział,
czego dokładnie szuka. Owszem, cieszył się, że dotychczasowe życie pozostawił
nieodwołalnie za sobą. To co jednak było przed nim - nie objęte umysłem, nie
wykrystalizowane ulotne marzenie o delikatnej woni sosny - wciąż pozostawało poza jego
zasięgiem. Piotr jednak miał matkę-nadzieję, choć wcale nie uważał się za
życiowego głupca. A ona codziennie szeptała mu do ucha, że szukając, odnajdzie,
zabiegając, zdobędzie. Nie wierzył nigdy w filozoficzne przesłanki o szczęściu
wynikającym z wiecznego szukania, ani o rozczarowaniu, gdy marzenie staje się
rzeczywistością. Wierzył w koniec poszukiwań, w spełnienie marzeń, choć z
pewnością nie doskonałe, jak niedoskonali są przecież ludzie. Piotr odnalazł
nadzieję. Nadzieja więc usynowiła go, z miłością przyciskając do swej piersi, a on
wierzył jej, nawet w obliczu faktu, iż wielu już przecież zawiodła. Pamiętał
jednak, iż czas biegnie nieubłaganie, nie znając litości. Pierwsze siwe włosy,
znaczące skroń, dobitnie to potwierdzały.
Tramwaj delikatnie zahamował, cucąc Piotra z sennego zamyślenia.
Drzwi z sykiem otworzyły się, nikt jednak nie kwapił się z wyjściem. Nagła cisza
zakłuła w uszy. Wszystkie oczy zwróciły się ku Piotrowi. Patrzył na niego staruszek
w filcowym kapeluszu, patrzyła zmęczona kobieta obładowana zakupami, patrzyła
obejmująca się bez skrępowania para, patrzyła na niego babcia, patrzył też siedzący
na jej kolanach szczerbaty chłopiec. Patrzyli inni. Bez słowa. Tylko staruszek
uśmiechnął się przyjaźnie. To twój przystanek - rzekł, po czym ściągnął
z głowy filcowy kapelusz, wskazując nim wyjście. Piotr poczuł, jak coś parzy mu
trzymaną w kieszeni rękę. Z gorącym zegarkiem w dłoni, ostrożnie stąpając po
stopniach tramwaju, wyszedł na zimowy, miękki śniegiem chłód. Przed nim wznosiła
się piękna secesyjna kamienica. Nad wejściem do sutereny skromny, staromodny szyld
informował, iż rezyduje tu zegarmistrz.
Piotr zszedł po wąskich schodkach i z wahaniem chwycił za klamkę.
Zakład był otwarty. W środku unosił się dyskretny zapach kadzidła, przeplatający
się z sennymi dźwiękami "Sonaty Księżycowej" Beethovena.
| rys. A. Jasiński |
Wnętrze przywodziło na myśl przedwojenny antykwariat. Obok
wszechobecnych czasomierzy stały tu bowiem dębowe regały pełne zakurzonych książek
oraz różnych tajemniczych przedmiotów, których przeznaczenie mogło być znane tylko
ich właścicielowi. Jedynym źródłem światła była gustowna latarenka, zamocowana nad
wejściem. Piotr mógłby przysiąc, że to lampka gazowa - światło wyglądające przez
ornamentowe szybki zdawało się drgać, a w ucho wpadał delikatny syk. Na zanurzonych w
półmroku ścianach wisiały trzy obrazy w pięknie złoconych ramach. Jeden
przedstawiał zasypaną śniegiem uliczkę, po obu stronach której stały stare
kamieniczki. Drugi, zdający się mimo cienia promieniować jasnością, pokazywał wydmy
z zawieszonym nad nimi palącym, morderczym słońcem. Ostatni obraz był kojącym oko
wizerunkiem sosnowego parku tonącego w łagodnym świetle księżyca. W tym magicznym
blasku, pomiędzy drzewami ktoś stał. I chociaż była to tylko ciemna, zamazana
sylwetka, Piotr, nie wiedzieć czemu, był pewny, iż jest to kobieta - kobieta
niezwykła.
- Ciągle jest go za mało albo za dużo...
- Słucham? - Piotr wbił wzrok w nieoświetloną część
pomieszczenia za szeroką ladą, oddzielającą miejsce dla klientów od zegarowych
skarbów.
- Za mało go lub za dużo. Czas, mówię o czasie - z mroku
wynurzył się niemłody już mężczyzna w staromodnej kamizelce nałożonej na
staromodną koszulę ze złotymi spinkami w mankietach. Długie lecz zadbane siwe włosy
opadały mu na ramiona, a twarz, oprócz drucianych okularów dalekowidza, zdobiła
krótko przystrzyżona popielata broda - Zawsze chcemy się mu podporządkować, zawsze
ścigamy się z jego godzinami, minutami i sekundami, a przecież to my właśnie możemy
go kontrolować. Podporządkować sobie czas, by nam służył. Dzięki temu nic bądź
prawie nic nie będzie stracone na zawsze.
Piotr uśmiechnął się. Dla niego czas biegł przecież
nieubłaganie. Otworzył dłoń i pokazał swój wierny czasomierz. Zegarmistrz wziął go
do ręki - tym, tym chcesz mierzyć czas? - roześmiał się. Jego głos brzmiał
zaskakująco młodo - Dwanaście liczb to nie wszystko. Czy jeździłeś kiedyś w
kółko dziecinnym rowerkiem? Czy widziałeś psa goniącego własny ogon? To właśnie
praktyczna strona dwunastu liczb.
- Zegarmistrz nienawidzący zegarów?
- Nie. Zegarmistrz kochający zegary, wiedzący jednak, iż cudownie
odmierzają one czas, który my, my sami możemy kreować. Zegarmistrz wiedzący, iż
zegary pokazują twe szczęśliwe godziny, mówiąc zarazem, że to od ciebie zależy, czy
będzie ich więcej. Ludzie traktują wskazówki jak strzały, które powoli lecz
nieubłaganie wbijają się im w serce. Ja wiem, że to drogowskazy, a tylko od ciebie
zależy, jaką drogę ci wskażą. Spójrz - uniósł zegarek Piotra. Wskazywał na
godzinę dwunastą, a jego sekundnik żył - zegarek chodził.
- Już północ? - Piotr wziął swój zmartwychwstały
czasomierz.
- Już południe. Pamiętaj, czas nie gra roli. Ważny jest
odpowiedni kierunek. Rozkazuj godzinom, niech staną ci się posłuszne, przestaniesz
wtedy wypatrywać z niepokojem w lustrze każdego siwego włosa.
Zrobiło się gorąco. Piotr ściągnął płaszcz i torbę, które
nagle wydały mu się dziwnie obce. Poczuł, że te atrybuty podróży nie będą mu już
potrzebne. Spojrzał na ścianę - wisiały tam już tylko dwa obrazy. Zimowy zniknął.
Pustynne, wysuszające gardło na wiór słońce świeciło jednak nadal, a obok ciemna
sylwetka przechadzała się w księżycową noc. Kobieta niezwykła.
- Znajdziesz ją - zegarmistrz ponownie usunął się w cień, z
którego przed chwilą się wyłonił - a naprawa zegarka jest gratis.
Południe. Jasno świecące słońce zalało swym blaskiem Piotra, gdy
zamykał za sobą drzwi rezydencji zegarmistrza-pana czasu. Ciężkie, kapiące od
soczystego błękitu niebo z wielkim trudem nosiło na sobie płonącą kulę, przed
którą pierzchał najodważniejszy nawet cień. Było lato - obwieszczały to nieznośnie
głośne skowronki, które wzlatywały wyżej i wyżej, chcąc za przykładem feniksa
poznać rozkosz płonących żarem skrzydeł. Powoli wspinając się po wąskich schodkach
łączących suterenę z ulicą, Piotr ze zgrozą podziwiał wyłaniający się przed nim
widok. Na wprost bowiem wznosiły się dwa poczerniałe od żaru, niebotyczne wieżowce,
których popękany, skazany na suszę beton, rozpaczliwie błagał o kroplę wody. Za tymi
okrutnymi pomnikami industrializmu rozciągała się piaszczysta pustka. Spalone słońcem
wydmy wzywały wszystkie żywe stworzenia - chodźcie, weźcie, co chcecie, my tylko
spijemy wodę z waszych ciał, jakże niewielka to przecież cena za spełnienie waszych
marzeń. Między martwymi drapaczami chmur widniała szeroka droga, z metra na metr
zwężająca się i jaśniejąca zarazem od wszechobecnego piasku. Podążały nią
dziesiątki, może setki ludzi. Wszyscy uśmiechnięci, lecz otumanieni, znikali za
wydmami przyzywającymi ich swym pięknym głosem, obiecującym raj. - Nasza woda to
niewielka cena - mówili mężczyźni, mówiły kobiety, ciągnące na siłę
przerażone dzieci. Przed zauroczonymi ludźmi rozpościerały się tańczące na
horyzoncie niebiańskie wizje.
Piotr zobaczył tam znany mu kształt. To była Ona. Kobieta
niezwykła. Kontur począł jednak falować w złudnej halucynacji, zamieniając powabne
kobiece kształty w płynne ruchy jadowitej żmii. Piotr ruszył niepewnym krokiem,
słuchając ponętnych zaproszeń. Nagle przypomniał sobie o swym przywróconym do życia
zegarku. Spojrzał nań, dostrzegając ze zdziwieniem pędzące na oślep wskazówki.
Otępiały, zatrzymał się, krzykiem zmuszając też do tego swój czasomierz. Wskazówki
znieruchomiały. ¦wiat stanął w miejscu. Piotr spojrzał na wydmy. Bezlitośnie
przebił je wzorkiem, a z ich powstałych ran wyciekła woda. Woda z wysuszonych ciał
leżących w dolinie śmierci ukrytej za wołającymi słodko piaszczystymi kopcami.
Dolina śmierci. Makabryczne uśmiechy zmarłych w ekstazie złudnej fatamorgany.
Wysuszone oczodoły ziejące pustką śmierci. Ręce mężczyzn zaciśnięte na
płonących jeszcze przedmiotach zbytku, ręce kobiet, trupimi palcami trzymające dzieci,
które do końca nie wiedziały, dlaczego muszą umrzeć.
Piotr padł na kolana, wymiotując od smrodu palonych przez słońce
ciał. Wydmy jednak wołały go cudownym kobiecym głosem - przyjacielu, kochanie,
słodki, chodź - my ukoimy twój ból. Damy ci wszystko, czego zapragniesz. Oddaj nam
tylko swe ciało, swe tętniące krwią serce, cudownie wilgotne oczy i usta. Daj nam
wody, a my zbudujemy ci wielki, szczęśliwy zamek.
- Zamek - zaszlochał Piotr - zamek z piasku!. Ostatkiem
sił odwrócił się, kryjąc wzrok przed palącym słońcem. Wskazówki zegarka ruszyły
pod prąd. I wtedy nagle zrozumiał. Ruszył pod prąd. Puścił się biegiem,
zostawiając za plecami okrutny piasek. Biegł długo lecz wytrwale. Biegł bowiem z
misją maratończyka, obwieszczając zwycięstwo. Przed oczami migały zamazane domy,
drzewa, ludzie. W szalonym pędzie wiatr z radością wypełniał mu płuca ożywczym
tlenem i... czymś jeszcze. Tknięty przeczuciem Piotr zatrzymał się, co jego oszalałe
serce przyjęło z wdzięcznością, i z pełnym podniecenia oczekiwaniem wziął
głęboki oddech. Zakrztusił się, posmakował i poczuł, jak powoli, niepewnie, po
policzkach spływają mu łzy. Ta woń, cudowna woń prawdziwej wolności. Uspokoił swój
umysł i serce, uspokoił wskazówki swego zegarka. Oddychał już normalnie, chłonąc
całym sobą subtelny zapach sosny. Zapadał zmrok.
Piotr z odwagą i spokojem podniósł wzrok. Przed nim rozciągał się
sosnowy park. Między iglastymi drzewami wiły się wąskie ścieżki, fosforyzujące w
blasku księżyca, zawieszonego na zasypiającym już niebie. Wieczorny chłód, oprócz
ukojenia, przyniósł ze sobą niewyraźne jeszcze dźwięki dobiegającej gdzieś z
daleka romantycznej ballady Roya Orbisona.
Dryfujący sennie księżyc zaplątał się w gałęzie najwyższych
drzew. Szukając pomocy, zwrócił swą jaśniejącą twarz w dół. Nie spojrzał jednak
na Piotra, lecz swymi stalowymi promieniami objął niewyraźną sylwetkę stojącą
między drzewami. Piotr nie znał Jej, a jednak wiedział, kim jest. To była Ona. I to
właśnie Ona, unosząc się na skrzydłach muzyki, stanęła przed Piotrem w kwiecistej
sukience, a jasne światło pełni spłynęło na jej uśmiechniętą twarz. - Czekałam
na ciebie, Piotrze - kosmyki jej mahoniowych włosów zatańczyły w rytm delikatnego
powiewu - tak długo czekałam.
- Całe życie... - zawahał się, spojrzał w jej łagodne oczy
i już wiedział - całe życie... Anno?
- Całe życie, Piotrze - objęła go mocno, a on chłonął
ulotny zapach wiatru ukrywający się w jej włosach. Znał Ją. Ona była jego marzeniem
i końcem drogi, jego wolnością i wonią sosnową, jego Anną... Nadzieja okazała się
prawdziwą matką, a Piotr w duchu szczerze dziękował jej za matczyną troskę i
cierpliwość.
Stali tak pośród drzew, objęci, stanowiący jedność, oplatani
muzyką ciepłej letniej nocy, ciesząc się niezmąconym spokojem. Anna podniosła wzrok
na Piotra, który delikatnie otarł jej, spływającą po policzkach, łzę szczęścia.
Chwyciła jego dłoń i poczęła prowadzić jak dziecko księżycową ścieżką w
stronę nadlatującej na skrzydłach lata muzyki - Chodź - powiedziała - zatańczymy.
I gdy tak szli, trzymając się za ręce, między drzewami ukazała
się im oświetlona altana, pod którą tańczyły szczęśliwe pary. Grała muzyka,
pachniały sosny, a niezapomniany Roy Orbison śpiewał niezapomnianą kwestię. In
dreams I walk with you. In dreams I talk to you... |