The VALETZ Magazine nr. 3 (VIII) - czerwiec,
lipiec 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Mandala
        9. Przelomy

        Pozny ranek. Pora wstac, zmyc resztki zmeczenia, przebrac sie, spakowac, przyszykowac do odlotu... Pod strumieniami prysznica mysli uporczywie wracaja do Ariane. Co sie stalo? Od czasu wypadku unika spotkan za dnia, za to noca... Kiedy widzialem ja po raz ostatni, na jawie? Dawno, bardzo dawno, nawet nie pamietam. Powinienem ja odszukac... Podczas golenia przyjrzalem sie sobie w lustrze. Normalnie. Zmierzwiona czupryna, przygasle, jakby martwe oczy o wyblaklych teczowkach, owlosiony tors... Nie daje sie zlapac tak jak tamten, w chiralnym odbiciu. Ten idealnie nasladuje moje ruchy, zaklada takie samo ubranie. Dzwoni telefon, prawda, a ja tutaj...
        - Tak...
        - Brain? - poznaje glos Sassy. - Dobrze, ze juz nie spisz. Badz u mnie w poludnie, koniecznie.
        - W porzadku, przyjde.
        Dosc czasu, by znalezc Ariane. Ubralem sie, wyszedlem. Ruch wiekszy niz zazwyczaj, cos sie dzialo. W powietrzu czulem napiecie, oczekiwanie... Gdzie to bylo? Aha, to ten korytarz... Zapukam, porozmawiam, namowie na wyjscie na powierzchnie, kto wie czy nie ostatni raz rzuce okiem na skapana sloncem pustynie... To tutaj. Pukam. Cisza. Zamek odblokowany. Pukam ponownie, mocniej. Cisza. Pchnalem lekko drzwi. Zamkniete. Nie ma jej. Moze w rezyserce...
        Szesnastu mezczyzn roza wiatru okupowalo aparature sali jak w jakims osrodku kontroli lotow kosmicznych. Zajeci obserwacja monitorow, sterowaniem, obsluga klawiatur i komunikowaniem sie z permuterami przez encefektory, wydawali sie byc srodkiem nie tyle Osrodka, co calego poznawalnego swiata. Nic poza wykonywanymi czynnosciami nie interesowalo ich. Skupienie na twarzach, jednoczesne, jak na komende, ruchy, wzrok wpatrzony w ekrany, przenoszony z jednego na drugi... Podszedlem blizej, przekroczylem krag krzesel i stanalem za plecami mezczyzny o przyproszonych siwizna wlosach. Nie zdawal sobie sprawy z mojej obecnosci, zerkal co chwila to na dekoder rozszyfrowujacy docierajace do niego informacje, to na ekrany, i przekrecajac glowe czemus sie przysluchiwal. Nastawilem uszu... Z potoku glosow wylowilem fragmenty slow.
        - ...gotowac start... dni... szym korytarzem... za... siace... dwoch...
        Przyblizylem sie, niemal chuchalem mu w ucho i uskoczylem, gdy nieprzewidywalnym ruchem jednej reki siegnal w mym kierunku by przelaczyc obrazy, a druga zanurzyl w klawiatury.
        - ...zumiem. Zniknal. Nie wie. Domysla sie?... Kiedy?... Co wy tam wyczyniacie! Pozwalacie na... Kontynuowac! Wszelkimi sposobami... Koniec! -raptem wlaczyl inny kanal. - Przerwac LG-28. Zaczynac LG-29. Dwie doby, osma zero zero! - Odchylil sie na oparcie fotela, opuscil rece.
        Chwila relaksu... A teraz nastepny... Czarnowlosy jak Okimura, takze nikogo nie widzi. Czyta poczte na monitorze. "Silna anizotropia tla nieba, powyzej energii fluktuacji. Radiant Alfy Strzelca. Wysoki pik w pasmie 0,166 centymetra, o cyklicznie modulowanej polaryzacji. Odleglosc trzysta tysiecy kiloparsekow."
        Cywilizacja czy zbieg okolicznosci, ze tu, teraz, znajduje potwierdzenie swych dawnych przypuszczen, ze jedynie silny sygnal w pasmie echa goracego Wszechswiata jak zadne inne pasmo najlepiej nadaje sie do oznajmienia istnienia rozumu?... A tamten?
        - Wytracic z anabiozy. Do punktu wyjscia, petla neuronowego sprzezenia zwrotnego. Zezwalam!
        Zrobilo mi sie nagle slabo. Wspierajac sie sciany, slaniajac na nogach, sunalem w niewiadomym kierunku. Znalezc jakies ustronne miejsce, odrobine odetchnac, w odosobnieniu, wyrwac sie obsesji... Tu, posrod diamagnetycznych pojemnikow mieszczacych permutery... Szemrza i brzecza pedzace ich sieciami neuronowymi fotony, wibruje echo wspolobliczeniowych stanow, echo zerowych drgan, szepca fonony... Przykucnalem, zwarlem sie w sobie, przylgnalem do chlodnych, zywych nerwow, przymknalem powieki, zmienilem temperature dloni, stop, schlodzilem czolo, zesrodkowalem w sobie wewnetrzne spojrzenie i wtracilem sie w blogostan... Przywolalem pustke i dlugo, dlugo ja wazylem, wartosciowalem, dopoki nie zaczelo mi switac subtelne znaczenie. Opanowywalem zmysly, ducha, pozycje ciala i oddech, uniezaleznilem receptory od ciala, skoncentrowalem mysli, sciagnalem ich gestosc do gestosci medytacji... Zaulek labiryntu wlasnej podswiadomosci. Samorealizowalem siebie... To siedem, nie, osiem, stadiow. Jeden poziom znaczen, zaledwie dwa porzadki, dwa etapy. Jeszcze nie oczyszczenie, katharsis, ale droga, dharma, wiodaca do kulminacji, do przelomu, klimaksu... To psychosomatyczne sprzezenie zwrotne uwalnia od pet autosugestii, od wplywu mediatorow... Juz lepiej, coraz lepiej... Dobrze. Wolniutko, stopniowo wychodzilem z transu, obejmujac swiadomoscia i cialo, i zmysly. Odnalazlem sie. Przejrzalem. Oprzytomnialem. Jasno, woda szumi w lazience, telefon w reku, ja, nagi, w fotelu... Rozmawialem przed chwila z Sassa, umawial sie ze mna, kilka minut przed wedrowka ducha po wlasnym wnetrzu labiryntu Tibesti...
        Odlatujemy, czulem to w glosie Wiktora, ale najpierw musze znalezc Ariane... Ubrac sie, ogarnac, wyjsc... Zdaze jeszcze wrocic i zabrac bagaz. Moze po drodze zajrze do de Mille'a, poczekam u niego do spotkania z Sassa... Szedlem korytarzem, w ktorym bylo cos niezwyklego... No tak, ich pustka, o tej porze... Zatrzymalem sie przed pokojem Ariane, zawahalem. Serce mocniej zabilo, spocily sie rece, lecz wbrew sobie zapukalem. Cisza... Zapukalem znowu, poczekalem, jeszcze raz... Nadaremno, zupelnie jak w wyobrazni! Teraz powinienem pojsc do rezyserki, tamtedy... Echem odbijaly sie w korytarzu szybkie kroki. Przyspieszylem, kroki rowniez zawtorowaly, jakby wyprzedzily mnie... Ruszylem biegiem, kroki tez! Przypomnialem sobie wczorajszy poscig za swoim chiralnym cieniem... Nie bylem przeciez tym ze swiata lustra... Kroki natychmiast ucichly. Zatrzymalem sie przed stojacym z gotowa do strzalu bronia straznikiem, zagradzajacym dostep do sterowni Osrodka. Tu i tam przemykaly biale kitle technikow, niebieskie mundury sluzby technicznej kosmodromu, menedzerowie Agencji w garniturach... Czuc bylo podniecenie, jak przed odlotem ekspedycji, jak przed jakims zamachem.
        Nagle u wylotu korytarza mignela mi Ariane. Podbieglem. Odwrocila sie na odglos mych krokow.
        - Brain! - zaskoczona uniosla brwi. - Co tu robisz?
        - Szukam cie. Nie masz pojecia jak dlugo... Wyzdrowialas. Ciesze sie... ze jestes cala i zdrowa. Znajdziesz dla mnie chwile?
        - Nie mam czasu - odparla. - Czeka na mnie Sasso. Wiesz, ze szykujemy sie do odlotu?
        - Wiem, wiem, a jakze. Sama mi o tym powiedzialas.
        - Kiedy? - cofnela sie o krok i spojrzala mi w oczy. Cos sklonilo mnie do milczenia.
        - No, kiedy? - zachecila slodko.
        - Dzis w nocy, jak... - urwalem, widzac zwezajace sie oczy i zdumienie na jej twarzy. Spasowiala.
        - No wiesz!
        Wscieklosc, wstyd, zdziwienie... Jakze to? Wypiera sie? I nagle zaswitalo mi w glowie, ze... Stracilem pewnosc siebie.
        - Ariane - szepnalem. - Przychodzisz...
        - Dopiero co przylecialam z Chartumu, z konferencji. Nie bylo mnie tu dwa dni.
        - Ariane - glos mi sie zalamal. - Dzieje sie ze mna cos dziwnego. Dlatego cie szukam. To juz nie mediatory... To realne majaczenia... Moze i teraz tez - oczekiwalem jakiejs jej reakcji. - Bylas tak realna, jak realna jestes teraz... Jesli znow nie majacze. Mysmy... Ja... Musze z toba porozmawiac, musze. Wysluchaj mnie, prosze...
        Czulem sie odtracony, samotny, pozostawiony samemu sobie, z wlasnymi, przerazajacymi podejrzeniami.
        - Chodzmy - zdecydowala.
        Przez droge myslalem, jak logicznie ulozyc tok wyjasnien, ale nic nie przychodzilo mi do glowy. Pod drzwiami jej pokoju mialem ochote uciec, ale Ariane przytrzymala mnie, wprowadzila, posadzila i nalala lampke koniaku. Po pierwszym lyku poczulem sie pewniej, zupelnie jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczylem ja na wyspie.
        - Bylam wiec noca u ciebie - zachecila. - I co robilam?
        - Teraz to niewazne...
        - Ale o odlocie dowiedziales sie ode mnie?
        - Tak. Ale teraz wiem, ze byl to sen. Wyjatkowo realistyczny sen przeczuwajacy przyszle wydarzenia, choc lot na Miste jest nieunikniony. Moze tym sie wlasnie sugerowalem i nic dziwnego, ze sie przysnil.
        - Na pewno byl to tylko sen?
        - Tak... Nie... Nie wiem. Jak na sen byl zbyt rzeczywisty. Raczej... Halucynacja. Jedna z tych, ktorych doswiadczam po eksperymencie z klonem i od neuropeptydow. Twoja tragedia...
        Podnioslszy wzrok napotkalem jej wspolczujace spojrzenie, podobne do tego, jakim darzy sie nieuleczalnie chorych.
        - Mam wyrzuty sumienia, Dorian...
        - Niepotrzebnie winisz o to siebie. To i tak by nastapilo. Czy zrobilabys to ty, czy kto inny, nie ma znaczenia. Bylo mi to przeznaczone... To moje fatum. I obce mediatory, i symbioza z klonem... Po tym wszystkim odnosze wrazenie, ze cos czy ktos, bez wzgledu na ma wole, upor, oslabia ja i mna kieruje. Miesza granice rzeczywistosci i fikcji do tego stopnia, ze zaczynam watpic we wszystko. Moze to poczatek choroby umyslowej, rozpadu osobowosci, schizofrenii? Teraz i nawet dolaczylo sie powtorne przezywanie tych samych wydarzen...
        - Powiem moze o tym Sassie...
        - Nie waz sie! - krzyknalem. - Nie mysl, ze odsuniesz mnie od Projektu! Chcesz, by polecial za mnie Hassan!? Sprobuj - glos opadl mi do szeptu - tylko przeszkodzic, a zobaczysz...
        Ariane przelekla sie, skulila. Uswiadomiwszy sobie wybuch nerwow zawstydzilem sie, nie wydalem wiecej ani slowa, patrzylem jej tylko w oczy blagalnym wzrokiem dajac do zrozumienia, ze tak nie bylo zamierzone, ze wyplynelo samo z mej glebi, ze nie chcialem tego tak powiedziec... Strach powoli opuszczal ja, gore bralo jej wojskowe wychowanie. Po dlugim milczeniu powiedziala cicho i spokojnie:
        - Nikt toba nie kieruje. Podswiadomie, chcesz czy nie, dazysz do zlaczenia sie z inakiem. To zaczyna byc silniejsze od ciebie... Nie bede przeszkadzala, nie, choc powinnam! To moge dla ciebie zrobic.
        Pojela! Udalo sie narzucic jej moja wole. Usmiechnalem sie, do siebie, do niej, do calego swiata. Usmiechem gleboko zlosliwym, na zewnatrz jednak pogodnym, rozbrajajacym, takim, ktory moze byc dowodem wdziecznosci, o ile kogos takiego jak ja stac na taki usmiech.
        - Dziekuje - wyszeptalem. - Pojdz ze mna jeszcze... Ostatni raz, teraz, chce wyjsc na gore, z toba, zobaczyc slonce, poczuc wiatr...
        - Ze mna? - powtorzyla. - Dobrze, jesli... Ale z ciebie odmieniec!
        Wesole iskry rozblysly w jej gleboko czarnych oczach, iskry takie jak podczas dni na wyspie. Teraz to byla tamta Ariane, ktorej odmieniec imponowal, ktorego znow bez cienia strachu mogla wziac pod reke.
        - Powiedz, o czym myslisz po doswiadczeniach z klonem? Co czujesz, no wiesz... psychicznie, fizycznie... Nie jestes juz taki, jak kiedys. Dalo ci to cos wiecej? Rozumiesz co mam na mysli?
        - Poznaje siebie na nowo - odparlem. - Naprawde na nowo. Lepiej niz dotad kieruje cialem, zmyslami, umyslem, prawie jak jogin albo adept zenu, i patrzec tylko jak siegne po Absolutna Prawde...
        Oboje naraz wciskalismy sie we drzwi, gdy zadzwonil telefon. Ariane spojrzala pytajaco, zawahala sie i odebrala, a ja juz wiedzialem, ze ze wspolnej eskapady nic nie wyjdzie.
        - Dlaczego jeszcze nie u mnie? - dobiegl glos Sassy. - Jesli jest z toba Brain, natychmiast chce widziec was oboje!
        Czekal niecierpliwie, chodzac tam i z powrotem po swym gabinecie. Jak tylko nas dojrzal uspokoil sie.
        - Nareszcie! Ciagle musze bac sie o was? Korporacja szaleje, szturmuje nasze systemy, zaburza lacznosc, wysyla grupy terrorystow na kosmodrom...
        - Sluchamy.
        - Brain! Czterdziesty paragraf umowy! Od tej chwili podporzadkowujesz sie moim decyzjom. Zalatw ostatnie sprawy, jesli jeszcze takie masz, spakuj sie i staw za godzine przy platformie na kosmodrom. Wchodzisz w scisly sklad zalogi impaktora. Ty, Ariane, niestety zostajesz. Rada ograniczyla sklad zalogi do dwudziestu osob i nie ma od tego odwolania. Leca naprawde niezbedni. Zrozumiano? Wykonac!
        Otworzylem usta, ale Sasso rzucil mi nie znoszace zadnego sprzeciwu spojrzenie. Nie pisnalem ani slowa, nie bylo sensu. Wykonalem w tyl zwrot i wyszedlem. Za drzwiami, widzac rozzalona mine Ariane, zdobylem sie tylko na wzruszenie ramion. Usmiechnela sie blado.
        - Idz, spiesz sie, czasu juz niewiele... No idz! Odszedlem kilka krokow, zawahalem sie, zwolnilem, zatrzymalem, chcialem wrocic, podtrzymac ja na duchu, ale odwrocilem sie tylko... Jeszcze stala, nieruchomo, powazna. Poszedlem dalej, znow sie odwrocilem... Nastepnym razem juz jej nie bylo, znikla, jakby sie rozwiala. Poczulem ulge i niespodziewany, przeslaniajacy rozum, przyplyw euforii. Osiagnalem wszystko, co zamierzalem! Jak w transie szybkim marszem poszedlem do siebie, spakowalem bagaz osobisty, porwalem go i rzuciwszy przelotne spojrzenie na wyblakly plan kompleksu Tibesti ruszylem w droge do hangarow. Ani sie spostrzeglem, jak stalem u wejscia do tajemnego szlaku wiodacego do portu kosmicznego.
        Straznicy. Kontrola tozsamosci, bramka indykacyjna, nie wiadomo po co rewizja osobista... Lekarze, badania w zespole diagnostycznym... Wreszcie kapiel, bielizna, ubiory prozniowe... Wyjscie. Transporter z dwudziestka ludzi na grzbiecie, sunie ciasnym, dlugim tunelem. Lopocza w strumieniach tloczonego tu powietrza poly luznych skafandrow, oddala sie galeria z zegnajacymi nas osobami. Wsrod nich drobna sylwetka Ariane... Rosnaca odleglosc zrywa laczace nas ostatnie z nimi wiezi... Lece! Ta jedna mysl przeslaniala mi wszystko. Dziwne, ale dzis ciezko namowic kogokolwiek na kosmiczna wyprawe, ludzie nie chca, nie chca opuszczac Ziemi, kaza slono sobie za to placic, mimo ze niejeden sekciarz z tych opetanych kosmicznym bzikiem fanatykow kosmosu, widzacych w exodusie w galaktyczna przestrzen, w podboju innych swiatow jedyny sens istnienia, dalby za to wszystko...
        Powietrze przesyca zapach rozgrzanego metalu. Ogarnia mnie podniosly, pobudzony milczeniem zespolu nastroj. Jak w filmie zycia przed oczami przeplywaja minione wydarzenia. Przez mgnienie przezywam od nowa rewelacje Abla, psychodeliczne halucynacje, wirtualne komputerowe wizje, natlok informacji o Miscie, o inaku, przeobrazenie, rozbrat jazni, rzeczywistosc i fikcja, widziane w hipnotycznym transie rownania... Dlon bezwiednie wedruje pod dno torby, maca okladki... Jest. Platforma zwalnia, toczy sie jakis czas jeszcze sila bezwladnosci i zatrzymuje. Czekamy. Rozwiera sie sklepienie szybu, kopulaste jak sfera niebieska lub kopula planetarium, szczelina glebokiego granatu nieba wrzyna sie w sztuczne oswietlenie, rozprasza swiatlo i wypelnia tunel szaroczerwonymi ze zmeczenia promieniami slonca... Powietrze dyszy ostatkami dziennego zaru, faluje, ostudza entuzjazm, ale wzniosly nastroj trwa, czuje go, czyjas mysl wykrzykuje go we mnie. Slawi Proroka, slawi Allacha, grozi niewiernym... Hassan! Udalo sie jednak wslizgnac do Projektu agentowi korporacji. Powinienem wszystkich uprzedzic... Powstrzymalem sie. Nie uwierza. Wspolodczuwanie czyichs mysli nie jest dowodem. Lepiej milczec. Hassan jakis blad z czasem popelnic musi...
        Wznoszaca sie w gore platforma zrownuje sie z powierzchnia plyty kosmodromu. Wychodzimy na prowadzaca do polowca droge, nieskazitelnie czysta mimo osiadajacego poza nia pylu. Czasteczki ulatuja odpychane elektrostatycznym polem, buty stukaja jak o metal, odpor wibruje w kosciach... Sztolnia za nami zasklepia swe szczeki, przed nami, wtulony w cien bazaltowej skaly, wylania sie z podziemi dysk ufolotu... Z kazdym krokiem przybliza sie, olbrzymieje, wyostrza kontury, realnieje, nabiera masy. Przekraczamy krag emiterow, maskujacych dysk przed wscibskimi satelitami stozkiem wirtualnej tekstury naturalnego pejzazu, podobnym do... relatywistycznej linii swiata, swiata, pod ktorym zostaje moja przeszlosc, a nad ktora nieznana, podswiadomie przewidywalna przyszlosc. To nie spodek, raczej dwie krzywe dzwonowe, okolone bateriami pednikow, grube wsporniki, wysuwajacy sie dla nas trap... Wchodzimy. Wsuwam sie w dosc ciasny luk, przeciskam miedzy oslonami pednikow, brne tuz za Carmanem. Za chwile juz luzniej, prawie swobodnie. Poklad, rzedy biofoteli sluzacych zarazem za sypialnie, jadalnie i toalete. Mam miejsce z dala od kokpitu, zajmuje je. Mlecznie przezroczysty kadlub, ekranowany wykladzina biochemicznych ekranow, rozprasza czerwien zachodzacego slonca, podloga, niczym soczewka, powieksza spekane podloze, za bulajami zmierzch, ciemniejacy granat nieba, purpurowa luna na horyzoncie i pierwsze gwiazdy. Trzaskaja klapy, zasuwaja grodzie, powietrze syczy, skrzypia obejmujace cialo fotele, szczekaja zapinajace sie pasy. Kokpit za glownym pednikiem rozblyskuje przyrzadami, ekranami, migaja cienie, ruch... Miga mahoniowa, siegajaca po encefektor dlon Sandersona, i druga, jasna, Kosica, dubluja ich dwaj sonderzy. Odliczanie. Sanderson obraca sie, wychyla z fotela, blyska bialkami oczu i zebami, unosi kciuk do gory... Minus sto dwadziescia... Fotel zaciska sie na mnie, czuje jak pulsuja w nim zespoly... Minus osiemdziesiat... minus szescdziesiat... Lekkie drzenie, zabuczaly pedniki, najpierw cichutko, dyskretnie, potem coraz glosniej az do rozdzierajacego mimo oslony uszu pisku, by zamilknac poza granica slyszalnosci. Minus czterdziesci sekund... Opadaja cienie encefektorow, oswietlenie kokpitu przygasa, zalega ciemnosc rozpraszana zewnetrzna poswiata, pelne oczekiwania drzenie i cisza... Minus dwadziescia... Tezeje zoltawe swiatlo, intensywnieje, oblewa wszystko zlotem... Minus dziesiec sekund... Minus piec... Zero... Ciazenie wgniata w fotel, ziemia oddala sie, umyka spod nog, opada horyzont, obloki mkna na spotkanie, znikaja pod stopami, w gorze sam granat, a potem czern i mrowie gwiazd, jakies szepty, spiewy... Przestrzen zda sie wibrowac fluktuujacym, drzacym dzwiekiem, ktory niczym mantra wciska sie w mozg, przenika cialo, oglusza zmysly i wypelnia soba... Niewazkosc, pustka kosmosu. Wrazenie zanika. Zdaje sie wisiec nieruchomo nad malejaca, przedzielona linia terminatora tarcza Ziemi, obok ktorej lsni oslepiajace Slonce. Przed oczami migaja plamy, powraca wibrujaca piesn, przenika umysl... Zamykam oczy...
        - Brain, idziemy.
        Juz? Gwaltownie podrywam sie i wzbijam pod sufit. Fotel puscil... Ktos lapie mnie za noge, przytrzymuje, ciagnie w dol, wciska w czarny, rozgwiezdzony rekaw tunelu. Dopada mnie proznia, przenika soba, wciska w kazda czasteczke ciala, czuje, ze tkwi we mnie, zem jest jak i ona... Wzmaga swe istnienie, szepcze, szybciej, natarczywiej, natretnie, ogniskuje sie we mnie... Strach podchodzi do gardla, dostaje mdlosci, zawrotu glowy, obijam sie jak pilka od jej nieskonczonosci i uwodzony nia, prowadzony, popychany, odzyskuje swiadomosc w polowie rekawa. Widze przy sobie twarz Carmana, pytajace spojrzenie, chwyt jego rak... Spogladam przytomniej. Dzieki, Carman, za pomoc, to pewnie blednik, objawy nowicjusza w przestrzeni. Juz lepiej, juz dobrze, ja sam, gwiazdy nie takie straszne... Oddycham gleboko, dochodze do siebie.
        Impaktor. Ufolot przycumowal na jego osi, dobre kilkanascie metrow rekawa dzieli nas od wehikulu, zwanego tez trojanskim koniem kosmosu. Lsnia emblematy SSA i oznaczenie LG29. Ostre promienie slonca wyrysowuja wiszacy w mroku przestrzeni nad glowa srebrzysty kadlub, ginace het, w promieniu setek metrow, ostre krawedzie koncentratorow pola, biomolekularne chipy magnesow, baterie biomagnetycznych pulapek czastek, falujace sinusoidy pierscieni glownych, otwarte, oplatajace torusoidalnie krawedz impaktora rury prozniowe, rura kolidera surfatronu... Rozblyskuja czesci zewnetrznego oprzyrzadowania, azury anten, segmenty plazmotronow, dzialka laserowe. Na wyciagniecie dloni dostrzec mozna regularna siatke krzyzujacych sie na powierzchni kadluba plytkich wyzlobien, miejsc w ktorych sily przyrody wygrywaja swoj koncert, oszukujac czasoprzestrzen. Krawedz luku, klamry... Znikamy w nim jeden za drugim, czekam, az idacy przede mna zabierze nogi, wciagam sie, metr, drugi, i przerwa, i kolejny kadlub. Korytarz. Wnetrze skonczonego a nieograniczonego torusa, opadajacy horyzont, szereg lamp nie dajacych ni swiatla, ni cienia... Tam majaczy czyjas sylwetka... Komora prozniowa. Schodzimy sie, czepiamy uchwytow. Bezglosna wibracja, szmer rozsuwanych wrot, syk powietrza, swiatlo... Mozna zdjac helm, mozna oddychac. Wlasciwy poklad. Lekko wklesly, rozlegly, otacza centralny trzon statku amfiteatralnymi rzedami osadzonych w nim skosnie foteli. Podobny do tego w osrodku Tibesti, czyzby tam byl zamaskowany impaktor?... By dobrnac do fotela trzeba isc pod gorke, mocno stromo, jedna noga zapierac sie, druga podkurczac, lepiej na kolanie, nikla sila odsrodkowa nieco pomaga, popycha. Po co to? Chwytam wystep fotela z moim nazwiskiem, podciagam sie, sadowie, stopy celuja w kierunku srodka impaktora. Ni to siedzac, ni lezac, czuje, jak krew doplywa mi do glowy i widze, przez lekka mgielke, wchodzacego jako ostatni Sandersona. Idzie pewnie, stary "prozniak", nic mu nie przeszkadza, zrecznie wskakuje w najblizszy centralnej kolumnie fotel, macha nogami, zatapia sie w nim... Za chwile caly poklad jasnieje, ozywa, rozblyskuja ekrany, monitory, ruszaja uspione kompleksy pokladowych permuterow. Czarownik o hebanowej skorze... Rdzen sterowni pokrywa sie obrazami przywierajacego do spodu prozniowca ufolotu, licznymi ujeciami wnetrza kolidera, generatorow energii, reaktora jonow i czastek. Impaktor instynktownym, samozachowawczym systemem sterowniczym, naprowadzal sie najpierw na Slonce, a potem na sfere jego grawitacyjnego soczewkowania... Bez wzgledu na czas, na droge, jaka by przychodzilo mu pokonac, zapewniwszy pelne bezpieczenstwo zalodze musial doleciec i powrocic, zupelnie jak owad, ktory m u s i zlozyc jaja...
        Dlugie, dlugie minuty... Poklad drgnal, zaskrzypial, zawirowal wraz z centralna kolumna, przesunely i obrocily sie jego segmenty, ustawily zgodnie z sila odsrodkowa, fotele koncentrycznymi sferami otoczyly os obrotu, ekrany powedrowaly nad glowy. Permutery animowaly wirujace wewnatrz siebie w przeciwnych kierunkach wewnetrzny dysk pokladowy i zewnetrzna powloke spacecraftu. Ruszyly generatory jonow, zapluly jonami iniektory... Rozruch wstepnego akceleratora, impulsowe napelnianie i oproznianie pierscieni kumulujacych, drgania wskaznikow czystosci prozni, osiaganie stanu nadprzewodliwosci biochemicznych elektromagnesow... Odgrodzeni polami ochronnymi od jonowego wichru, opalizujac sznurami teczy na obwodzie prozniowca, skrzac iskrami niczym fajerwerk, pomknelismy do slonecznego bieguna. Konstruktorzy, optymalizujac wehikul, zoptymalizowali mu naped. W zaleznosci od osiaganej mocy na bliskoplanetarnych dystansach dzialal jak jonolot, generujac czastki - prozniowcem, wytwarzajac antyczastki - grozna bronia...
        Osiem godzin pracy, osiem wypoczynku i tylez obowiazkowego snu, na trzy zmiany, by zachowac ciaglosc nadzoru - taki rytm narzucilo tibestianskie centrum sterowania lotem. Pospiech ze startem wyprawy sprawil, ze wiele rzeczy umknelo uwadze. Wyposazenie okazalo sie niekompletne, brakowalo niektorych technokodowych komponentow materialowych, brakowalo modulow wymiennych, dostatecznego zapasu biochipow, procesorow, kosci biomagnesow. Na szczescie trzy bazy planetarne, kompleks zyciowy klona inaka i polowy szpital byly w porzadku. Czasem zdarzaly sie zaklocenia w pracy napedu i powatpiewania, czy zda egzamin etap wchodzenia impaktora w prozniowa nadprzewodliwosc. Niektore dyzury wypelnione byly utarczkami z naziemna kontrola lotow. Sasso podczas takich rutynowych przegladow magazynow prozniowca wsciekal, zzymal, zadal nieustannych porad i pomocy, nieraz odwolywal lot, grozil powrotem, chocby na kilka dni. Dopiero gdy przeslano niezbedne programy genetyczne, pozwalajace produkowac, a wlasciwie wyhodowac, najniezbedniejsze elementy brakujacego wyposazenia, uspokoil sie. Reszte musielismy, niestety, przebolec.
        Weszlismy w koncu na trajektorie styczna do stacjonarnej, biegunowej orbity wokolslonecznej, po ktorej obiegal Slonce, a wlasciwie wisial nad czeluscia polnocnej biegunowej plamy, liniowy akcelerator czastek, z dluga rura grawitacyjnej soczewki. Zblizajac sie nieustannie sygnalizowalismy szyfrowany kwantowo kod rozpoznawczy i w kilka godzin pozniej weszlismy na kontaktowa, styczna do linii emisji czastek trajektorie. Do wejscia w wirtualna faze, dzielily nas tylko godziny. Podziwialem spokoj, opanowanie i umiejetnosci Sandersona, ktory lagodnie, acz glosem stanowczym, majacym w sobie nieodparta perswazje hipnotyzera, wydawal dyspozycje pilotom i sonderom. Sam osobiscie sprawdzal indywidualne ochrony biologiczne, systemy adaptacji foteli do sil bezwladnosci, ustawienia i sprawnosc calej galerii pokladowej, wielokrotnie testowal poszczegolne encefektory, drugie, trzecie i nastepne awaryjne uklady dublujace, zajrzal do ukladu sterowniczego zawiadujacego instynktem impaktora, od ktorego zalezalo nieraz zycie zalogi... Wiadomo, mogla sie zdarzyc nagla utrata przytomnosci przy wchodzeniu w rezim prozniowy. Skontrolowal synchronizacje sterownikow laserow, generatory plazmy, przeanalizowal propagacje koherentnego pola fali plazmowej i samoogniskowanie laserowego promieniowania, granice ich turbulentnosci, tempo przyspieszenia i tolerancje na rozfazowanie, moc zaginajacych tory czastek odchylaczy w poszczegolnych sektorach kolidera, magnetyczne pola rastra powierzchniowych wyzlobien. Nie okazywal zadowolenia, ale i nie okazywal niepokoju. Ostatnim sprawdzianem byla symulacja szczelnosci siatki pol oddzialywan czastek z proznia. Gdy wreszcie stwierdzil, ze stan spacecraftu jest w granicach technicznej tolerancji, zajal swe miejsce przy sterach.
        Otulony sprezysta tkanka biologicznej ochrony obserwowalem z fotela rozposcierajace sie na ekranach magiczne niemal, albowiem do konca niewyjasnialne widowisko. Gdy opadly encefektory, migajace chaotyczne ciagi liczb nabraly jakiegos, podswiadomie wyczuwalnego, uporzadkowanego rytmu. Rownolegle animowany byl manewr zwierania sie torow. Nasuwalismy sie nad plame biegunowa, linie sil na przekroju przechodzily w punkty, oznaczona krzyzykiem os sondy-akceleratora powoli nachodzila na cel... Nieuchronnie nadciagal moment zerowy i spacecraft krawedzia naprowadzal sie na oczekiwany strumien czastek... Zapluly gardziele plazmowe, uderzyly lasery, zamigotaly przetaczajace sie rura fale przyspieszen. Kosic, z namaszczeniem, podawal parametry natezenia paczek czastek, ich gestosc, indukcje pol magnetycznych zgestkow plazmy, moc laserow, amperaz i swietlnosc wiazek, ich energie, cisnienie i czystosc prozni. Podnosily sie energie, wzrastala swiatlosc, roslo przyspieszenie...
        Impaktor stopniowo stawal sie najjasniejszym na niebie bursterem promieniowania synchrotronowego. Wzrastala rotacja zewnetrznego dysku, przyspieszala rotacja pokladu, fotele samoczynnie dostrajaly sie do kierunku bezwladnosci i jej sily. Fale inercji wtlaczaly mnie...
        Nagle powierzchnie impaktora rozjarzyly sie, ruch na ekranach na moment ustal, zapanowala cisza... Mdlosci, paniczny lek i... po wszystkim. Blysnelo, jakbysmy zanihilowali proznie, i choc permutery przetwarzaly coraz to wieksze miliardy bitow informacji, powierzchnie impaktora tylko zaparowaly proznia. Uwsteczniany kwantowo czas spowolnil procesy spoza naszego swiata, rozpedzajac zarazem, doslownie wwiercajac spacecraft w niby absolutna, pusta proznie cala swa masa zamieniana w wirtualna energie. Czasoprzestrzen wszechswiata wzburzyla sie, potem jakby zdumiona zastygla w pozornym bezruchu, tworzac dopelnienie mikrokosmosu prozniowca, dla ktorego planety, gwiazdy, obloki byly czyms bardziej przezroczystym anizeli materia dla neutrina...
        Czas jakis piloci nie podnosili jeszcze encefektorow, sprawdzajac ktorys raz z rzedu stan konstrukcji impaktora, parametry jego lotu, funkcjonowanie napedu, wreszcie przekazali sterowanie zespolom pokladowych permuterow.
        - Automatyczna - padlo dlugo oczekiwane slowo.
        Odetchnalem z ulga. Mozna poluznic fotel, opuscic siedzenie, rozprostowac kosci. Wszyscy pomysleli o tym samym. Zaroilo sie od barwnych skafandrow, rozbrzmialy poweselale glosy. Tylko Sasso, przekrzykujac gwar, przykladnie nie opuscil fotela i nakazal uspokoic sie i powrocic na miejsce.
        - Lot wirtualny nie jest rzecza bezpieczna - tlumaczyl. - Zawsze cos ma prawo sie zdarzyc. Spadnie swiatlosc wiazek i moze nas wyrzucic w czasoprzestrzen. Utrata przytomnosci, urazy... Ponowne wejscie jest co prawda mozliwe, ale dlugotrwale.
        Kosic spod encefektora kontrolowal jeszcze przyrzady. Osiaganie ponad siedemdziesieciu procent predkosci swiatla wymagalo czasu i skupienia, a on pewnie rozpoczynal swoj dyzur.
        - Scisla dyscyplina. Jedzenie, napoje, spanie, mycie, wyproznianie... W fotelach. Cwiczenia, spacery, wylacznie w pasach, a praca uzyciem sztucznych miesni...
        Nastaly podobne do siebie dni przeplatane snem, toaleta, cwiczeniami, praca, wypoczynkiem. Irytowaly nas placzace sie czesto rozciagliwe wstegi wiazace nas z fotelami. Obaj z Hassanem mielismy niewiele wolnego czasu dla siebie. Wciaz nas szkolono, trenowano, raczono szczodrze wszelkimi informacjami, jak w niemowleta czy w bezswiadome mozgi wpajano w nas zasady psychicznego kontaktu, symulowano doswiadczenia, jakich moglismy doznac w postaci inaka. Ciagle Mista, Mista, jej klimat, biosfera, taksony, inak, swiadomosc, Mista, biosfera, klimat, inak, zmysly... I tak ciagle, bez wytchnienia, bez konca. Po do cna wyczerpujacych seansach szukalem kojacej ciszy i samotnosci, o ktora latwo tu nie bylo. Usilowalem wykorzystac do wypoczynku obserwatorium Jordana, ale zamykal je przed nami. Nie bawily mnie gry wirtualne, do ktorych wielu uciekalo sie jak do narkotyku, gry strategiczne, bowiem gdziekolwiek sie znajdowalem, slyszalem szmer rozcinanej i zszywanej przez spacecraft prozni i wszedobylskie strzepy mysli i emocji zalogi. W takich chwilach tesknilem za metamorfoza w inaka, wyobrazajac sobie, ze sterowanym przywykaniem moge te szumy wyciszac. Namiastka tego byla tylko ucieczka w siebie, w medytacje. Przynosila jakas ulge, na krotko, bo przeradzala sie w niemila mi empatie. Ktokolwiek cos odczuwal, zaraz i mnie to dopadalo, a byly to najczesciej nuda, rozdraznienie, niecierpliwosc, apatia, zlosc... A przeciez lot mial trwac najwyzej dwa miesiace! Aby nie oszalec, wylaczyc sie, musialem sie na czyms skupic, co pozwoliloby zatracic poczucie rzeczywistosci. Po kilku lokalnych dniach przypomnialem sobie o zawartosci mego podrecznego bagazu...

ciag dalszy na nastepnej stronie
 
Grzegorz Rogaczewski { korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

11
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.