|
Późny ranek. Pora wstać, zmyć resztki zmęczenia, przebrać się, spakować, przyszykować do odlotu... Pod strumieniami prysznica myśli uporczywie wracają do Ariane. Co się stało? Od czasu wypadku unika spotkań za dnia, za to nocą... Kiedy widziałem ją po raz ostatni, na jawie? Dawno, bardzo dawno, nawet nie pamiętam. Powinienem ją odszukać... Podczas golenia przyjrzałem się sobie w lustrze. Normalnie. Zmierzwiona czupryna, przygasłe, jakby martwe oczy o wyblakłych tęczówkach, owłosiony tors... Nie daje się złapać tak jak tamten, w chiralnym odbiciu. Ten idealnie naśladuje moje ruchy, zakłada takie samo ubranie. Dzwoni telefon, prawda, a ja tutaj...
- Tak...
- Brain? - poznaję głos Sassy. - Dobrze, że już nie śpisz. Bądź u mnie w południe, koniecznie.
- W porządku, przyjdę.
Dość czasu, by znaleźć Ariane. Ubrałem się, wyszedłem. Ruch większy niż zazwyczaj, coś się działo. W powietrzu czułem napięcie, oczekiwanie... Gdzie to było? Aha, to ten korytarz... Zapukam, porozmawiam, namówię na wyjście na powierzchnię, kto wie czy nie ostatni raz rzucę okiem na skąpaną słońcem pustynię... To tutaj. Pukam. Cisza. Zamek odblokowany. Pukam ponownie, mocniej. Cisza. Pchnąłem lekko drzwi. Zamknięte. Nie ma jej. Może w reżyserce...
Szesnastu mężczyzn różą wiatru okupowało aparaturę sali jak w jakimś ośrodku kontroli lotów kosmicznych. Zajęci obserwacją monitorów, sterowaniem, obsługą klawiatur i komunikowaniem się z permuterami przez encefektory, wydawali się być środkiem nie tyle Ośrodka, co całego poznawalnego świata. Nic poza wykonywanymi czynnościami nie interesowało ich. Skupienie na twarzach, jednoczesne, jak na komendę, ruchy, wzrok wpatrzony w ekrany, przenoszony z jednego na drugi... Podszedłem bliżej, przekroczyłem krąg krzeseł i stanąłem za plecami mężczyzny o przyprószonych siwizną włosach. Nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności, zerkał co chwila to na dekoder rozszyfrowujący docierające do niego informacje, to na ekrany, i przekręcając głowę czemuś się przysłuchiwał. Nastawiłem uszu... Z potoku głosów wyłowiłem fragmenty słów.
- ...gotować start... dni... szym korytarzem... za... siące... dwóch...
Przybliżyłem się, niemal chuchałem mu w ucho i uskoczyłem, gdy nieprzewidywalnym ruchem jednej ręki sięgnął w mym kierunku by przełączyć obrazy, a drugą zanurzył w klawiatury.
- ...zumiem. Zniknął. Nie wie. Domyśla się?... Kiedy?... Co wy tam wyczyniacie! Pozwalacie na... Kontynuować! Wszelkimi sposobami... Koniec! -raptem włączył inny kanał. - Przerwać LG-28. Zaczynać LG-29. Dwie doby, ósma zero zero! - Odchylił się na oparcie fotela, opuścił ręce.
Chwila relaksu... A teraz następny... Czarnowłosy jak Okimura, także nikogo nie widzi. Czyta pocztę na monitorze. "Silna anizotropia tła nieba, powyżej energii fluktuacji. Radiant Alfy Strzelca. Wysoki pik w paśmie 0,166 centymetra, o cyklicznie modulowanej polaryzacji. Odległość trzysta tysięcy kiloparseków."
Cywilizacja czy zbieg okoliczności, że tu, teraz, znajduję potwierdzenie swych dawnych przypuszczeń, że jedynie silny sygnał w paśmie echa gorącego Wszechświata jak żadne inne pasmo najlepiej nadaje się do oznajmienia istnienia rozumu?... A tamten?
- Wytrącić z anabiozy. Do punktu wyjścia, pętlą neuronowego sprzężenia zwrotnego. Zezwalam!
Zrobiło mi się nagle słabo. Wspierając się ściany, słaniając na nogach, sunąłem w niewiadomym kierunku. Znaleźć jakieś ustronne miejsce, odrobinę odetchnąć, w odosobnieniu, wyrwać się obsesji... Tu, pośród diamagnetycznych pojemników mieszczących permutery... Szemrzą i brzęczą pędzące ich sieciami neuronowymi fotony, wibruje echo współobliczeniowych stanów, echo zerowych drgań, szepcą fonony... Przykucnąłem, zwarłem się w sobie, przylgnąłem do chłodnych, żywych nerwów, przymknąłem powieki, zmieniłem temperaturę dłoni, stóp, schłodziłem czoło, ześrodkowałem w sobie wewnętrzne spojrzenie i wtrąciłem się w błogostan... Przywołałem pustkę i długo, długo ją ważyłem, wartościowałem, dopóki nie zaczęło mi świtać subtelne znaczenie. Opanowywałem zmysły, ducha, pozycje ciała i oddech, uniezależniłem receptory od ciała, skoncentrowałem myśli, ściągnąłem ich gęstość do gęstości medytacji... Zaułek labiryntu własnej podświadomości. Samorealizowałem siebie... To siedem, nie, osiem, stadiów. Jeden poziom znaczeń, zaledwie dwa porządki, dwa etapy. Jeszcze nie oczyszczenie, katharsis, ale droga, dharma, wiodąca do kulminacji, do przełomu, klimaksu... To psychosomatyczne sprzężenie zwrotne uwalnia od pęt autosugestii, od wpływu mediatorów... Już lepiej, coraz lepiej... Dobrze. Wolniutko, stopniowo wychodziłem z transu, obejmując świadomością i ciało, i zmysły. Odnalazłem się. Przejrzałem. Oprzytomniałem. Jasno, woda szumi w łazience, telefon w ręku, ja, nagi, w fotelu... Rozmawiałem przed chwilą z Sassą, umawiał się ze mną, kilka minut przed wędrówką ducha po własnym wnętrzu labiryntu Tibesti...
Odlatujemy, czułem to w głosie Wiktora, ale najpierw muszę znaleźć Ariane... Ubrać się, ogarnąć, wyjść... Zdążę jeszcze wrócić i zabrać bagaż. Może po drodze zajrzę do de Mille'a, poczekam u niego do spotkania z Sassą... Szedłem korytarzem, w którym było coś niezwykłego... No tak, ich pustka, o tej porze... Zatrzymałem się przed pokojem Ariane, zawahałem. Serce mocniej zabiło, spociły się ręce, lecz wbrew sobie zapukałem. Cisza... Zapukałem znowu, poczekałem, jeszcze raz... Nadaremno, zupełnie jak w wyobraźni! Teraz powinienem pójść do reżyserki, tamtędy... Echem odbijały się w korytarzu szybkie kroki. Przyspieszyłem, kroki również zawtórowały, jakby wyprzedziły mnie... Ruszyłem biegiem, kroki też! Przypomniałem sobie wczorajszy pościg za swoim chiralnym cieniem... Nie byłem przecież tym ze świata lustra... Kroki natychmiast ucichły. Zatrzymałem się przed stojącym z gotową do strzału bronią strażnikiem, zagradzającym dostęp do sterowni Ośrodka. Tu i tam przemykały białe kitle techników, niebieskie mundury służby technicznej kosmodromu, menedżerowie Agencji w garniturach... Czuć było podniecenie, jak przed odlotem ekspedycji, jak przed jakimś zamachem.
Nagle u wylotu korytarza mignęła mi Ariane. Podbiegłem. Odwróciła się na odgłos mych kroków.
- Brain! - zaskoczona uniosła brwi. - Co tu robisz?
- Szukam cię. Nie masz pojęcia jak długo... Wyzdrowiałaś. Cieszę się... że jesteś cała i zdrowa. Znajdziesz dla mnie chwilę?
- Nie mam czasu - odparła. - Czeka na mnie Sasso. Wiesz, że szykujemy się do odlotu?
- Wiem, wiem, a jakże. Sama mi o tym powiedziałaś.
- Kiedy? - cofnęła się o krok i spojrzała mi w oczy.
Coś skłoniło mnie do milczenia.
- No, kiedy? - zachęciła słodko.
- Dziś w nocy, jak... - urwałem, widząc zwężające się oczy i zdumienie na jej twarzy. Spąsowiała.
- No wiesz!
Wściekłość, wstyd, zdziwienie... Jakże to? Wypiera się? I nagle zaświtało mi w głowie, że... Straciłem pewność siebie.
- Ariane - szepnąłem. - Przychodzisz...
- Dopiero co przyleciałam z Chartumu, z konferencji. Nie było mnie tu dwa dni.
- Ariane - głos mi się załamał. - Dzieje się ze mną coś dziwnego. Dlatego cię szukam. To już nie mediatory... To realne majaczenia... Może i teraz też - oczekiwałem jakiejś jej reakcji. - Byłaś tak realna, jak realna jesteś teraz... Jeśli znów nie majaczę. Myśmy... Ja... Muszę z tobą porozmawiać, muszę. Wysłuchaj mnie, proszę...
Czułem się odtrącony, samotny, pozostawiony samemu sobie, z własnymi, przerażającymi podejrzeniami.
- Chodźmy - zdecydowała.
Przez drogę myślałem, jak logicznie ułożyć tok wyjaśnień, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Pod drzwiami jej pokoju miałem ochotę uciec, ale Ariane przytrzymała mnie, wprowadziła, posadziła i nalała lampkę koniaku. Po pierwszym łyku poczułem się pewniej, zupełnie jak wtedy, gdy pierwszy raz zobaczyłem ją na wyspie.
- Byłam więc nocą u ciebie - zachęciła. - I co robiłam?
- Teraz to nieważne...
- Ale o odlocie dowiedziałeś się ode mnie?
- Tak. Ale teraz wiem, że był to sen. Wyjątkowo realistyczny sen przeczuwający przyszłe wydarzenia, choć lot na Mistę jest nieunikniony. Może tym się właśnie sugerowałem i nic dziwnego, że się przyśnił.
- Na pewno był to tylko sen?
- Tak... Nie... Nie wiem. Jak na sen był zbyt rzeczywisty. Raczej... Halucynacja. Jedna z tych, których doświadczam po eksperymencie z klonem i od neuropeptydów. Twoja tragedia...
Podniósłszy wzrok napotkałem jej współczujące spojrzenie, podobne do tego, jakim darzy się nieuleczalnie chorych.
- Mam wyrzuty sumienia, Dorian...
- Niepotrzebnie winisz o to siebie. To i tak by nastąpiło. Czy zrobiłabyś to ty, czy kto inny, nie ma znaczenia. Było mi to przeznaczone... To moje fatum. I obce mediatory, i symbioza z klonem... Po tym wszystkim odnoszę wrażenie, że coś czy ktoś, bez względu na mą wolę, upór, osłabia ją i mną kieruje. Miesza granice rzeczywistości i fikcji do tego stopnia, że zaczynam wątpić we wszystko. Może to początek choroby umysłowej, rozpadu osobowości, schizofrenii? Teraz i nawet dołączyło się powtórne przeżywanie tych samych wydarzeń...
- Powiem może o tym Sassie...
- Nie waż się! - krzyknąłem. - Nie myśl, że odsuniesz mnie od Projektu! Chcesz, by poleciał za mnie Hassan!? Spróbuj - głos opadł mi do szeptu - tylko przeszkodzić, a zobaczysz...
Ariane przelękła się, skuliła. Uświadomiwszy sobie wybuch nerwów zawstydziłem się, nie wydałem więcej ani słowa, patrzyłem jej tylko w oczy błagalnym wzrokiem dając do zrozumienia, że tak nie było zamierzone, że wypłynęło samo z mej głębi, że nie chciałem tego tak powiedzieć... Strach powoli opuszczał ją, górę brało jej wojskowe wychowanie. Po długim milczeniu powiedziała cicho i spokojnie:
- Nikt tobą nie kieruje. Podświadomie, chcesz czy nie, dążysz do złączenia się z inakiem. To zaczyna być silniejsze od ciebie... Nie będę przeszkadzała, nie, choć powinnam! To mogę dla ciebie zrobić.
Pojęła! Udało się narzucić jej moją wolę. Uśmiechnąłem się, do siebie, do niej, do całego świata. Uśmiechem głęboko złośliwym, na zewnątrz jednak pogodnym, rozbrajającym, takim, który może być dowodem wdzięczności, o ile kogoś takiego jak ja stać na taki uśmiech.
- Dziękuję - wyszeptałem. - Pójdź ze mną jeszcze... Ostatni raz, teraz, chcę wyjść na górę, z tobą, zobaczyć słońce, poczuć wiatr...
- Ze mną? - powtórzyła. - Dobrze, jeśli... Ale z ciebie odmieniec!
Wesołe iskry rozbłysły w jej głęboko czarnych oczach, iskry takie jak podczas dni na wyspie. Teraz to była tamta Ariane, której odmieniec imponował, którego znów bez cienia strachu mogła wziąć pod rękę.
- Powiedz, o czym myślisz po doświadczeniach z klonem? Co czujesz, no wiesz... psychicznie, fizycznie... Nie jesteś już taki, jak kiedyś. Dało ci to coś więcej? Rozumiesz co mam na myśli?
- Poznaję siebie na nowo - odparłem. - Naprawdę na nowo. Lepiej niż dotąd kieruję ciałem, zmysłami, umysłem, prawie jak jogin albo adept zenu, i patrzeć tylko jak sięgnę po Absolutną Prawdę...
Oboje naraz wciskaliśmy się we drzwi, gdy zadzwonił telefon. Ariane spojrzała pytająco, zawahała się i odebrała, a ja już wiedziałem, że ze wspólnej eskapady nic nie wyjdzie.
- Dlaczego jeszcze nie u mnie? - dobiegł głos Sassy. - Jeśli jest z tobą Brain, natychmiast chcę widzieć was oboje!
Czekał niecierpliwie, chodząc tam i z powrotem po swym gabinecie. Jak tylko nas dojrzał uspokoił się.
- Nareszcie! Ciągle muszę bać się o was? Korporacja szaleje, szturmuje nasze systemy, zaburza łączność, wysyła grupy terrorystów na kosmodrom...
- Słuchamy.
- Brain! Czterdziesty paragraf umowy! Od tej chwili podporządkowujesz się moim decyzjom. Załatw ostatnie sprawy, jeśli jeszcze takie masz, spakuj się i staw za godzinę przy platformie na kosmodrom. Wchodzisz w ścisły skład załogi impaktora. Ty, Ariane, niestety zostajesz. Rada ograniczyła skład załogi do dwudziestu osób i nie ma od tego odwołania. Lecą naprawdę niezbędni. Zrozumiano? Wykonać!
Otworzyłem usta, ale Sasso rzucił mi nie znoszące żadnego sprzeciwu spojrzenie. Nie pisnąłem ani słowa, nie było sensu. Wykonałem w tył zwrot i wyszedłem. Za drzwiami, widząc rozżaloną minę Ariane, zdobyłem się tylko na wzruszenie ramion. Uśmiechnęła się blado.
- Idź, spiesz się, czasu już niewiele... No idź!
Odszedłem kilka kroków, zawahałem się, zwolniłem, zatrzymałem, chciałem wrócić, podtrzymać ją na duchu, ale odwróciłem się tylko... Jeszcze stała, nieruchomo, poważna. Poszedłem dalej, znów się odwróciłem... Następnym razem już jej nie było, znikła, jakby się rozwiała. Poczułem ulgę i niespodziewany, przesłaniający rozum, przypływ euforii. Osiągnąłem wszystko, co zamierzałem! Jak w transie szybkim marszem poszedłem do siebie, spakowałem bagaż osobisty, porwałem go i rzuciwszy przelotne spojrzenie na wyblakły plan kompleksu Tibesti ruszyłem w drogę do hangarów. Ani się spostrzegłem, jak stałem u wejścia do tajemnego szlaku wiodącego do portu kosmicznego.
Strażnicy. Kontrola tożsamości, bramka indykacyjna, nie wiadomo po co rewizja osobista... Lekarze, badania w zespole diagnostycznym... Wreszcie kąpiel, bielizna, ubiory próżniowe... Wyjście. Transporter z dwudziestką ludzi na grzbiecie, sunie ciasnym, długim tunelem. Łopoczą w strumieniach tłoczonego tu powietrza poły luźnych skafandrów, oddala się galeria z żegnającymi nas osobami. Wśród nich drobna sylwetka Ariane... Rosnąca odległość zrywa łączące nas ostatnie z nimi więzi... Lecę! Ta jedna myśl przesłaniała mi wszystko. Dziwne, ale dziś ciężko namówić kogokolwiek na kosmiczną wyprawę, ludzie nie chcą, nie chcą opuszczać Ziemi, każą słono sobie za to płacić, mimo że niejeden sekciarz z tych opętanych kosmicznym bzikiem fanatyków kosmosu, widzących w exodusie w galaktyczną przestrzeń, w podboju innych światów jedyny sens istnienia, dałby za to wszystko...
Powietrze przesyca zapach rozgrzanego metalu. Ogarnia mnie podniosły, pobudzony milczeniem zespołu nastrój. Jak w filmie życia przed oczami przepływają minione wydarzenia. Przez mgnienie przeżywam od nowa rewelacje Abla, psychodeliczne halucynacje, wirtualne komputerowe wizje, natłok informacji o Miście, o inaku, przeobrażenie, rozbrat jaźni, rzeczywistość i fikcja, widziane w hipnotycznym transie równania... Dłoń bezwiednie wędruje pod dno torby, maca okładki... Jest. Platforma zwalnia, toczy się jakiś czas jeszcze siłą bezwładności i zatrzymuje. Czekamy. Rozwiera się sklepienie szybu, kopulaste jak sfera niebieska lub kopuła planetarium, szczelina głębokiego granatu nieba wrzyna się w sztuczne oświetlenie, rozprasza światło i wypełnia tunel szaroczerwonymi ze zmęczenia promieniami słońca... Powietrze dyszy ostatkami dziennego żaru, faluje, ostudza entuzjazm, ale wzniosły nastrój trwa, czuję go, czyjaś myśl wykrzykuje go we mnie. Sławi Proroka, sławi Allacha, grozi niewiernym... Hassan! Udało się jednak wślizgnąć do Projektu agentowi korporacji. Powinienem wszystkich uprzedzić... Powstrzymałem się. Nie uwierzą. Współodczuwanie czyichś myśli nie jest dowodem. Lepiej milczeć. Hassan jakiś błąd z czasem popełnić musi...
Wznosząca się w górę platforma zrównuje się z powierzchnią płyty kosmodromu. Wychodzimy na prowadzącą do polowca drogę, nieskazitelnie czystą mimo osiadającego poza nią pyłu. Cząsteczki ulatują odpychane elektrostatycznym polem, buty stukają jak o metal, odpór wibruje w kościach... Sztolnia za nami zasklepia swe szczęki, przed nami, wtulony w cień bazaltowej skały, wyłania się z podziemi dysk ufolotu... Z każdym krokiem przybliża się, olbrzymieje, wyostrza kontury, realnieje, nabiera masy. Przekraczamy krąg emiterów, maskujących dysk przed wścibskimi satelitami stożkiem wirtualnej tekstury naturalnego pejzażu, podobnym do... relatywistycznej linii świata, świata, pod którym zostaje moja przeszłość, a nad którą nieznana, podświadomie przewidywalna przyszłość. To nie spodek, raczej dwie krzywe dzwonowe, okolone bateriami pędników, grube wsporniki, wysuwający się dla nas trap... Wchodzimy. Wsuwam się w dość ciasny luk, przeciskam między osłonami pędników, brnę tuż za Carmanem. Za chwilę już luźniej, prawie swobodnie. Pokład, rzędy biofoteli służących zarazem za sypialnię, jadalnię i toaletę. Mam miejsce z dala od kokpitu, zajmuję je. Mlecznie przezroczysty kadłub, ekranowany wykładziną biochemicznych ekranów, rozprasza czerwień zachodzącego słońca, podłoga, niczym soczewka, powiększa spękane podłoże, za bulajami zmierzch, ciemniejący granat nieba, purpurowa łuna na horyzoncie i pierwsze gwiazdy.
Trzaskają klapy, zasuwają grodzie, powietrze syczy, skrzypią obejmujące ciało fotele, szczękają zapinające się pasy. Kokpit za głównym pędnikiem rozbłyskuje przyrządami, ekranami, migają cienie, ruch... Miga mahoniowa, sięgająca po encefektor dłoń Sandersona, i druga, jasna, Kosića, dublują ich dwaj sonderzy. Odliczanie. Sanderson obraca się, wychyla z fotela, błyska białkami oczu i zębami, unosi kciuk do góry... Minus sto dwadzieścia... Fotel zaciska się na mnie, czuję jak pulsują w nim zespoły... Minus osiemdziesiąt... minus sześćdziesiąt... Lekkie drżenie, zabuczały pędniki, najpierw cichutko, dyskretnie, potem coraz głośniej aż do rozdzierającego mimo osłony uszu pisku, by zamilknąć poza granicą słyszalności. Minus czterdzieści sekund... Opadają cienie encefektorów, oświetlenie kokpitu przygasa, zalega ciemność rozpraszana zewnętrzną poświatą, pełne oczekiwania drżenie i cisza... Minus dwadzieścia... Tężeje żółtawe światło, intensywnieje, oblewa wszystko złotem... Minus dziesięć sekund... Minus pięć... Zero... Ciążenie wgniata w fotel, ziemia oddala się, umyka spod nóg, opada horyzont, obłoki mkną na spotkanie, znikają pod stopami, w górze sam granat, a potem czerń i mrowie gwiazd, jakieś szepty, śpiewy... Przestrzeń zda się wibrować fluktuującym, drżącym dźwiękiem, który niczym mantra wciska się w mózg, przenika ciało, ogłusza zmysły i wypełnia sobą... Nieważkość, pustka kosmosu. Wrażenie zanika. Zdaję się wisieć nieruchomo nad malejącą, przedzieloną linią terminatora tarczą Ziemi, obok której lśni oślepiające Słońce. Przed oczami migają plamy, powraca wibrująca pieśń, przenika umysł... Zamykam oczy...
- Brain, idziemy.
Już? Gwałtownie podrywam się i wzbijam pod sufit. Fotel puścił... Ktoś łapie mnie za nogę, przytrzymuje, ciągnie w dół, wciska w czarny, rozgwieżdżony rękaw tunelu. Dopada mnie próżnia, przenika sobą, wciska w każdą cząsteczkę ciała, czuję, że tkwi we mnie, żem jest jak i ona... Wzmaga swe istnienie, szepcze, szybciej, natarczywiej, natrętnie, ogniskuje się we mnie... Strach podchodzi do gardła, dostaję mdłości, zawrotu głowy, obijam się jak piłka od jej nieskończoności i uwodzony nią, prowadzony, popychany, odzyskuję świadomość w połowie rękawa. Widzę przy sobie twarz Carmana, pytające spojrzenie, chwyt jego rąk... Spoglądam przytomniej. Dzięki, Carman, za pomoc, to pewnie błędnik, objawy nowicjusza w przestrzeni. Już lepiej, już dobrze, ja sam, gwiazdy nie takie straszne... Oddycham głęboko, dochodzę do siebie.
Impaktor. Ufolot przycumował na jego osi, dobre kilkanaście metrów rękawa dzieli nas od wehikułu, zwanego też trojańskim koniem kosmosu. Lśnią emblematy SSA i oznaczenie LG29. Ostre promienie słońca wyrysowują wiszący w mroku przestrzeni nad głową srebrzysty kadłub, ginące het, w promieniu setek metrów, ostre krawędzie koncentratorów pola, biomolekularne chipy magnesów, baterie biomagnetycznych pułapek cząstek, falujące sinusoidy pierścieni głównych, otwarte, oplatające torusoidalnie krawędź impaktora rury próżniowe, rura kolidera surfatronu... Rozbłyskują części zewnętrznego oprzyrządowania, ażury anten, segmenty plazmotronów, działka laserowe. Na wyciągnięcie dłoni dostrzec można regularną siatkę krzyżujących się na powierzchni kadłuba płytkich wyżłobień, miejsc w których siły przyrody wygrywają swój koncert, oszukując czasoprzestrzeń. Krawędź luku, klamry... Znikamy w nim jeden za drugim, czekam, aż idący przede mną zabierze nogi, wciągam się, metr, drugi, i przerwa, i kolejny kadłub. Korytarz. Wnętrze skończonego a nieograniczonego torusa, opadający horyzont, szereg lamp nie dających ni światła, ni cienia... Tam majaczy czyjaś sylwetka... Komora próżniowa. Schodzimy się, czepiamy uchwytów. Bezgłośna wibracja, szmer rozsuwanych wrót, syk powietrza, światło... Można zdjąć hełm, można oddychać. Właściwy pokład. Lekko wklęsły, rozległy, otacza centralny trzon statku amfiteatralnymi rzędami osadzonych w nim skośnie foteli. Podobny do tego w ośrodku Tibesti, czyżby tam był zamaskowany impaktor?... By dobrnąć do fotela trzeba iść pod górkę, mocno stromo, jedną nogą zapierać się, drugą podkurczać, lepiej na kolanie, nikła siła odśrodkowa nieco pomaga, popycha. Po co to? Chwytam występ fotela z moim nazwiskiem, podciągam się, sadowię, stopy celują w kierunku środka impaktora. Ni to siedząc, ni leżąc, czuję, jak krew dopływa mi do głowy i widzę, przez lekką mgiełkę, wchodzącego jako ostatni Sandersona. Idzie pewnie, stary "próżniak", nic mu nie przeszkadza, zręcznie wskakuje w najbliższy centralnej kolumnie fotel, macha nogami, zatapia się w nim... Za chwilę cały pokład jaśnieje, ożywa, rozbłyskują ekrany, monitory, ruszają uśpione kompleksy pokładowych permuterów. Czarownik o hebanowej skórze... Rdzeń sterowni pokrywa się obrazami przywierającego do spodu próżniowca ufolotu, licznymi ujęciami wnętrza kolidera, generatorów energii, reaktora jonów i cząstek. Impaktor instynktownym, samozachowawczym systemem sterowniczym, naprowadzał się najpierw na Słońce, a potem na sferę jego grawitacyjnego soczewkowania... Bez względu na czas, na drogę, jaką by przychodziło mu pokonać, zapewniwszy pełne bezpieczeństwo załodze musiał dolecieć i powrócić, zupełnie jak owad, który m u s i złożyć jaja...
Długie, długie minuty... Pokład drgnął, zaskrzypiał, zawirował wraz z centralną kolumną, przesunęły i obróciły się jego segmenty, ustawiły zgodnie z siłą odśrodkową, fotele koncentrycznymi sferami otoczyły oś obrotu, ekrany powędrowały nad głowy. Permutery animowały wirujące wewnątrz siebie w przeciwnych kierunkach wewnętrzny dysk pokładowy i zewnętrzną powłokę spacecraftu. Ruszyły generatory jonów, zapluły jonami iniektory... Rozruch wstępnego akceleratora, impulsowe napełnianie i opróżnianie pierścieni kumulujących, drgania wskaźników czystości próżni, osiąganie stanu nadprzewodliwości biochemicznych elektromagnesów... Odgrodzeni polami ochronnymi od jonowego wichru, opalizując sznurami tęczy na obwodzie próżniowca, skrząc iskrami niczym fajerwerk, pomknęliśmy do słonecznego bieguna. Konstruktorzy, optymalizując wehikuł, zoptymalizowali mu napęd. W zależności od osiąganej mocy na bliskoplanetarnych dystansach działał jak jonolot, generując cząstki - próżniowcem, wytwarzając antycząstki - groźną bronią...
Osiem godzin pracy, osiem wypoczynku i tyleż obowiązkowego snu, na trzy zmiany, by zachować ciągłość nadzoru - taki rytm narzuciło tibestiańskie centrum sterowania lotem. Pośpiech ze startem wyprawy sprawił, że wiele rzeczy umknęło uwadze. Wyposażenie okazało się niekompletne, brakowało niektórych technokodowych komponentów materiałowych, brakowało modułów wymiennych, dostatecznego zapasu biochipów, procesorów, kości biomagnesów. Na szczęście trzy bazy planetarne, kompleks życiowy klona inaka i polowy szpital były w porządku. Czasem zdarzały się zakłócenia w pracy napędu i powątpiewania, czy zda egzamin etap wchodzenia impaktora w próżniową nadprzewodliwość. Niektóre dyżury wypełnione były utarczkami z naziemną kontrolą lotów. Sasso podczas takich rutynowych przeglądów magazynów próżniowca wściekał, zżymał, żądał nieustannych porad i pomocy, nieraz odwoływał lot, groził powrotem, choćby na kilka dni. Dopiero gdy przesłano niezbędne programy genetyczne, pozwalające produkować, a właściwie wyhodować, najniezbędniejsze elementy brakującego wyposażenia, uspokoił się. Resztę musieliśmy, niestety, przeboleć.
Weszliśmy w końcu na trajektorię styczną do stacjonarnej, biegunowej orbity wokółsłonecznej, po której obiegał Słońce, a właściwie wisiał nad czeluścią północnej biegunowej plamy, liniowy akcelerator cząstek, z długą rurą grawitacyjnej soczewki. Zbliżając się nieustannie sygnalizowaliśmy szyfrowany kwantowo kod rozpoznawczy i w kilka godzin później weszliśmy na kontaktową, styczną do linii emisji cząstek trajektorię. Do wejścia w wirtualną fazę, dzieliły nas tylko godziny. Podziwiałem spokój, opanowanie i umiejętności Sandersona, który łagodnie, acz głosem stanowczym, mającym w sobie nieodpartą perswazję hipnotyzera, wydawał dyspozycje pilotom i sonderom. Sam osobiście sprawdzał indywidualne ochrony biologiczne, systemy adaptacji foteli do sił bezwładności, ustawienia i sprawność całej galerii pokładowej, wielokrotnie testował poszczególne encefektory, drugie, trzecie i następne awaryjne układy dublujące, zajrzał do układu sterowniczego zawiadującego instynktem impaktora, od którego zależało nieraz życie załogi... Wiadomo, mogła się zdarzyć nagła utrata przytomności przy wchodzeniu w reżim próżniowy. Skontrolował synchronizację sterowników laserów, generatory plazmy, przeanalizował propagację koherentnego pola fali plazmowej i samoogniskowanie laserowego promieniowania, granicę ich turbulentności, tempo przyspieszenia i tolerancję na rozfazowanie, moc zaginających tory cząstek odchylaczy w poszczególnych sektorach kolidera, magnetyczne pola rastra powierzchniowych wyżłobień. Nie okazywał zadowolenia, ale i nie okazywał niepokoju. Ostatnim sprawdzianem była symulacja szczelności siatki pól oddziaływań cząstek z próżnią. Gdy wreszcie stwierdził, że stan spacecraftu jest w granicach technicznej tolerancji, zajął swe miejsce przy sterach.
Otulony sprężystą tkanką biologicznej ochrony obserwowałem z fotela rozpościerające się na ekranach magiczne niemal, albowiem do końca niewyjaśnialne widowisko. Gdy opadły encefektory, migające chaotyczne ciągi liczb nabrały jakiegoś, podświadomie wyczuwalnego, uporządkowanego rytmu. Równolegle animowany był manewr zwierania się torów. Nasuwaliśmy się nad plamę biegunową, linie sił na przekroju przechodziły w punkty, oznaczona krzyżykiem oś sondy-akceleratora powoli nachodziła na cel... Nieuchronnie nadciągał moment zerowy i spacecraft krawędzią naprowadzał się na oczekiwany strumień cząstek... Zapluły gardziele plazmowe, uderzyły lasery, zamigotały przetaczające się rurą fale przyspieszeń. Kosić, z namaszczeniem, podawał parametry natężenia paczek cząstek, ich gęstość, indukcję pól magnetycznych zgęstków plazmy, moc laserów, amperaż i świetlność wiązek, ich energię, ciśnienie i czystość próżni. Podnosiły się energie, wzrastała światłość, rosło przyspieszenie...
Impaktor stopniowo stawał się najjaśniejszym na niebie bursterem promieniowania synchrotronowego. Wzrastała rotacja zewnętrznego dysku, przyspieszała rotacja pokładu, fotele samoczynnie dostrajały się do kierunku bezwładności i jej siły. Fale inercji wtłaczały mnie...
Nagle powierzchnie impaktora rozjarzyły się, ruch na ekranach na moment ustał, zapanowała cisza... Mdłości, paniczny lęk i... po wszystkim. Błysnęło, jakbyśmy zanihilowali próżnię, i choć permutery przetwarzały coraz to większe miliardy bitów informacji, powierzchnie impaktora tylko zaparowały próżnią. Uwsteczniany kwantowo czas spowolnił procesy spoza naszego świata, rozpędzając zarazem, dosłownie wwiercając spacecraft w niby absolutną, pustą próżnię całą swą masą zamienianą w wirtualną energię. Czasoprzestrzeń wszechświata wzburzyła się, potem jakby zdumiona zastygła w pozornym bezruchu, tworząc dopełnienie mikrokosmosu próżniowca, dla którego planety, gwiazdy, obłoki były czymś bardziej przezroczystym aniżeli materia dla neutrina...
Czas jakiś piloci nie podnosili jeszcze encefektorów, sprawdzając któryś raz z rzędu stan konstrukcji impaktora, parametry jego lotu, funkcjonowanie napędu, wreszcie przekazali sterowanie zespołom pokładowych permuterów.
- Automatyczną - padło długo oczekiwane słowo.
Odetchnąłem z ulgą. Można poluźnić fotel, opuścić siedzenie, rozprostować kości. Wszyscy pomyśleli o tym samym. Zaroiło się od barwnych skafandrów, rozbrzmiały poweselałe głosy. Tylko Sasso, przekrzykując gwar, przykładnie nie opuścił fotela i nakazał uspokoić się i powrócić na miejsce.
- Lot wirtualny nie jest rzeczą bezpieczną - tłumaczył. - Zawsze coś ma prawo się zdarzyć. Spadnie światłość wiązek i może nas wyrzucić w czasoprzestrzeń. Utrata przytomności, urazy... Ponowne wejście jest co prawda możliwe, ale długotrwałe.
Kosić spod encefektora kontrolował jeszcze przyrządy. Osiąganie ponad siedemdziesięciu procent prędkości światła wymagało czasu i skupienia, a on pewnie rozpoczynał swój dyżur.
- Ścisła dyscyplina. Jedzenie, napoje, spanie, mycie, wypróżnianie... W fotelach. Ćwiczenia, spacery, wyłącznie w pasach, a praca użyciem sztucznych mięśni...
Nastały podobne do siebie dni przeplatane snem, toaletą, ćwiczeniami, pracą, wypoczynkiem. Irytowały nas plączące się często rozciągliwe wstęgi wiążące nas z fotelami. Obaj z Hassanem mieliśmy niewiele wolnego czasu dla siebie. Wciąż nas szkolono, trenowano, raczono szczodrze wszelkimi informacjami, jak w niemowlęta czy w bezświadome mózgi wpajano w nas zasady psychicznego kontaktu, symulowano doświadczenia, jakich mogliśmy doznać w postaci inaka. Ciągle Mista, Mista, jej klimat, biosfera, taksony, inak, świadomość, Mista, biosfera, klimat, inak, zmysły... I tak ciągle, bez wytchnienia, bez końca. Po do cna wyczerpujących seansach szukałem kojącej ciszy i samotności, o którą łatwo tu nie było. Usiłowałem wykorzystać do wypoczynku obserwatorium Jordana, ale zamykał je przed nami. Nie bawiły mnie gry wirtualne, do których wielu uciekało się jak do narkotyku, gry strategiczne, bowiem gdziekolwiek się znajdowałem, słyszałem szmer rozcinanej i zszywanej przez spacecraft próżni i wszędobylskie strzępy myśli i emocji załogi. W takich chwilach tęskniłem za metamorfozą w inaka, wyobrażając sobie, że sterowanym przywykaniem mogę te szumy wyciszać. Namiastką tego była tylko ucieczka w siebie, w medytację. Przynosiła jakąś ulgę, na krótko, bo przeradzała się w niemiłą mi empatię. Ktokolwiek coś odczuwał, zaraz i mnie to dopadało, a były to najczęściej nuda, rozdrażnienie, niecierpliwość, apatia, złość... A przecież lot miał trwać najwyżej dwa miesiące! Aby nie oszaleć, wyłączyć się, musiałem się na czymś skupić, co pozwoliłoby zatracić poczucie rzeczywistości. Po kilku lokalnych dniach przypomniałem sobie o zawartości mego podręcznego bagażu...
|
|
Grzegorz Rogaczewski
{ korespondencję prosimy kierować na adres redakcji }
|
|
|
|