|
Wlasnie konczylem studiowac "Metazofie", gdy jak duch pojawil sie Jordan, najdziwaczniejszy bodaj czlonek zalogi. Nigdy nie bral udzialu w zyciu ekipy impaktora i nieraz zdawalo sie, ze nie ma go wsrod nas, ze nie istnieje. Tak naprawde byl wiekszym anizeli ja odludkiem, ale o jego uczestnictwie w ekspedycji przesadzila rola, jaka mu wyznaczyla Agencja. Otoz z jedynej prawdziwej samotni w impaktorze, z obserwatorium, obserwowal Wszechswiat. Gdy impaktor porusza sie przez proznie z przyspieszeniem, widac promieniowanie przyspieszenia, proznie i inne obiekty w termicznej czesci widma. Najdalsze obiekty kosmologiczne podczas lotu prozniowca stawaly sie obiektami czysto termodynamicznymi, obiektami emitujacymi wylacznie cieplo. Zarowno proznia, jak i grawary, czarne dziury i inne osobliwosci, widoczne byly jak na dloni, bez stosowania skomplikowanych przyrzadow obserwacyjnych...
Usiadl naprzeciw mnie z mina profesjonala gotowego sluzyc wyjasnieniami, zalozyl noge na noge, spojrzal na lezaca na mych kolanach monografie i dziwnie sie usmiechajac powiedzial cicho:
- Interesujace, prawda?
Przytaknalem.
- Nie zastanowialo cie to, ze szybkosc zmian metryki w modelu fuzzonowym przekracza predkosc swiatla?
- Nie obowiazywaly jeszcze prawa fizyki, one dopiero nastawaly jako, powiedzmy, przedluzenie matematyki...
- Ale metaprzestrzen jest nader abstrakcyjnym matematycznie, wprost metafizycznym modelem, ktorego jedynym obserwowalnym objawem jest fizyczna proznia. Istnieja inne, realniejsze kosmologie, wielkiego wybuchu, inflacji, i model antropiczny, ten, ktory mowi, ze Wszechswiat jest taki jaki jest tylko dlatego, by rozwinal sie w nim czlowiek, a wlasciwie czysty rozum...
- Ten, Dordaina, obejmuje je wszystkie. Zaden z innych nie imponuje az taka mistyka liczb! Cykl rozwoju, ktory ma wymiar wprost metafizyczny, nazwac da sie naturalna koincydencja.
- Pozornie, pozornie... - zachichotal. - To ty, tylko ty, integral, dopatrujesz sie w tym mistyki, jak czlowiek obciazony wspolnymi dla ludzkosci archetypami. Ja tu zadnej mistyki nie dostrzegam, widze za to odzwierciedlenie jedynego, dotad nie poznanego, prawa Natury. Podziel na przyklad moment pedu dowolnego ciala niebieskiego przez jego mase w potedze 1,7. Otrzymasz zawsze te sama liczbe. Prawo Titiusa-Bodego kwantuje odleglosci orbit kazdego ukladu planetarnego wskaznikiem bliskim odwrotnosci podstawy logrytmu naturalnego. Pierwiastek arytmetyczny z dwoch lub jego odwrotnosc skaluje rownania metaprzestrzenne, chocby predkosc efektywna wyznaczajaca impaktorowi graniczna predkosc 0,7071 predkosci swiatla. A wiesz, dlaczego prozniowiec ma scisle okreslone rozmiary? Nie? Niezbedna do nadprzewodzenia powierzchnia jego sily nosnej w prozni musi byc rowna wielokrotnosci promienia oddzialywania, n razy 10 do czterdziestej potegi razy 10 do minus dwudziestej w kwadracie. Jest impaktor, jak widzisz, taka zmniejszona cyklem rozwoju mozliwa fluktuacja prozni, takim przeskalowanym stala uniwersalna mikrowszechswiatem. To nie magia liczb! To reprezentacja Prawdy Ostatecznej, Obiektywnej, ktora ty zawierasz w stwierdzeniu: "Metafizyka jest fizyka metaprzestrzeni".
- W pewnym sensie jest - upieralem sie. - Skala uniwersalna, czy jak ja nazywac, relacja koincydencji, uksztaltowala System...
- ...jako ciag rozniacych sie czynnikiem 10 do piatej izomorficznych systemow, samoorganizujacych sie ze struktur systemow nizszych? - dokonczyl za mnie. - Ale systemy te, coraz wyzszych rzedow, ta hierarchia kosmicznych bytow od fuzzonow, fraktonow, prozni, czastek, atomow, molekul, fenomenu zycia, przez swiadomosc, do Kosmosu, wynika chocby z teorii systemow nierownowagowych, a nie z wiary w metafizyke. Idac ta droga rozumowania dojdziesz do samego Stworcy, chociaz... Ogolna teoria systemow to najczystszej miary metafizyka, a kazdy samoorganizujacy sie homeostat...
- Sklaniasz sie jednak do tych pogladow?
- Nie. Chcialem ci raczej zasugerowac, ze wynikaja one wylacznie z twojego sposobu postrzegania swiata. Masz asymetrycznie funkcjonujace polkule mozgowe, jakby dwa mozgi, i porownanie Wszechswiata do homeostatu w twoim przypadku jest nader trafne. Niby przypadek steruje ewolucja prozni, niby przypadek rzadzi twoim poznaniem... I tu, i tu, koincydentalny stan wyjsciowy przeradza sie w prawidlowosc systemowa i przypadek staje sie zdeterminowana koniecznoscia. Jak gra o ustalajacych sie w toku jej trwania zasadach... Wszechswiat rzeczywiscie prowadzi gre z metaprzestrzenia, jest otwartym w niej systemem...
- Dajmy spokoj tym porownaniom! Doprowadza nas do reakcji obronnej zywego Uniwersum.
- A nie prowadza? Czymze jest swiadomosc, jak nie reakcja immunologiczna systemu przed nieublagana entropia? Po co Kosmos pozwalalby swiadomoscia zmieniac prawa fizyki, gdyby nie liczyl na przedluzenie swego bytu? Po co by stwarzal zycie, zwienczal je systemami nerwowymi, swiadomoscia, psychozoami, noosfera, noobiontem, wreszcie kosmobiontem?...
- Odgrzebujesz teleonomie ewolucji materii - przymknalem zmeczone oczy - choc doskonale wiesz o wielokierunkowej badz o neutralnej strategii ewolucji. Tworzysz rozciagnieta na kosmos hipoteze Gai, pankosmicznego, polaczonego sprzezeniami zwrotnymi systemu cybernetycznego, systemu nakierowanego na optymalne przetrwanie poprzez zapewnienie optymalnych warunkow rozwoju jakiejs jego kosmicznej swiadomosci...
Zdeterminowany chaos... Kieruje losem moim, losem innych, rzadzi swiatem molekul, atomow, kwantow... Nie o to zapewne chodzilo Jordanowi. Wiec o co? Moze o kogo? O mnie? Ja i teleonomia?... Instrument poznania z zakodowanym celem? Metazofia jako symbolem mego gnosis, metafora mej zaprzatnietej inakiem swiadomosci? Inak moim antropokosmosem? Cos Jordan mowil o Wszechswiecie i homeostazie... Ocknalem sie, zostalem sam. Poderwalem sie, by pobiec za nim, ale mnie zatrzymalo... wspomnienie wyrazu twarzy Ariane, gdy uparcie twierdzila, ze nie byla obecna.
Pozornie nieruchomy obraz mijanych slonc nie byl jednak niezmienny. Na obrzezach przestrzennego odwzorowania strefy korotacyjnej Galaktyki pojawialy sie niebiesko i znikaly czerwono nie nazwane nigdy gwiazdy, ale cel lotu - niewidoczna okiem pustka - tkwil posrodku bezdennej, czarnej glebi, ktora tylko Jordan widywal w cieple... Piec tysiecy lat swietlnych skurczylo sie do blisko szescdziesieciu dob lotu. Czterdziesci osiem godzin przed zakonczeniem wirtualnej fazy lotu rozpoczelismy przygotowania do wyjscia w czasoprzestrzen, a ostatnie dwanascie godzin tkwilismy w fotelach. Czas wlokl sie niemilosiernie, a monotonie urozmaicaly jedynie efektowne, hipnotyzujace mnie, rozblyski wokol encefektorow... Ocknalem sie, gdy bylo juz po wszystkim, gdy podchodzilismy do obiegajacej pulsar sondy, gotowej w kazdej chwili, gdyby nie zostala odwolana jej gotowosc bojowa, strumieniem obojetnej elektrycznie antymaterii zniszczyc wychylajacy sie z prozniowego korytarza cel. Dziwny sposob ochrony wzietych w posiadanie stref kosmosu...
Nie wierzylem, ze znajdujemy sie tysiace lat swietlnych od Ziemi. Nie odwiodly mnie od tego przekonania nawet obce, ukladajace sie w nieznane konstelacje gwiazdy drugiego rekawa Galaktyki, nawet wirujacy jak morska latarnia na jednym z ekranow w radarowym widmie pulsar. Wytracalismy szybkosc, wytracalismy rotacje wewnetrznego dysku i zewnetrznej oslony impaktora. Z chwila przycumowania do sondy-akceleratora sztuczna grawitacja pochylila poklad. Sanderson, wyczolgawszy sie z kokpitu i przywdziawszy ciezki skafander, zniknal na jakis czas by powrocic z dyskami pamieci masowych wyjetych z komputerow sondy. Dlaczego to robil, skoro mogl zdalnie nakazac transfer i przejac wszystkie zebrane przez jej przyrzady dane, zwlaszcza ze tak uczynil z innymi sondami, ktore ciagle slaly strumienie informacji?...
Wkrotce, odcumowawszy prozniowiec, zeszlismy z orbity biegunowej przecinajacej os dipola magnetycznego pulsara i weszlismy na jego orbite rownikowa. Kilkakrotnie okrazylismy masywna gwiazde. Nie zmienila od czasu pierwszych jej obserwacji. Nadzwyczaj stabilna kryla pod sztywna, nietraca skorupa obojetne elektrycznie morze nadcieklej neutronowej cieczy i innych, niekoniecznie obojetnych ciezkich czastek. Moze w jej centrum tkwilo hadronowe, krystaliczne jadro, kodujace w sobie niby krystaliczne struktury Wszechswiata? Mimo iz zimna, pod wzgledem termicznym byla niezwykle goraca. Nikomu nigdy nie pozwoli zbadac swego uwarstwienia, nie mowiac o dotknieciu jej oblicza. Otulaly ja widoczne jedynie w cieplnym promieniowaniu jasnoszare pasma zaledwie metrowej grubosci atmosfery zlozonej z jader zelaza...
Rownowazac ekranami indukcje pola magnetycznego gwiazdy pomknelismy ku brunatnemu karlowi. Ten, w przeciwienstwie do zimnego oblicza pulsara, wygladal jak rozgrzana, pulsujaca rozmiarami, czarnopurpurowa pustka kosmosu, niewiele wieksza od obiegajacych ja planet. Przecielismy orbite najblizszej i po eliptycznym torze zrownalismy predkosc lotu prozniowca z predkoscia orbitalna Misty. Orbita rownikowa... Planeta, przywitawszy nas pastelowymi plaszczem szarosci i rozu, pod ktorym palaly swietliste obloki i odblyskiwaly rozlegle czapy polarne, sprawiala wrazenie goscinnej, spokojnej, ale zblizenia we wszystkich mozliwych spektrach widma ujawnialy jej drugie, wzburzone, wprost gniewne oblicze. Atmosfera okolic biegunow wrzala parami amoniaku i dwutlenku wegla, by w poblizu szerokosci zwrotnikowych uspokoic sie, nieco rozchmurzyc i zajasniec radosniejszym, rozowawym odblaskiem karla mimo ze i tu burzyly sie chmury, zas w okolicach rownika odslonic czarnobure wyzyny i morza, przeciete pasem przegrzanego, przejrzystego powietrza i widoczna w nim obrecza wulkanicznych masywow. Byla Mista ludzaco podobna do swego laserowego modelu z systemow CRNS...
Okrazalismy planete dziesiatki razy, sondujac jej powierzchnie radarami, badajac satelitami z niskich orbity, z ladownikow, robiac mapy... Sasso nie chcial sluchac o ladowaniu w miejscu poprzedniej wyprawy; szukal miejsca dogodniejszego do kontaktu z inakami, i znalazl je niebawem na poludniowej polkuli. Na jednym z otulonych mglami ladow, jak nieregularnego ksztaltu sombrero, wynurzalo sie tam z wielusetmetrowego miazszu gestych mgiel rozlegle wyniesienie kontynentalne, pelne gejzerow, goracych zrodel, dymiacych sopek. Jego obrzeza, nie tak burzliwe jak obszary centralne, wznoszac sie nieco na obrzezach, zanim opadly stromo w otchlan oblokow, ku wlasciwej powierzchni, formowaly pierscien dolin.
Po wejsciu na stacjonarna wyslalismy na Miste bezzalogowy magnocraft z segmentami budowli bazy w kontenerach. Ufolot, oderwawszy sie od osi prozniowca, splywal szybko w dol gasnac jak spadajaca gwiazdka. Lacznosc wnet sie programowo urwala, potem wznowila. Pierwsze rozedrgane obrazy ukazaly falujaca w goracych pradach powietrznych wysoka, pionowa sciane z wyciosanymi w niej jakby filarami, pochylajaca zda sie nad pierwszymi samokonstruujacymi sie segmentami stacji i stojacym opodal dyskiem pojazdu, ktory wypluwal z siebie kolejne kontenery. Ustawiane jeden obok drugiego rosly, wzdymaly sie, prostowaly, wypelnialy scianami, lupinami dachu, przybierajac ostateczna, zaprogramowana w nich technokodem, cudem inzynierii materialow pamieciowych, forme. Potem poszlo wyposazenie, miedzy stacja a pojazdem kursowaly raz po raz transporter za transporterem...
Kompletowalismy ladunek drugiego, zalogowego magnocraftu. Na samym koncu pieczolowicie, ze specjalnymi zabezpieczeniami, zaladowalismy kontener z klonem i specjalnie zaprojektowany polowy szpital. Zostawiwszy Sandersona i Kosica w impaktorze, plaskim spiralnym torem dalismy nurka w mglista czelusc, w slad za poprzednim polowcem. Tarcza Misty rosla, ufolot otulal sie migotliwie czerwieniejaca otoczka zjonizowanej poswiaty napedu magnetohydrodynamicznego. Najblizszej przestrzeni nie zdolaly rozproszyc ni przeniknac nawet swiatla reflektorow, poprzestajac na kresleniu na granicy jonizacji i pylistej zawiesiny atmosfery efektownych kregow, nie zdolaly jej nawet przeniknac wzbudzane lotem przez atmosfere blyskawice czy lancuchy piorunow kulistych. Wnet uczucie spadania we wsysajacy wehikul prozniowy lej przerodzilo sie w spokojne unoszenie, zjonizowana powloka pobladla, reflektory niepewnie przebiwszy najblizsze otoczenie pojazdu wymacaly spowita oparami, niewyraznie majaczaca, znajoma skalna sciane z przycupnieta u jej podnoza stacja.
Kilka precyzyjnych manewrow i przycumowalismy do pionowego szybu tunelu wiodacego do nieodleglej bazy. Przygasaja swiatla kokpitu. Spokoj. Cisza. Samoczynna depolaryzacja powloki... Ciemnosc. Mglistosc, mrok, tchnienie, cieplo, drzenie - przytloczyly nagle niczym uscisk zmysly i swiadomosc. W spojrzenie wdarly sie wszedobylskie kleby mgiel. Wstajemy, wychodzimy, znikamy w szybie. Czekam, by byc ostatnim, potem wstaje, zanurzam sie w rekawie, wymacuje stopami ledwo podswietlone stopnie, podloge... Polmroczny korytarz kusi rzedami okraglych okien, powstrzymuje, czuje sie nieswojo, niepewnie... Przystaje, spogladam w czelusc powierzchni planety. Nic nie widac... Przywieram twarza do szkla, wedruje spojrzeniem ku tumanom mgly i dlugo, dlugo sie im przygladam. Mrowi skora twarzy, bola oczy, uciska kombinezon, doskwieraja zmysly ... Grube krople dzdzu osiadaja na szkle, pecznieja, nie splywaja, nie gonia sie jak to zwykle bywa z kroplami na szkle, za to migocza zimnymi odblaskami tkwiacymi w nich, ruchliwymi, iskierkami. Plankton powietrzny?... Owady! W kroplach deszczu jak w bursztynie mikroskopijne owady, jak gdyby jadra kondensacji tych kropel... Zerkam na sasiednie okienko. Czyste. Podchodze, i za chwile pokrywa sie wysypka iskrzacej wilgoci. Nastepne... to samo.
- Brain! - dobiega stlumione odlegloscia wolanie Hassana.
Ociagam sie. Jadra kondensacji czy wielka fluktuacja? Z wdziecznoscia przyjmuje narzucona przez Vittoria pore przymusowego wypoczynku i w niewielkiej, przydzielonej mi kabinie, odnajduje tak potrzebna do przemyslen chwile. Zastanawiam sie, czy aby nie odslonic bulaja, by potwierdzic domysl obserwacja, gdyz spac nie moge, ale przeczucie odwodzi mnie od tej pokusy. Nadciaga cos, cos niezwyklego, co nakazuje mi natychmiast pojsc tam, gdzie jest pojemnik z klonem inaka... Zachowujac cisze wychodze do holu, podkradam sie do laboratorium... Drzwi uchylone! W czerwonawej poswiacie majaczy czyjs nadnaturalnie wyolbrzymiony cien, cos manipuluje przy urzadzeniach podtrzymywania zycia, zielonkawa poswiata w sarkofagu z klonem zaczyna pulsowac, falowac... Skacze i w locie rozpoznaje Hassana. Uderzam cialem... Kontenerem zatrzeslo, zakolysal sie, fala rzuca klona na sciane, rozplaszcza go, zda sie ze inak wyskakuje sie z klatki... Zamieram z przestrachu i wtedy mroczy mnie cios Hassana. Zataczam sie, omal trace przytomnosc, ale strach podwaja me sily, w odruchu chwytam Hassana za szyje i sciskam, sciskam, sciskam dopoty, dopoki przestaje sie ruszac, a potem lapiacego dech, kaszlacego, sapiacego, bez sily, wyciagam do holu przed rozespana, zgromadzona tu zaloge.
- Co robicie? - wsciekly glos Sassy przywraca mi przytomnosc.
- Jeszcze nie wiesz? - krzycze. - Jeszcze sie nie domysliles! On jest... jest... z Korporacji!
- Pusc go!
Lapie oddech i ciskam Hassanem o sciane. Z jekiem uderza glowa, przez chwile ani drgnie, potem odwraca sie z twarza zakrwawiona i z nabieglym krwia spojrzeniem. Podnosi sie gwar, jedno przez drugie padaja pytania... Bez odpowiedzi. Hasan patrzy tylko na mnie z nienawiscia, i nagle wybucha:
- Niech cie pieklo!... Allach mi wybaczy! A ciebie i tak pochlonie ta przekleta planeta!
Dziwnie brzmia te slowa, zlowieszczo, proroczo. Uswiadamiaja to, co dotad kolacze sie w podswiadomosci...
- Czego nie powiedziales o tym wczesniej? - zarzuca Wiktor. - Co my teraz zrobimy? Wzielibysmy przeciez Tichonowa...
- Uwierzylbys?
- Moze klamie - ktos rzuca. - Klamie, by pozbyc sie konkurenta. Nie mowil wczesniej, by pozbyc sie pierwszego!
Zaniemowilem.
- Dosyc tych bzdur! Carman! Zamknij Hassana w magazynie, postaw straz. Zastanowimy sie, co z nim zrobic.
Wzburzeni rozprawiali czas jakis o incydencie i dyskutowaliby jeszcze dlugo, gdyby nie pora wschodu pulsara. Zasiedlismy nad aparatura, a mimo to i bez jej pomocy i tak mistyjski swit objawil swoje nadejscie. Baza zadrgala w posadach, zatrzeszczala, zachybotala na amortyzujacych fundamentach i wolno, w drgawkach, poczela sie wznosic do gory. Grawimetry mazaly na monitorach jak oszalale wskazujac, ze skorupa pod nami wzdela sie na dobre dziesiec metrow w gore, gradiometry kreslily fluktuacje pol magnetycznych i elektrycznych skorupy, podziemia mruczaly odleglymi echami wulkanow, bulgotaly przelewajacymi sie gdzies w trzewiach planety morzami magmy, goracych wod i kto wie czym jeszcze, syczalo uchodzaca szczelinami para, grzmialo i trzeszczalo naprezeniami skal... Piekla dopelnil dudniacy ryk przeradzajacego sie w huragan wichru. Przyrzady zasygnalizowaly burzliwe mieszanie skladu atmosfery, radarowe kamery, wygluszajac promieniowanie dziury wodnej, sledzily zywioly okolic stacji: kleby wszelkiej masci oparow, falami przetaczajac sie ponad glazami, walily wprost na pionowa sciane, wznosily, by, schlodzone zstepujacym zimnym powietrzem, stoczyc sie w pelna burzliwej mgly przepasc...
Rozpostarte na niebie warstwy amoniakalnych oblokow, niczym wodne kaluze odbijajace w sobie rozklad promieniowania tla nieba, iskrzyly sie swietlistymi odblaskami i promienistymi pioropuszami pozahoryzontalnej gry swiatel.
Jasnialy, promienialy, i nagle niczym protuberancja naglym wybuchem jaskrawosci spojnego swiatla rozblysly soba, a potem zalaly blaskiem powietrze. Jaskrawosc, wypelniwszy nagle swiat, wymazala mu kontrasty, zaostrzyla odlegle kontury, wysycila i rozmyla okolice stacji przeistaczajac najblizszy swiat w nierealny, bez cieni, nieziemski, widmowy, przesiakniety plazmatycznym eterem pejzaz... Trzaski, bulgotanie, syki i ryk huraganu nagle zamilkly wytlumione mikrofalowa przejrzystoscia, jakby zaniemowily z wrazenia, a w dziwnie nastalej, niepokojacej ciszy przetoczylo sie najpierw odlegle jakby westchnienie, a potem zblizajacy sie, wzrastajacy szum, ktory przerodzil sie w gluchy, grozny dochodzacy z przepasci loskot... I raptem wszystko zakolysalo sie od poteznego, rozciagnietego w czasie uderzenia... O podnoze plaskowyzu rozbil sie gigantyczny przyboj oceanu, a po nim wtorne przyboje. Wymienilismy wymowne spojrzenia.
- Dziwne, ze sie jeszcze Mista od takich ciosow nie rozpadla...
- Mista jak Mista, ale ladowe plaskowyze...
Zatrzeszczalo na zewnatrz, skalna bryla, wykruszona wstrzasem, odpadla od bazaltowego filaru, huknela o skaly i rozkruszona stoczyla sie w dol po zboczu, w obloczna otchlan. Jeden z odlamkow musnal nasze schronienie. Huk zderzenia, zgrzyt, wygiecie w stropie, rysa... Zadrzelismy.
- Uff... Mielismy szczescie... Wytrzymala!
- Kusicie los...
Konstrukcja zafalowala i powoli zaczela sie naprawiac.
Roslo zachmurzenie, powietrze wypelnily, chlonac z niego mikrofalowa jasnosc, iskrzace sie platki amoniakalnego sniegu, ktore opadajac wypelnily swiat gestniejaca kurtyna miriadow ognikow. Osiadlszy osrebrzaly szczyt wypietrzonej nad nami skaly, osnuwaly ja swiatlem jak calunem, by u jej podnoza stopniec w zalegajacych nad rownina oparach i zalec cieklym swiatlem. Wysycany jasnoscia swiat kontrastowial, meczaco mrugal. Gdyby tak miec teraz receptory inaka...
- Jak myslisz, maja tutejsze rosliny narzady ruchu? - dobieglo mej swiadomosci czyjes pytanie. - Powinny chyba wyszukiwac miejsc odpowiednio cieplych czy naslonecznionych podczerwienia?
- Mozliwe - odparl ktos inny. - Szlaki enzymatyczne metabolizmu inaka wskazuja na istnienie procesu podobnego do fotosyntezy. Mysle tu o syntezie cukrow z amoniaku i dwutlenku wegla, ale proces ten konczy sie na czyms w rodzaju zdrewnienia tkanek. Wiesz, tworza sie wieloczasteczkowe lancuchy cukrowe, czyli celuloza, tunicyna... To przyspiesza starzenie organizmu, jak miazdzyca.
- Oslonice... One maja tunicynowy plaszcz... Kiedys panowaly na Ziemi. Myslisz, ze ewolucja mogla rozwinac tu ten zaniechany wariant?
- Moze... Zbadamy, zobaczymy...
Wyslanych zostalo kilka zdalnych laboratoriow biologicznych. Testy biotyczne na probkach gruntu i atmosfery ujawnily istnienie przebogatej mikroflory amonobakterii i bakterii nitryfikujacych. Odczyn gleby i mistyjskiego powietrza byl zasadowy. Amoniakaty, wodne roztwory soli amonowych, krzemiany z domieszkami weglanow...
- Dziwne - zauwazyl Okimura. - Przy drastycznym spadku tempa fotosyntezy wlasnie amoniakaty sa najlepszymi dla roslin pozywkami... Kompensuja niedostatek swiatla.
- Ale nadmiar tych pozywek powoduje przerost roslin. Mimo ze rosna duze, sa slabe, chorowite, grubieja im liscie...
- Spodziewasz sie tu tego samego?
- Nie wiem. Wciaz rozumujemy ziemskimi kategoriami, wciaz obracamy sie wokol utartych schematow. Mowimy o dziwnym splocie przypadkow, o zbiegach okolicznosci, o koincydencjach...
Na zewnatrz temperatura spadla rychlo do minus dziesieciu stopni, grunt podmarzl, zasklepily sie wytaczajace pare szczeliny. Snieg, wirujac w pradach powietrznych przeslanial calkowicie swiatlem gorne partie sciany. Pulsar wywinal magnetosfere Misty na pozasloneczna strone; w sprasowanej nad nami jonosferze rozszalala sie silna, uniemozliwiajaca stala lacznosc z impaktorem burza. Ostatnie obrazy, jakie przeslaly nam sondy orbitalne, ukazywaly rozciagajace sie wszerz horyzontu pofaldowane, falujace i wirujace z olbrzymia chyzoscia pionowe woale swiatla. Jaskrawe dolem, poblakle gora, zbiegaly sie wspaniala korona w kierunku gwiazdy neutronowej. Zielen, czerwien, roz, fiolet... Swiatlospady zieleni scieraly sie z odbita w chmurach luna odleglych wulkanow i wplywaly zielonoczerwona rzeka w wolna od mgly obrecz rownikowa. Tam, wysoko, Mista dawala spektakl, a tu, za iluminatorami, snieg przeradzal sie zacierajaca kontury swiata swietlista zamiec...
Postanowiono zejsc w rozciagajaca sie za krawedzia plaskowyzu przepasc. W komputerach dwuosobowego wiroplatu zaprogramowano najdogodniejsza diretissime. Aby nie zdradzac obecnosci i nie zaklocac srodowiska planety, Carman z Dyasem uruchomili antyakustyczne generatory. Podziwialem precyzje, z jaka te urzadzenia wygaszaly dzwieki pracujacego silnika i mielacych powietrze platow. Gdyby jeszcze tak mogli oslonic sie radarowym i termicznym ekranem... Tak, moga, juz wlaczaja, jakze by inaczej... Wzniesli sie na przekor silnym pradom zstepujacym, zakolysali i zanurzywszy sie w mgle znikli z oczu. Czulem, jak sondujac nieustannie glebokosc, wysokosc fal, ostroznie, baczac na pobocza przepasci, schodza w dol, rejestruja kazda sekunde lotu, kazde najblahsze zdarzenie...
Utarlo sie, ze sonderzy przecieraja droge. Narazajac sie na niebezpieczenstwo chronia nastepcow, wytyczaja szlaki tym, ktorzy ich droge powtorza. Nie byl to zwiad czy desant militarny, nie mieli ludzkich wrogow, ale powracajacych sonderow witano kiedys niemal jak pionierow czy bohaterow, lecz potem takie wyczyny powszednialy... Tym razem jednak wszyscy oczekiwali ich powrotu z niecierpliwoscia, ale dlugo, dlugo nie dawali znaku zycia. Drzalem o nich przy kazdym silniejszym podmuchu wiatru, przy kazdym dziwniejszym odglosie z zewnatrz. Mija godzina, druga... Wreszcie sylwetka wiroplatu wylania sie z mgly, okraza stacje dwukrotnie i miekko osiada u sluzy rekawa wiodacego do wnetrza bazy. W chwile pozniej obaj, powazni, zmeczeni, zadowoleni, sa z nami i z rejestrem calej podrozy. Ujrzalem nieco dziwny, bo bez sladow mgly przestrzenny film, o nieostrych jednak konturach i nierozroznialnych szczegolach, z przebiegajacymi w narozach parametrami lotu.
Pierwsze piecdziesiat metrow opadalo bazaltowa opoka wypolerowana lodem, deszczem i wiatrem, wcinajaca sie lukiem pod plaskowyz. Baza zostala rozbita na skraju trzonu ladowego nawisu, wystarczylo, by mocniejsze trzesienie ziemi odlamalo ten skraj i juz lecimy w przepasc... Nalezalo baze przesunac kilkadziesiat metrow dalej, na podstawe polki, tam gdzie po zwezeniu lekko rozszarzala sie, gdzie zwieszaly sie dziesiatkami metrow w dol pelzajace lodospady, spadajace w podziurawione jak sito zlogi lodowca, wprost na zalegajacy tu, wykruszony erozja i mrozem skalny rumosz. Potem ciagnal sie lagodniejszy nieco stok, ze sterczacymi jak ostrza szpad nunatakami, z wypietrzonymi od naporu zamarznietej masy brylami lodu, spod ktorego spagu wyplywala woda i sciekala, zamarzajac, dalej w przepasc. Na trzysta piecdziesiatym metrze lodowiec i skaly konczyly sie biegnaca prawie tysiac metrow w dol pionowa zerwa; spadajace strugi wody rozbijaly sie w wodny, zamarzajacy w powietrzu pyl, ktory opadajac nie osiagal nawet polowy drogi do dna otchlani. Porywany cieplejszymi pradami wznoszacymi odplywaly nad ocean, by tam zapewne zamienic sie na powrot w chmury... Na tysiac czterechsetnym metrze rozposcierala sie powietrzna enklawa, w ktorej gestosc atmosfery nagle wzrastala, a temperatura siegala dziesieciu stopni powyzej zera. Ta stabilna fluktuacja gestosci i temperatury mozna bylo tlumaczyc wysokie gradienty cisnienia i pochodzenie naglych huraganow... Dalej, u podstawy plaskowyzu, zerwa przechodzila lagodnym stokiem niecalych dlugosci nieomal dwoch kilometrow, by ostatnimi metry oberwac sie dziurawym, postrzepionym klifem do oceanu.
- Polecielismy wzdluz wybrzeza na polnoc - wyjasnia Dyas. - Pech chcial, ze tam akurat zszedl i rozbil sie podtopiony cieplem skal lodowiec. Stad te biale bryly. Mielismy szczescie, w pore umknelismy...
Widac, jak wodne przyboj rozbija sie o podstawe plaskowyzu, jak horyzont chybocze sie, blyskawicznie przybliza, a morze faluje wzburzone, stopniowo wygladza, uspokaja, jak zanurzaja i wynurzaja w rytmie fal porozrzucane po jego powierzchni biale bryly...
- Kilkanascie kilometrow dalej sciana skreca na zachod, a potem lukiem na wschod. Prawdopodobnie znajdujemy sie w zatoce - konczy Carman.
Obraz zatoki, rozklad gradiometryczny wskazuje, ze sto metrow pod skalami zaczynaja sie zloza magmy.
- Warstwa buforowa... To dlatego sztywny klif przejmuje na siebie energie przyplywow. Nader skutecznie tlumi uderzenia mas wody, i stad zapewne cale te wahania plaskowyzu...
- W kazdej chwili moze peknac skorupa lub wystrzelic wulkan - dodaje Jiri.
- Gdzie znaleziono inaka? - pytam Frolowa.
- O tysiac trzysta kilometrow stad, na polnoc - przesuwa na monitorach mape Misty. - Tu, u podnoza tego wulkanu. - Pokazuje jeden z gesto pokrywajacych obszar rownikowy trojkacikow.
- Przeciez to inny kontynent!
- Nie, ten sam - prostuje Sasso. - Ten niby ocean to zaledwie szerokie pekniecie tektoniczne.
- Powinnismy zatem poszukac spokojniejszego geologicznie, wolnego od zjawisk gorotworczych miejsca. Najodpowiedniejszym byloby poblize polnocnego ladolodu. Daj obszary polnocne...
Zadowolic sie musielismy nieco niekompletnymi danymi, ktore Jiri dlugo szykowal, sklejajac fragment po fragmencie. Pomimo bialych plam interesujace nas rejony byly w miare dokladne.
- Druga mlodosc starej planety - komentowal podczas pracy Jiri. -Wiek szesc, siedem miliardow lat... Dokladnie okresle po czasie rozpadu polowicznego. Odmlodzily ja plywy jadra, zapoczatkowane gdzies trzysta milionow lat temu. Widzicie... uzupelnilem te mapy wykorzystujac naraz trzy teorie geologiczne. Mobilizm kier litosfery, model pulsacyjnego i harmoniczny. Wziete razem daja zbiezne wyniki... Na siatke dodekaedru nalozylem zarysy ladow, pasuja prawie idealnie, a i szwy globalnych plyt wypadaja na krawedziach dwunastoscianu. Wzdluz pasa wulkanow, tysiac kilometrow stad, ciagna sie rownoleznikowe rowy... Powinna byc i druga linia pekniecia, poludnikowa, dwanascie tysiecy kilometrow na zachod albo siedem tysiecy na wschod, jak wolicie - przebrzmiewa duma. - A oto kierunki dryfow... Nasz plaskowyz od poludnia wypietrza sie od naporu tej oto kry... a od polnocy wnika pod ta... Erozja i lodowce obrabiaja reszte. Bieguny do samego dna skuwa lod, i jak nam powiedziano, slizga sie po tym dnie... Te grube kilometry to przekladaniec lodu wodnego, amoniakalnego i zestalonego dwutlenku wegla. To nie jakas tam Antarktyda...
Nachylilismy sie nad ekranami.
- Wiem, wiem... A gdzie nasza baza?
- Tu. A inaka znaleziono tutaj...
- Tu jest gleboka na dwa kilometry niecka... Ciagnie sie az do ladolodu. A i na poludniu jest podobna!
- A ta szczelina?
- Kolejne pekniecie skorupy. Za jakies dwa miliony lat da poczatek nowemu oceanowi...
- Jesli nie rozpadnie sie wczesniej wskutek naglego kataklizmu.
- Co proponujecie? - przerywa Sasso.
- Polnocna albo poludniowa nizina przy granicy wiecznych lodow - wlacza sie milczacy dotad Okimura. - Lepiej polnocna. Pasmo wulkanow to naturalna przeszkoda w rozprzestrzenianiu sie gatunkow.
- Co nieco wiem o tym... Zgoda, a konkretnie gdzie?
- Tu, dwudziesty stopien dlugosci zachodniej i taki sam szerokosci polnocnej - wskazuje Jiri. - Grawimetry mowia o grawitacyjnej anomalii, jakis antymaskon czy co, a i radary wychwytuja spoznione echa. Jakas dziura, krater...
- Zgoda. Godzina wypoczynku, i przenosimy sie tam. Dyas, lacz sie z Sandersonem, daj mu wspolrzedne, niech sle drugi talerz z zapasowa baza. Zabieramy stad co sie da. I zostawiamy Hassana. Wrocimy, gdy bedziemy sie stad zbierac.
Ocknalem sie. Snily mi sie liczby. Piatki, dziesiatki, dwudziestki, czterdziestki... A o dwudziestej piatej czterdziesci, pierwszego dnia tutejszej czterdziestoczterogodzinnej doby, poczynilismy przygotowania do zmiany miejsca pobytu.
|
|
Grzegorz Rogaczewski
{ korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
|
|
|
|