The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - październik,
listopad 1999
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Mandala
        11. Terra ignota

    Właśnie kończyłem studiować "Metazofię", gdy jak duch pojawił się Jordan, najdziwaczniejszy bodaj członek załogi. Nigdy nie brał udziału w życiu ekipy impaktora i nieraz zdawało się, że nie ma go wśród nas, że nie istnieje. Tak naprawdę był większym aniżeli ja odludkiem, ale o jego uczestnictwie w ekspedycji przesądziła rola, jaką mu wyznaczyła Agencja. Otóż z jedynej prawdziwej samotni w impaktorze, z obserwatorium, obserwował Wszechświat. Gdy impaktor porusza się przez próżnię z przyspieszeniem, widać promieniowanie przyspieszenia, próżnię i inne obiekty w termicznej części widma. Najdalsze obiekty kosmologiczne podczas lotu próżniowca stawały się obiektami czysto termodynamicznymi, obiektami emitującymi wyłącznie ciepło. Zarówno próżnia, jak i grawary, czarne dziury i inne osobliwości, widoczne były jak na dłoni, bez stosowania skomplikowanych przyrządów obserwacyjnych...
    Usiadł naprzeciw mnie z miną profesjonała gotowego służyć wyjaśnieniami, założył nogę na nogę, spojrzał na leżącą na mych kolanach monografię i dziwnie się uśmiechając powiedział cicho:
    - Interesujące, prawda?
    Przytaknąłem.
    - Nie zastanowiało cię to, że szybkość zmian metryki w modelu fuzzonowym przekracza prędkość światła?
    - Nie obowiązywały jeszcze prawa fizyki, one dopiero nastawały jako, powiedzmy, przedłużenie matematyki...
    - Ale metaprzestrzeń jest nader abstrakcyjnym matematycznie, wprost metafizycznym modelem, którego jedynym obserwowalnym objawem jest fizyczna próżnia. Istnieją inne, realniejsze kosmologie, wielkiego wybuchu, inflacji, i model antropiczny, ten, który mówi, że Wszechświat jest taki jaki jest tylko dlatego, by rozwinął się w nim człowiek, a właściwie czysty rozum...
    - Ten, Dordaina, obejmuje je wszystkie. Żaden z innych nie imponuje aż taką mistyką liczb! Cykl rozwoju, który ma wymiar wprost metafizyczny, nazwać da się naturalną koincydencją.
    - Pozornie, pozornie... - zachichotał. - To ty, tylko ty, integrał, dopatrujesz się w tym mistyki, jak człowiek obciążony wspólnymi dla ludzkości archetypami. Ja tu żadnej mistyki nie dostrzegam, widzę za to odzwierciedlenie jedynego, dotąd nie poznanego, prawa Natury. Podziel na przykład moment pędu dowolnego ciała niebieskiego przez jego masę w potędze 1,7. Otrzymasz zawsze tę samą liczbę. Prawo Titiusa-Bodego kwantuje odległości orbit każdego układu planetarnego wskaźnikiem bliskim odwrotności podstawy logrytmu naturalnego. Pierwiastek arytmetyczny z dwóch lub jego odwrotność skaluje równania metaprzestrzenne, choćby prędkość efektywną wyznaczającą impaktorowi graniczną prędkość 0,7071 prędkości światła. A wiesz, dlaczego próżniowiec ma ściśle określone rozmiary? Nie? Niezbędna do nadprzewodzenia powierzchnia jego siły nośnej w próżni musi być równa wielokrotności promienia oddziaływania, n razy 10 do czterdziestej potęgi razy 10 do minus dwudziestej w kwadracie. Jest impaktor, jak widzisz, taką zmniejszoną cyklem rozwoju możliwą fluktuacją próżni, takim przeskalowanym stałą uniwersalną mikrowszechświatem. To nie magia liczb! To reprezentacja Prawdy Ostatecznej, Obiektywnej, którą ty zawierasz w stwierdzeniu: "Metafizyka jest fizyką metaprzestrzeni".
    - W pewnym sensie jest - upierałem się. - Skala uniwersalna, czy jak ją nazywać, relacja koincydencji, ukształtowała System...
    - ...jako ciąg różniących się czynnikiem 10 do piątej izomorficznych systemów, samoorganizujących się ze struktur systemów niższych? - dokończył za mnie. - Ale systemy te, coraz wyższych rzędów, ta hierarchia kosmicznych bytów od fuzzonów, fraktonów, próżni, cząstek, atomów, molekuł, fenomenu życia, przez świadomość, do Kosmosu, wynika choćby z teorii systemów nierównowagowych, a nie z wiary w metafizykę. Idąc tą drogą rozumowania dojdziesz do samego Stwórcy, chociaż... Ogólna teoria systemów to najczystszej miary metafizyka, a każdy samoorganizujący się homeostat...
    - Skłaniasz się jednak do tych poglądów?
    - Nie. Chciałem ci raczej zasugerować, że wynikają one wyłącznie z twojego sposobu postrzegania świata. Masz asymetrycznie funkcjonujące półkule mózgowe, jakby dwa mózgi, i porównanie Wszechświata do homeostatu w twoim przypadku jest nader trafne. Niby przypadek steruje ewolucją próżni, niby przypadek rządzi twoim poznaniem... I tu, i tu, koincydentalny stan wyjściowy przeradza się w prawidłowość systemową i przypadek staje się zdeterminowaną koniecznością. Jak gra o ustalających się w toku jej trwania zasadach... Wszechświat rzeczywiście prowadzi grę z metaprzestrzenią, jest otwartym w niej systemem...
    - Dajmy spokój tym porównaniom! Doprowadzą nas do reakcji obronnej żywego Uniwersum.
    - A nie prowadzą? Czymże jest świadomość, jak nie reakcją immunologiczną systemu przed nieubłaganą entropią? Po co Kosmos pozwalałby świadomością zmieniać prawa fizyki, gdyby nie liczył na przedłużenie swego bytu? Po co by stwarzał życie, zwieńczał je systemami nerwowymi, świadomością, psychozoami, noosferą, noobiontem, wreszcie kosmobiontem?...
    - Odgrzebujesz teleonomię ewolucji materii - przymknąłem zmęczone oczy - choć doskonale wiesz o wielokierunkowej bądź o neutralnej strategii ewolucji. Tworzysz rozciągniętą na kosmos hipotezę Gai, pankosmicznego, połączonego sprzężeniami zwrotnymi systemu cybernetycznego, systemu nakierowanego na optymalne przetrwanie poprzez zapewnienie optymalnych warunków rozwoju jakiejś jego kosmicznej świadomości...
    Zdeterminowany chaos... Kieruje losem moim, losem innych, rządzi światem molekuł, atomów, kwantów... Nie o to zapewne chodziło Jordanowi. Więc o co? Może o kogo? O mnie? Ja i teleonomia?... Instrument poznania z zakodowanym celem? Metazofia jako symbolem mego gnosis, metafora mej zaprzątniętej inakiem świadomości? Inak moim antropokosmosem? Coś Jordan mówił o Wszechświecie i homeostazie... Ocknąłem się, zostałem sam. Poderwałem się, by pobiec za nim, ale mnie zatrzymało... wspomnienie wyrazu twarzy Ariane, gdy uparcie twierdziła, że nie była obecna.
    Pozornie nieruchomy obraz mijanych słońc nie był jednak niezmienny. Na obrzeżach przestrzennego odwzorowania strefy korotacyjnej Galaktyki pojawiały się niebiesko i znikały czerwono nie nazwane nigdy gwiazdy, ale cel lotu - niewidoczna okiem pustka - tkwił pośrodku bezdennej, czarnej głębi, którą tylko Jordan widywał w cieple... Pięć tysięcy lat świetlnych skurczyło się do blisko sześćdziesięciu dób lotu. Czterdzieści osiem godzin przed zakończeniem wirtualnej fazy lotu rozpoczęliśmy przygotowania do wyjścia w czasoprzestrzeń, a ostatnie dwanaście godzin tkwiliśmy w fotelach. Czas wlókł się niemiłosiernie, a monotonię urozmaicały jedynie efektowne, hipnotyzujące mnie, rozbłyski wokół encefektorów... Ocknąłem się, gdy było już po wszystkim, gdy podchodziliśmy do obiegającej pulsar sondy, gotowej w każdej chwili, gdyby nie została odwołana jej gotowość bojowa, strumieniem obojętnej elektrycznie antymaterii zniszczyć wychylający się z próżniowego korytarza cel. Dziwny sposób ochrony wziętych w posiadanie stref kosmosu...
    Nie wierzyłem, że znajdujemy się tysiące lat świetlnych od Ziemi. Nie odwiodły mnie od tego przekonania nawet obce, układające się w nieznane konstelacje gwiazdy drugiego rękawa Galaktyki, nawet wirujący jak morska latarnia na jednym z ekranów w radarowym widmie pulsar. Wytracaliśmy szybkość, wytracaliśmy rotację wewnętrznego dysku i zewnętrznej osłony impaktora. Z chwilą przycumowania do sondy-akceleratora sztuczna grawitacja pochyliła pokład. Sanderson, wyczołgawszy się z kokpitu i przywdziawszy ciężki skafander, zniknął na jakiś czas by powrócić z dyskami pamięci masowych wyjętych z komputerów sondy. Dlaczego to robił, skoro mógł zdalnie nakazać transfer i przejąć wszystkie zebrane przez jej przyrządy dane, zwłaszcza że tak uczynił z innymi sondami, które ciągle słały strumienie informacji?...
    Wkrótce, odcumowawszy próżniowiec, zeszliśmy z orbity biegunowej przecinającej oś dipola magnetycznego pulsara i weszliśmy na jego orbitę równikową. Kilkakrotnie okrążyliśmy masywną gwiazdę. Nie zmieniła od czasu pierwszych jej obserwacji. Nadzwyczaj stabilna kryła pod sztywną, nietrącą skorupą obojętne elektrycznie morze nadciekłej neutronowej cieczy i innych, niekoniecznie obojętnych ciężkich cząstek. Może w jej centrum tkwiło hadronowe, krystaliczne jądro, kodujące w sobie niby krystaliczne struktury Wszechświata? Mimo iż zimna, pod względem termicznym była niezwykle gorąca. Nikomu nigdy nie pozwoli zbadać swego uwarstwienia, nie mówiąc o dotknięciu jej oblicza. Otulały ją widoczne jedynie w cieplnym promieniowaniu jasnoszare pasma zaledwie metrowej grubości atmosfery złożonej z jąder żelaza...
    Równoważąc ekranami indukcję pola magnetycznego gwiazdy pomknęliśmy ku brunatnemu karłowi. Ten, w przeciwieństwie do zimnego oblicza pulsara, wyglądał jak rozgrzana, pulsująca rozmiarami, czarnopurpurowa pustka kosmosu, niewiele większa od obiegających ją planet. Przecięliśmy orbitę najbliższej i po eliptycznym torze zrównaliśmy prędkość lotu próżniowca z prędkością orbitalną Misty. Orbita równikowa... Planeta, przywitawszy nas pastelowymi płaszczem szarości i różu, pod którym pałały świetliste obłoki i odbłyskiwały rozległe czapy polarne, sprawiała wrażenie gościnnej, spokojnej, ale zbliżenia we wszystkich możliwych spektrach widma ujawniały jej drugie, wzburzone, wprost gniewne oblicze. Atmosfera okolic biegunów wrzała parami amoniaku i dwutlenku węgla, by w pobliżu szerokości zwrotnikowych uspokoić się, nieco rozchmurzyć i zajaśnieć radośniejszym, różowawym odblaskiem karła mimo że i tu burzyły się chmury, zaś w okolicach równika odsłonić czarnobure wyżyny i morza, przecięte pasem przegrzanego, przejrzystego powietrza i widoczną w nim obręczą wulkanicznych masywów. Była Mista łudząco podobna do swego laserowego modelu z systemów CRNS...
    Okrążaliśmy planetę dziesiątki razy, sondując jej powierzchnię radarami, badając satelitami z niskich orbity, z lądowników, robiąc mapy... Sasso nie chciał słuchać o lądowaniu w miejscu poprzedniej wyprawy; szukał miejsca dogodniejszego do kontaktu z inakami, i znalazł je niebawem na południowej półkuli. Na jednym z otulonych mgłami lądów, jak nieregularnego kształtu sombrero, wynurzało się tam z wielusetmetrowego miąższu gęstych mgieł rozległe wyniesienie kontynentalne, pełne gejzerów, gorących źródeł, dymiących sopek. Jego obrzeża, nie tak burzliwe jak obszary centralne, wznosząc się nieco na obrzeżach, zanim opadły stromo w otchłań obłoków, ku właściwej powierzchni, formowały pierścień dolin.
    Po wejściu na stacjonarną wysłaliśmy na Mistę bezzałogowy magnocraft z segmentami budowli bazy w kontenerach. Ufolot, oderwawszy się od osi próżniowca, spływał szybko w dół gasnąc jak spadająca gwiazdka. Łączność wnet się programowo urwała, potem wznowiła. Pierwsze rozedrgane obrazy ukazały falującą w gorących prądach powietrznych wysoką, pionową ścianę z wyciosanymi w niej jakby filarami, pochylającą zda się nad pierwszymi samokonstruującymi się segmentami stacji i stojącym opodal dyskiem pojazdu, który wypluwał z siebie kolejne kontenery. Ustawiane jeden obok drugiego rosły, wzdymały się, prostowały, wypełniały ścianami, łupinami dachu, przybierając ostateczną, zaprogramowaną w nich technokodem, cudem inżynierii materiałów pamięciowych, formę. Potem poszło wyposażenie, między stacją a pojazdem kursowały raz po raz transporter za transporterem...
    Kompletowaliśmy ładunek drugiego, załogowego magnocraftu. Na samym końcu pieczołowicie, ze specjalnymi zabezpieczeniami, załadowaliśmy kontener z klonem i specjalnie zaprojektowany polowy szpital. Zostawiwszy Sandersona i Kosića w impaktorze, płaskim spiralnym torem daliśmy nurka w mglistą czeluść, w ślad za poprzednim polowcem. Tarcza Misty rosła, ufolot otulał się migotliwie czerwieniejącą otoczką zjonizowanej poświaty napędu magnetohydrodynamicznego. Najbliższej przestrzeni nie zdołały rozproszyć ni przeniknąć nawet światła reflektorów, poprzestając na kreśleniu na granicy jonizacji i pylistej zawiesiny atmosfery efektownych kręgów, nie zdołały jej nawet przeniknąć wzbudzane lotem przez atmosferę błyskawice czy łańcuchy piorunów kulistych. Wnet uczucie spadania we wsysający wehikuł próżniowy lej przerodziło się w spokojne unoszenie, zjonizowana powłoka pobladła, reflektory niepewnie przebiwszy najbliższe otoczenie pojazdu wymacały spowitą oparami, niewyraźnie majaczącą, znajomą skalną ścianę z przycupniętą u jej podnóża stacją.
    Kilka precyzyjnych manewrów i przycumowaliśmy do pionowego szybu tunelu wiodącego do nieodległej bazy. Przygasają światła kokpitu. Spokój. Cisza. Samoczynna depolaryzacja powłoki... Ciemność. Mglistość, mrok, tchnienie, ciepło, drżenie - przytłoczyły nagle niczym uścisk zmysły i świadomość. W spojrzenie wdarły się wszędobylskie kłęby mgieł. Wstajemy, wychodzimy, znikamy w szybie. Czekam, by być ostatnim, potem wstaję, zanurzam się w rękawie, wymacuję stopami ledwo podświetlone stopnie, podłogę... Półmroczny korytarz kusi rzędami okrągłych okien, powstrzymuje, czuję się nieswojo, niepewnie... Przystaję, spoglądam w czeluść powierzchni planety. Nic nie widać... Przywieram twarzą do szkła, wędruję spojrzeniem ku tumanom mgły i długo, długo się im przyglądam. Mrowi skóra twarzy, bolą oczy, uciska kombinezon, doskwierają zmysły ... Grube krople dżdżu osiadają na szkle, pęcznieją, nie spływają, nie gonią się jak to zwykle bywa z kroplami na szkle, za to migoczą zimnymi odblaskami tkwiącymi w nich, ruchliwymi, iskierkami. Plankton powietrzny?... Owady! W kroplach deszczu jak w bursztynie mikroskopijne owady, jak gdyby jądra kondensacji tych kropel... Zerkam na sąsiednie okienko. Czyste. Podchodzę, i za chwilę pokrywa się wysypką iskrzącej wilgoci. Następne... to samo.
    - Brain! - dobiega stłumione odległością wołanie Hassana.
    Ociągam się. Jądra kondensacji czy wielka fluktuacja? Z wdzięcznością przyjmuję narzuconą przez Vittoria porę przymusowego wypoczynku i w niewielkiej, przydzielonej mi kabinie, odnajduję tak potrzebną do przemyśleń chwilę. Zastanawiam się, czy aby nie odsłonić bulaja, by potwierdzić domysł obserwacją, gdyż spać nie mogę, ale przeczucie odwodzi mnie od tej pokusy. Nadciąga coś, coś niezwykłego, co nakazuje mi natychmiast pójść tam, gdzie jest pojemnik z klonem inaka... Zachowując ciszę wychodzę do holu, podkradam się do laboratorium... Drzwi uchylone! W czerwonawej poświacie majaczy czyjś nadnaturalnie wyolbrzymiony cień, coś manipuluje przy urządzeniach podtrzymywania życia, zielonkawa poświata w sarkofagu z klonem zaczyna pulsować, falować... Skaczę i w locie rozpoznaję Hassana. Uderzam ciałem... Kontenerem zatrzęsło, zakołysał się, fala rzuca klona na ścianę, rozpłaszcza go, zda się że inak wyskakuje się z klatki... Zamieram z przestrachu i wtedy mroczy mnie cios Hassana. Zataczam się, omal tracę przytomność, ale strach podwaja me siły, w odruchu chwytam Hassana za szyję i ściskam, ściskam, ściskam dopóty, dopóki przestaje się ruszać, a potem łapiącego dech, kaszlącego, sapiącego, bez siły, wyciągam do holu przed rozespaną, zgromadzoną tu załogę.
    - Co robicie? - wściekły głos Sassy przywraca mi przytomność.
    - Jeszcze nie wiesz? - krzyczę. - Jeszcze się nie domyśliłeś! On jest... jest... z Korporacji!
    - Puść go!
    Łapię oddech i ciskam Hassanem o ścianę. Z jękiem uderza głową, przez chwilę ani drgnie, potem odwraca się z twarzą zakrwawioną i z nabiegłym krwią spojrzeniem. Podnosi się gwar, jedno przez drugie padają pytania... Bez odpowiedzi. Hasan patrzy tylko na mnie z nienawiścią, i nagle wybucha:
    - Niech cię piekło!... Allach mi wybaczy! A ciebie i tak pochłonie ta przeklęta planeta!
    Dziwnie brzmią te słowa, złowieszczo, proroczo. Uświadamiają to, co dotąd kołacze się w podświadomości...
    - Czego nie powiedziałeś o tym wcześniej? - zarzuca Wiktor. - Co my teraz zrobimy? Wzięlibyśmy przecież Tichonowa...
    - Uwierzyłbyś?
    - Może kłamie - ktoś rzuca. - Kłamie, by pozbyć się konkurenta. Nie mówił wcześniej, by pozbyć się pierwszego!
    Zaniemówiłem.
    - Dosyć tych bzdur! Carman! Zamknij Hassana w magazynie, postaw straż. Zastanowimy się, co z nim zrobić.
Wzburzeni rozprawiali czas jakiś o incydencie i dyskutowaliby jeszcze długo, gdyby nie pora wschodu pulsara. Zasiedliśmy nad aparaturą, a mimo to i bez jej pomocy i tak mistyjski świt objawił swoje nadejście. Baza zadrgała w posadach, zatrzeszczała, zachybotała na amortyzujących fundamentach i wolno, w drgawkach, poczęła się wznosić do góry. Grawimetry mazały na monitorach jak oszalałe wskazując, że skorupa pod nami wzdęła się na dobre dziesięć metrów w górę, gradiometry kreśliły fluktuacje pól magnetycznych i elektrycznych skorupy, podziemia mruczały odległymi echami wulkanów, bulgotały przelewającymi się gdzieś w trzewiach planety morzami magmy, gorących wód i kto wie czym jeszcze, syczało uchodzącą szczelinami parą, grzmiało i trzeszczało naprężeniami skał... Piekła dopełnił dudniący ryk przeradzającego się w huragan wichru. Przyrządy zasygnalizowały burzliwe mieszanie składu atmosfery, radarowe kamery, wygłuszając promieniowanie dziury wodnej, śledziły żywioły okolic stacji: kłęby wszelkiej maści oparów, falami przetaczając się ponad głazami, waliły wprost na pionową ścianę, wznosiły, by, schłodzone zstępującym zimnym powietrzem, stoczyć się w pełną burzliwej mgły przepaść...
    Rozpostarte na niebie warstwy amoniakalnych obłoków, niczym wodne kałuże odbijające w sobie rozkład promieniowania tła nieba, iskrzyły się świetlistymi odblaskami i promienistymi pióropuszami pozahoryzontalnej gry świateł.
    Jaśniały, promieniały, i nagle niczym protuberancja nagłym wybuchem jaskrawości spójnego światła rozbłysły sobą, a potem zalały blaskiem powietrze. Jaskrawość, wypełniwszy nagle świat, wymazała mu kontrasty, zaostrzyła odległe kontury, wysyciła i rozmyła okolice stacji przeistaczając najbliższy świat w nierealny, bez cieni, nieziemski, widmowy, przesiąknięty plazmatycznym eterem pejzaż... Trzaski, bulgotanie, syki i ryk huraganu nagle zamilkły wytłumione mikrofalową przejrzystością, jakby zaniemówiły z wrażenia, a w dziwnie nastałej, niepokojącej ciszy przetoczyło się najpierw odległe jakby westchnienie, a potem zbliżający się, wzrastający szum, który przerodził się w głuchy, groźny dochodzący z przepaści łoskot... I raptem wszystko zakołysało się od potężnego, rozciągniętego w czasie uderzenia... O podnóże płaskowyżu rozbił się gigantyczny przybój oceanu, a po nim wtórne przyboje. Wymieniliśmy wymowne spojrzenia.
    - Dziwne, że się jeszcze Mista od takich ciosów nie rozpadła...
    - Mista jak Mista, ale lądowe płaskowyże...
    Zatrzeszczało na zewnątrz, skalna bryła, wykruszona wstrząsem, odpadła od bazaltowego filaru, huknęła o skały i rozkruszona stoczyła się w dół po zboczu, w obłoczną otchłań. Jeden z odłamków musnął nasze schronienie. Huk zderzenia, zgrzyt, wygięcie w stropie, rysa... Zadrżeliśmy.
    - Uff... Mieliśmy szczęście... Wytrzymała!
    - Kusicie los...
    Konstrukcja zafalowała i powoli zaczęła się naprawiać.
    Rosło zachmurzenie, powietrze wypełniły, chłonąc z niego mikrofalową jasność, iskrzące się płatki amoniakalnego śniegu, które opadając wypełniły świat gęstniejącą kurtyną miriadów ogników. Osiadłszy osrebrzały szczyt wypiętrzonej nad nami skały, osnuwały ją światłem jak całunem, by u jej podnóża stopnieć w zalegających nad równiną oparach i zalec ciekłym światłem. Wysycany jasnością świat kontrastowiał, męcząco mrugał. Gdyby tak mieć teraz receptory inaka...
    - Jak myślisz, mają tutejsze rośliny narządy ruchu? - dobiegło mej świadomości czyjeś pytanie. - Powinny chyba wyszukiwać miejsc odpowiednio ciepłych czy nasłonecznionych podczerwienią?
    - Możliwe - odparł ktoś inny. - Szlaki enzymatyczne metabolizmu inaka wskazują na istnienie procesu podobnego do fotosyntezy. Myślę tu o syntezie cukrów z amoniaku i dwutlenku węgla, ale proces ten kończy się na czymś w rodzaju zdrewnienia tkanek. Wiesz, tworzą się wielocząsteczkowe łańcuchy cukrowe, czyli celuloza, tunicyna... To przyspiesza starzenie organizmu, jak miażdżyca.
    - Osłonice... One mają tunicynowy płaszcz... Kiedyś panowały na Ziemi. Myślisz, że ewolucja mogła rozwinąć tu ten zaniechany wariant?
    - Może... Zbadamy, zobaczymy...
    Wysłanych zostało kilka zdalnych laboratoriów biologicznych. Testy biotyczne na próbkach gruntu i atmosfery ujawniły istnienie przebogatej mikroflory amonobakterii i bakterii nitryfikujących. Odczyn gleby i mistyjskiego powietrza był zasadowy. Amoniakaty, wodne roztwory soli amonowych, krzemiany z domieszkami węglanów...
    - Dziwne - zauważył Okimura. - Przy drastycznym spadku tempa fotosyntezy właśnie amoniakaty są najlepszymi dla roślin pożywkami... Kompensują niedostatek światła.
    - Ale nadmiar tych pożywek powoduje przerost roślin. Mimo że rosną duże, są słabe, chorowite, grubieją im liście...
    - Spodziewasz się tu tego samego?
    - Nie wiem. Wciąż rozumujemy ziemskimi kategoriami, wciąż obracamy się wokół utartych schematów. Mówimy o dziwnym splocie przypadków, o zbiegach okoliczności, o koincydencjach...
    Na zewnątrz temperatura spadła rychło do minus dziesięciu stopni, grunt podmarzł, zasklepiły się wytaczające parę szczeliny. ¦nieg, wirując w prądach powietrznych przesłaniał całkowicie światłem górne partie ściany. Pulsar wywinął magnetosferę Misty na pozasłoneczną stronę; w sprasowanej nad nami jonosferze rozszalała się silna, uniemożliwiająca stałą łączność z impaktorem burza. Ostatnie obrazy, jakie przesłały nam sondy orbitalne, ukazywały rozciągające się wszerz horyzontu pofałdowane, falujące i wirujące z olbrzymią chyżością pionowe woale światła. Jaskrawe dołem, poblakłe górą, zbiegały się wspaniałą koroną w kierunku gwiazdy neutronowej. Zieleń, czerwień, róż, fiolet... ¦wiatłospady zieleni ścierały się z odbitą w chmurach łuną odległych wulkanów i wpływały zielonoczerwoną rzeką w wolną od mgły obręcz równikową. Tam, wysoko, Mista dawała spektakl, a tu, za iluminatorami, śnieg przeradzał się zacierającą kontury świata świetlistą zamieć...
    Postanowiono zejść w rozciągającą się za krawędzią płaskowyżu przepaść. W komputerach dwuosobowego wiropłatu zaprogramowano najdogodniejszą diretissimę. Aby nie zdradzać obecności i nie zakłócać środowiska planety, Carman z Dyasem uruchomili antyakustyczne generatory. Podziwiałem precyzję, z jaką te urządzenia wygaszały dźwięki pracującego silnika i mielących powietrze płatów. Gdyby jeszcze tak mogli osłonić się radarowym i termicznym ekranem... Tak, mogą, już włączają, jakże by inaczej... Wznieśli się na przekór silnym prądom zstępującym, zakołysali i zanurzywszy się w mgle znikli z oczu. Czułem, jak sondując nieustannie głębokość, wysokość fal, ostrożnie, bacząc na pobocza przepaści, schodzą w dół, rejestrują każdą sekundę lotu, każde najbłahsze zdarzenie...
    Utarło się, że sonderzy przecierają drogę. Narażając się na niebezpieczeństwo chronią następców, wytyczają szlaki tym, którzy ich drogę powtórzą. Nie był to zwiad czy desant militarny, nie mieli ludzkich wrogów, ale powracających sonderów witano kiedyś niemal jak pionierów czy bohaterów, lecz potem takie wyczyny powszedniały... Tym razem jednak wszyscy oczekiwali ich powrotu z niecierpliwością, ale długo, długo nie dawali znaku życia. Drżałem o nich przy każdym silniejszym podmuchu wiatru, przy każdym dziwniejszym odgłosie z zewnątrz. Mija godzina, druga... Wreszcie sylwetka wiropłatu wyłania się z mgły, okrąża stację dwukrotnie i miękko osiada u śluzy rękawa wiodącego do wnętrza bazy. W chwilę później obaj, poważni, zmęczeni, zadowoleni, są z nami i z rejestrem całej podróży. Ujrzałem nieco dziwny, bo bez śladów mgły przestrzenny film, o nieostrych jednak konturach i nierozróżnialnych szczegółach, z przebiegającymi w narożach parametrami lotu.
    Pierwsze pięćdziesiąt metrów opadało bazaltową opoką wypolerowaną lodem, deszczem i wiatrem, wcinającą się łukiem pod płaskowyż. Baza została rozbita na skraju trzonu lądowego nawisu, wystarczyło, by mocniejsze trzęsienie ziemi odłamało ten skraj i już lecimy w przepaść... Należało bazę przesunąć kilkadziesiąt metrów dalej, na podstawę półki, tam gdzie po zwężeniu lekko rozszarzała się, gdzie zwieszały się dziesiątkami metrów w dół pełzające lodospady, spadające w podziurawione jak sito złogi lodowca, wprost na zalegający tu, wykruszony erozją i mrozem skalny rumosz. Potem ciągnął się łagodniejszy nieco stok, ze sterczącymi jak ostrza szpad nunatakami, z wypiętrzonymi od naporu zamarzniętej masy bryłami lodu, spod którego spągu wypływała woda i ściekała, zamarzając, dalej w przepaść. Na trzysta pięćdziesiątym metrze lodowiec i skały kończyły się biegnącą prawie tysiąc metrów w dół pionową zerwą; spadające strugi wody rozbijały się w wodny, zamarzający w powietrzu pył, który opadając nie osiągał nawet połowy drogi do dna otchłani. Porywany cieplejszymi prądami wznoszącymi odpływały nad ocean, by tam zapewne zamienić się na powrót w chmury... Na tysiąc czterechsetnym metrze rozpościerała się powietrzna enklawa, w której gęstość atmosfery nagle wzrastała, a temperatura sięgała dziesięciu stopni powyżej zera. Tą stabilną fluktuacją gęstości i temperatury można było tłumaczyć wysokie gradienty ciśnienia i pochodzenie nagłych huraganów... Dalej, u podstawy płaskowyżu, zerwa przechodziła łagodnym stokiem niecałych długości nieomal dwóch kilometrów, by ostatnimi metry oberwać się dziurawym, postrzępionym klifem do oceanu.
    - Polecieliśmy wzdłuż wybrzeża na północ - wyjaśnia Dyas. - Pech chciał, że tam akurat zszedł i rozbił się podtopiony ciepłem skał lodowiec. Stąd te białe bryły. Mieliśmy szczęście, w porę umknęliśmy... Widać, jak wodne przybój rozbija się o podstawę płaskowyżu, jak horyzont chybocze się, błyskawicznie przybliża, a morze faluje wzburzone, stopniowo wygładza, uspokaja, jak zanurzają i wynurzają w rytmie fal porozrzucane po jego powierzchni białe bryły...
    - Kilkanaście kilometrów dalej ściana skręca na zachód, a potem łukiem na wschód. Prawdopodobnie znajdujemy się w zatoce - kończy Carman.
    Obraz zatoki, rozkład gradiometryczny wskazuje, że sto metrów pod skałami zaczynają się złoża magmy.
    - Warstwa buforowa... To dlatego sztywny klif przejmuje na siebie energię przypływów. Nader skutecznie tłumi uderzenia mas wody, i stąd zapewne całe te wahania płaskowyżu...
    - W każdej chwili może pęknąć skorupa lub wystrzelić wulkan - dodaje Jiri.
    - Gdzie znaleziono inaka? - pytam Frołowa.
    - O tysiąc trzysta kilometrów stąd, na północ - przesuwa na monitorach mapę Misty. - Tu, u podnóża tego wulkanu. - Pokazuje jeden z gęsto pokrywających obszar równikowy trójkącików.
    - Przecież to inny kontynent!
    - Nie, ten sam - prostuje Sasso. - Ten niby ocean to zaledwie szerokie pęknięcie tektoniczne.
    - Powinniśmy zatem poszukać spokojniejszego geologicznie, wolnego od zjawisk górotwórczych miejsca. Najodpowiedniejszym byłoby pobliże północnego lądolodu. Daj obszary północne...
    Zadowolić się musieliśmy nieco niekompletnymi danymi, które Jiri długo szykował, sklejając fragment po fragmencie. Pomimo białych plam interesujące nas rejony były w miarę dokładne.
    - Druga młodość starej planety - komentował podczas pracy Jiri. -Wiek sześć, siedem miliardów lat... Dokładnie określę po czasie rozpadu połowicznego. Odmłodziły ją pływy jądra, zapoczątkowane gdzieś trzysta milionów lat temu. Widzicie... uzupełniłem te mapy wykorzystując naraz trzy teorie geologiczne. Mobilizm kier litosfery, model pulsacyjnego i harmoniczny. Wzięte razem dają zbieżne wyniki... Na siatkę dodekaedru nałożyłem zarysy lądów, pasują prawie idealnie, a i szwy globalnych płyt wypadają na krawędziach dwunastościanu. Wzdłuż pasa wulkanów, tysiąc kilometrów stąd, ciągną się równoleżnikowe rowy... Powinna być i druga linia pęknięcia, południkowa, dwanaście tysięcy kilometrów na zachód albo siedem tysięcy na wschód, jak wolicie - przebrzmiewa duma. - A oto kierunki dryfów... Nasz płaskowyż od południa wypiętrza się od naporu tej oto kry... a od północy wnika pod tą... Erozja i lodowce obrabiają resztę. Bieguny do samego dna skuwa lód, i jak nam powiedziano, ślizga się po tym dnie... Te grube kilometry to przekładaniec lodu wodnego, amoniakalnego i zestalonego dwutlenku węgla. To nie jakaś tam Antarktyda...
    Nachyliliśmy się nad ekranami.
    - Wiem, wiem... A gdzie nasza baza?
    - Tu. A inaka znaleziono tutaj...
    - Tu jest głęboka na dwa kilometry niecka... Ciągnie się aż do lądolodu. A i na południu jest podobna!
    - A ta szczelina?
    - Kolejne pęknięcie skorupy. Za jakieś dwa miliony lat da początek nowemu oceanowi...
    - Jeśli nie rozpadnie się wcześniej wskutek nagłego kataklizmu.
    - Co proponujecie? - przerywa Sasso.
    - Północna albo południowa nizina przy granicy wiecznych lodów - włącza się milczący dotąd Okimura. - Lepiej północna. Pasmo wulkanów to naturalna przeszkoda w rozprzestrzenianiu się gatunków.
    - Co nieco wiem o tym... Zgoda, a konkretnie gdzie?
    - Tu, dwudziesty stopień długości zachodniej i taki sam szerokości północnej - wskazuje Jiri. - Grawimetry mówią o grawitacyjnej anomalii, jakiś antymaskon czy co, a i radary wychwytują spóźnione echa. Jakaś dziura, krater...
    - Zgoda. Godzina wypoczynku, i przenosimy się tam. Dyas, łącz się z Sandersonem, daj mu współrzędne, niech śle drugi talerz z zapasową bazą. Zabieramy stąd co się da. I zostawiamy Hassana. Wrócimy, gdy będziemy się stąd zbierać.
    Ocknąłem się. ¦niły mi się liczby. Piątki, dziesiątki, dwudziestki, czterdziestki... A o dwudziestej piątej czterdzieści, pierwszego dnia tutejszej czterdziestoczterogodzinnej doby, poczyniliśmy przygotowania do zmiany miejsca pobytu.

ciąg dalszy na następnej stronie
 
Grzegorz Rogaczewski { korespondencję prosimy kierować na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

20
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.