The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecień, maj 1999
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

 
Przeznaczenie


Zastanawiam się, dlaczego to piszę? Może dlatego, że mam dziwne przeczucie nadchodzącej zagłady, nie, nie bójcie się, to nie was dotyczy ta opowieść, chociaż wydarzenia ostatnich dni zachwiały moją wiarę w porządek tego świata, tak więc nie ośmielę się zapewnić was o bezpieczeństwie. Jeśli zauważycie coś dziwnego w otaczającym nas świecie to musicie wiedzieć, ze nic na to nie poradzicie. Są siły tak potężne, tak nieodgadnione i tak przerażające, o tak, szczególnie przerażające...

Zostało mi niewiele czasu, obok mnie leży mój stary rewolwer, nie pamiętam skąd się tu wziął, ale mam przeczucie, że mój najbliższy los jest z nim nierozerwalnie związany, jeśli wiecie co mam na myśli...

Nie będę tracił czasu. Oto jak do tego doszło.

Historia ta zaczęła się dwa tygodnie temu, 14 września 1899 roku. Wracałem od mojego drogiego przyjaciela, Williama Basta, nie śpieszyłem się, wieczór był wyjątkowo piękny i ciepły, i miałem zamiar wykorzystać ostatnie dni lata przed nadchodzącą londyńską jesienią, która jak każdy wie jest najnieprzyjemniejszą porą roku w moim wspaniałym mieście, pełną niespodziewanych deszczy, porywistego wiatru zrzucjącego kapelusze z głów i wszechogarniającej mgły.

Przechodząc przez park Goodisona zauważyłem przy jednej z ławek pewnego mężczyznę, który z niewiadomych mi przyczyn przyciągał moją uwagę. Coś niezwykłęgo kryło się w tym kłębowisku szmat, coś nierealnego, czego nie powinno tu być. Dzisiaj przeklinam się, iż tamtego dnia podszedłem do owego człowieka i nachyliłem się nad jego skurczoną postacią.

Schyliłem się nad jego sylwetką i w tej chwili jego brudna ręka chwyciła mój świeżo wyprasowany kołnierzyk, a moja twarz znalazła się w odległości kilku centymetrów od jego twarzy. Nie pamiętam jak wyglądała, nie ma to znaczenia. Pamiętam za to jego oczy, te nieludzko zielone, wręcz fosforyzujące oczy i to co w nich ujrzałem.

Zobaczyłem w nich ogromne, zielone budynki z wyrytymi znakami i rysunkami prezentującymi pokraczne i przerażające postacie. Budynki były ogromne, tak ogromne jak góry umieszczone gdzieś za tym niezwykłym miastem. Obraz zmienił się dość szybko. Po chwili obserwowałem potężną, piramidalną i monumentalna wręcz budowlę zbudowaną z tego samego zielonego kamienia, z którego zbudowane były mniejsze budynki. Na szczycie tej budowli znajdowała się jakaś istota. Widziałem tylko kłębiące się macki i dziękuję Bogu, że ujrzałem tylko ogólny zarys owej przerażającej sylwetki... Po kolejnej, wiecznej zdaje się chwili, obraz przeniósł się na fioletowe niebo i purpurowe chmury, wśród których widziałem latające istoty z błoniastymi skrzydłami i dziwnie wykręcone postacie unoszące się w tej chmurze trujących dla człowieka gazów, a będącymi sługami niedawno widzianej przeze mnie istoty. Nie wiem skąd to wszystko wiem, po prostu wiem, niestety. Kolejny widok przedstawiał mroczne pomieszczenie, kwadratową grotę, z wykutymi znakami na jej ścianach. Dobrze wiem co one znaczą, ale nie powiem jednak co, uwierzcie mi, to bluźniercza i przerażająca wiedza dostępna jedynie dla ludzi przeklętych, lub umarłych... takich, jak ja...

Po chwili z ziemi pokrytej zielonym szlamem wyłoniła się majestatycznie potężna sylwetka Pradawnego Boga. Coraz trudniej mi o tym pisać, to co wtedy zobaczyłem śni mi się co noc, budzę się oblany potem, ale postaram się opisać co wtedy ujrzałem.

Postać miała ludzką sylwetkę i tylko to łączyło to coś z człowiekiem. Miała około dwa i pół metra wysokości, potężną głowę przypominającą głowę wilka, lecz widniały na niej pulsujące narośle, właściwie cała głowa wydawała się być stworzona z poruszającej się bez ustanku galaretowatej substancji. Co chwilę część ciała wybrzuszała się i przenosiła się w inne miejsce. Nie potrafię tego opisać, ale wyglądało to tak, jakby kształt głowy utrzymywany był jakąś potężną magią i byłem pewien, że w każdej chwili to coś może rozpłynąć się w powietrzu i pokazać swoją prawdziwą, o wiele bardziej przerażającą naturę.

Reszta ciała pokryta była krwią i szczątkami jakichś organów, może skóry, tors zaś zawinięty był w srebrne łańcuchy pokryte pradawnymi runami wywołującymi krwisty blask. Potwór nie powodował tak odrażających uczuć jak poprzednie monstra, wyczuwało się nawet pewnien majestat i namacalną wręcz potęgę tego stworzenia.

Istota podeszła do zapisanej ściany i obraz zniknął, poczułem okropny ból, jak gdyby ktoś przeciął moją pępowinę świadomości.

Otworzyłem oczy, leżałęm na trawniku, pod boskim, mrocznym firmamentem gwiazd. Natychmiast wstałem, ale musiałem użyć wszystkich sił, by utrzymać się na nogach. Przestraszony, słaby i zdezorientowany sam nie wiem w jaki sposób doszedłem do mieszkania. Dziękuję Wszechmogącemu za dane mi siły, dzięki którym znalazłem się w łóżku i dane mi było przespać spokojnie resztę nocy.

Rano nie pamiętałem prawie nic z wydarzeń ostatniej nocy, dopiero po południu, gdy wyszedłem kupić popołudniową gazetę i okazało się, że nie mam portfela przypomniałem sobie w pełni grozę zdarzeń sprzed kilkunastu godzin. Natychmiast udałem się na miejsce zdarzenia, nie tylko by szukać zagubionego portfela, ale by udowodnić sobie, że nie był to senny koszmar (jakże bym tego pragnął!).

Znalazłem swój portfel na zielonej trawie, kilka metrów od suchego dębu. Wsadziłem go do kieszeni, nie zaglądając nawet do środka, czego dziś żałuję. Z pewnością zauważyłbym, iż brakuje mojego zdjęcia z czasów studenckich. Sądzę, że to zadecydowało o moim losie... Jedno, małe zdjęcie...

Spędziłem kilkanaście minut spacerując po parku i szukając żebraka, którego widziałem ostatniego wieczoru, ale niestety nie było dane znaleźć mi tej niezwykle pokurczonej postaci.

Po dwóch dniach dziwna wizja odeszła w zapomnienie. Zacząłem jednak czuć się bezustannie obserwowany. Zacząłem zerkać dyskretnie za siebie, poszukując pary wścibskich oczu, czy zgrabionej sylwetki podążającej za moją osobą. Po trzech dniach uczucie to było tak silne, że nie mogłem spokojnie czytać gazety przy odsłoniętych oknach. Zmuszony byłem zasuwać ciężkie zasłony, ale nawet wtedy niepokojące uczucie nie znikało i z całych sił starałem się utrzymać nerwy na wodzy. Czułem się jak ścigane zwierzę, bezustannie obserwowane przez myśliwych czekających i bawiących się strachem ofiary. Starałem się z całych sił nie wiązać tych wrażeń z wydarzeniem sprzed kilku dni, ale byłem zmuszony przyznać, iż spacer po parku i jego następstwa odbiły się na mojej silnej, jak dotychczas sądziłem, psychice.

Myślałem o pójściu do lekarza, zażyciu jakichkolwiek tabletek na uspokojenie, chciałem odwiedzić moją matkę, mającą na mnie zawsze zbawiennie kojący wpływ, ale gdy już byłem gotowy do wyjścia coś powstrzymywało mnie, odbierało wszystkie siły. W tych przerażających momentach wydawało się, że tracę kontrole nad własnym ciałem stając się marionetką w rękach potężniejszych niż człowiek istot. Było to jeszcze bardziej przerażające, odbijało się nie tylko na mojej psychice, ale także na pracy zawodowej. Przestałem chodzić do pracy, dostałem nawet telegraf od dyrektora banku z zapytaniem czy dobrze się czuję. Czyż mogłem mu powiedzieć, że czuję się jak pies na smyczy, spuszczany na wolność zależnie od woli swojego pana, że ciągłe poczucie bycia obserwowanym towarzyszące mi od kilku dni jest powodem powolnego szaleństwa oplatającego mnie jak niezniszczalna pajęczyna. Z pewnością wyśmiałby mnie mój drogi mocodowaca, twardo stąpający po ziemskim padole.

Tydzień później fobia osiągnęła swój szczyt. Całymi godzinami drżałem, oglądałem się za siebie, niespokojnie spacerowałem po starym mieście. Każda para oczu, każde przelotne spojrzenie wywoływało u mnie zimne dreszcze, zaciśnięcie dłoni, skurcz mięśni. Me splątane nogi zaprowadziły mnie do muzeum sztuki. Kupiłem mały program i zagłębiłem się w jasne pomieszczenia wypełnione malarską sztuką.

Odnalazłem tu dziwny spokój, trochę się uspokoiłem podziwiając malarzy i ich fantastyczne dzieła.

Do czasu gdy zobaczyłem pewien obraz wiszący na kremowej ścianie muzeum. Namalowany był w sposób perfekcyjny. Wszystkie barwy, kontury pasowały znakomicie do siebie. Płótno musiało być malowane ręką znamienitego artysty, lecz nie przyciągało innych zwiedzających.

Obraz przedstawiał ciemną uliczkę, gdzieś pomiędzy wysokimi, ceglanymi budynkami. Wśród śmieci, na pierwszym planie siedział pewien staruch, nad nim stał dobrze ubrany mężczyzna z ukrytą w cieniu twarzą. Stał, to źle powiedziane. Schylał się raczej na sylwetką żebraka, przytrzymywany przez rękę starca. Z oczu siedzącego wydobywał się jaskrawo zielony blask, tworzący niesamowite cienie na przeciwległej ścianie ceglanego domu. Wszystko to wydawało się tak prawdziwe, wręcz namacalne. Wydawało się, że po dotknięciu płótna ręka zanurzy się w wyimaginowanym świecie i pociągnie za sobą całe ciało wciągając nas w szaleńczy obraz artysty.

Obraz ten przerażał mnie i fascynował. Gdyby zamienić zimne ściany na świeże powietrze, a czarną drogę na zieloną trawę obraz przedstawiałby zdarzenie sprzed kilkunastu dni. Było to przerażające, ujrzeć siebie, gdyż to z pewnością musiał być ja, tam, na płótnie jakiegoś artysty. Podszedłem bliżej gdyż zauwazyłem na obrazie pewien mały szczegoł, który z niewiadomych przyczyn przykuł moją uwagę. Otóż obok starca namalowana była mała fotografia. Zbliżyłem twarz od obrazu na odległość kilku centymetrów, narażając się na krzywe spojrzenia innych zwiedzających, ale nic mnie to nie obchodziło. Całą uwagę skupiłem, na małym rysunku, który okazał się być małym zdjęciem przedstawiającym młodego człowieka w okularach. Kiedy uświadomiłem sobie skąd znam tą twarz moje serce zamarło ze zgrozy. To byłem ja sam z czasów studenckich! Gorączkowo wyciągnałem portfel w poszukiwaniu tego właśnie zdjęcia, lecz nie mogłem go znaleźć. Spojrzałem raz jeszcze na obraz, potem na portfel, w którym powinno znajdować się zdjęcie zrobione przez mojego przyjaciela kilkanaście lat temu w Newcastle. Ale jego tam nie było, ponieważ znajdowało się na obrazie...

Wszystko nagle odżyło, połknęło mnie z jeszcze większą siłą niż przez ostatnie dni, przeżuło moją duszę i wypluło na brudny bruk. Czułem, jak coś ściska moje trzewia obrzydliwie zimną dłonią i steruje moimi krokami. Wydawało mi się, że słyszę złowieszczy chichot, lecz mogło to być zwyczajne złudzenie.

Nie mogłem dłużej wytrzymać. To przerastało moje siły. Wydawało mi się, że w każdej chwili moja dusza może zostać zabrana, zamęczona nie przez Szatana, ale przez coś o wiele gorszego, o wiele bardziej okrutnego i przerażającego.

Do domu przybyłem kilka minut przed ósmą. Gdy usiadłem przy biurku, wyciągając z dolnej szuflady mały pistolet zegar wybił ósmą. Zacząłem pisać te słowa kilka minut potem. Jakąś godzinę temu ktoś zapukał do moich drzwi. Początkowo ignorowałem stukanie, ale gdy natręt nie dawał za wygraną zawołałem zmęczonym głosem, że idę i wstałem od biurka by przywitać niespodziewanego gościa.

Za drzwiami nie było jednak nikogo. Znalazłem za to oprawioną w skórę książkę z wciśniętą w środek kartką. Podniosłem ją z bijącym sercem i wróciłem do biurka. Otworzyłem książkę na zaznaczonej stronie i o mało nie wyzionąłem ducha. Szara kartka przedstawiała reprodukcję jakiegoś obrazu. Przedstawiała ciemny pokój, z biurkiem w mrocznym, nieoświetlonym kącie pokoju. Przy biurku siedział, a raczej leżał na nim pewien mężczyzna. Głowę miał położoną na skrzyżowanych ramionach spoczywająych na biurku, mogło się wydawać, iż pracował do późna i zasnął przy biurku. Obok leżał pistolet, na białej kartce, której mały skrawek umieszczony był pod głową mężczyzny, widniała krwawa plama mająca swój początek w przestrzelonej głowie samobójcy, bo nim właśnie był jegomość w mrocznym kącie pokoju. Nie to było jednak przerażające. Przerażający był widok zwróconej ku górze okładki książki spoczywającej na podłodze, na której widniał mały, trochę zamazany tytuł. Byłem pewien, że widziałem już to słowo. Oczywiście! Kilka minut temu podniosłem z korytarza książkę z podobnym widokiem. Przerażony spojrzałem na okładkę trzymanej przeze mnie księgi. Widniał na niej jeden wyraz: "Necronomicon". Raz jeszcze spojrzałem na reprodukcję obrazu, z szuflady wyciągnąłem dużą lupę i drżącymi rękoma przeniosłem jej oko nad mały napis. Już gdy odczytałem pierwszą literę wiedziałem co dalej zobaczę. "Necronomicon" - tak brzmiał niezgrabny ciąg liter nabazgrany na okładce miniaturowej księgi.

Opadłem bez sił na oparcie krzesła. Nie czułem się przestraszony, osaczony, byłem spokojny.

Powoli sięgnąłem po pistolet, przyłożyłem jego zimną lufę do mojej ciepłej skroni.

To była prawda. Człowiek, który ujrzał widok miasta pod niezwykłym niebem nie był już zwykłym człowiekiem. Żaden śmiertelnik nie mógł posiadać tak bluźnierczej i przerażającej wiedzy pozostając przy życiu. ¦wiadomość istnienia takich miejsc przeznaczona jest tylko dla umarłych i dla przeklętych. On należy do tej pierwszej grupy. Powoli nacisnął spust.

Głowa opadła na ramiona, czerwona posoka wypłynęła na biała kartkę, gwałtowny ruch łokcia przesunął otwartą książkę na krawędź biurka. Przez chwilę balansowała na jego krawędzi, by wreszcie spaść na podłogę okładką do góry, na której widniał bluźnierczy napis: "Necronomicon"!


 
Tomek Mileszko { redakcja@valetz.pl }
 

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

15
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.