Zastanawiam się, dlaczego to piszę?
Może dlatego, że mam dziwne przeczucie nadchodzącej zagłady, nie, nie bójcie się, to
nie was dotyczy ta opowieść, chociaż wydarzenia ostatnich dni zachwiały moją wiarę w
porządek tego świata, tak więc nie ośmielę się zapewnić was o bezpieczeństwie.
Jeśli zauważycie coś dziwnego w otaczającym nas świecie to musicie wiedzieć, ze nic
na to nie poradzicie. Są siły tak potężne, tak nieodgadnione i tak przerażające, o
tak, szczególnie przerażające...
Zostało mi niewiele czasu, obok mnie
leży mój stary rewolwer, nie pamiętam skąd się tu wziął, ale mam przeczucie, że
mój najbliższy los jest z nim nierozerwalnie związany, jeśli wiecie co mam na
myśli...
Nie będę tracił czasu. Oto jak do tego
doszło.
Historia ta zaczęła się dwa tygodnie
temu, 14 września 1899 roku. Wracałem od mojego drogiego przyjaciela, Williama Basta,
nie śpieszyłem się, wieczór był wyjątkowo piękny i ciepły, i miałem zamiar
wykorzystać ostatnie dni lata przed nadchodzącą londyńską jesienią, która jak
każdy wie jest najnieprzyjemniejszą porą roku w moim wspaniałym mieście, pełną
niespodziewanych deszczy, porywistego wiatru zrzucjącego kapelusze z głów i
wszechogarniającej mgły.
Przechodząc przez park Goodisona
zauważyłem przy jednej z ławek pewnego mężczyznę, który z niewiadomych mi przyczyn
przyciągał moją uwagę. Coś niezwykłęgo kryło się w tym kłębowisku szmat, coś
nierealnego, czego nie powinno tu być. Dzisiaj przeklinam się, iż tamtego dnia
podszedłem do owego człowieka i nachyliłem się nad jego skurczoną postacią.
Schyliłem się nad jego sylwetką i w tej
chwili jego brudna ręka chwyciła mój świeżo wyprasowany kołnierzyk, a moja twarz
znalazła się w odległości kilku centymetrów od jego twarzy. Nie pamiętam jak
wyglądała, nie ma to znaczenia. Pamiętam za to jego oczy, te nieludzko zielone, wręcz
fosforyzujące oczy i to co w nich ujrzałem.
Zobaczyłem w nich ogromne, zielone
budynki z wyrytymi znakami i rysunkami prezentującymi pokraczne i przerażające
postacie. Budynki były ogromne, tak ogromne jak góry umieszczone gdzieś za tym
niezwykłym miastem. Obraz zmienił się dość szybko. Po chwili obserwowałem
potężną, piramidalną i monumentalna wręcz budowlę zbudowaną z tego samego zielonego
kamienia, z którego zbudowane były mniejsze budynki. Na szczycie tej budowli znajdowała
się jakaś istota. Widziałem tylko kłębiące się macki i dziękuję Bogu, że
ujrzałem tylko ogólny zarys owej przerażającej sylwetki... Po kolejnej, wiecznej zdaje
się chwili, obraz przeniósł się na fioletowe niebo i purpurowe chmury, wśród
których widziałem latające istoty z błoniastymi skrzydłami i dziwnie wykręcone
postacie unoszące się w tej chmurze trujących dla człowieka gazów, a będącymi
sługami niedawno widzianej przeze mnie istoty. Nie wiem skąd to wszystko wiem, po prostu
wiem, niestety. Kolejny widok przedstawiał mroczne pomieszczenie, kwadratową grotę, z
wykutymi znakami na jej ścianach. Dobrze wiem co one znaczą, ale nie powiem jednak co,
uwierzcie mi, to bluźniercza i przerażająca wiedza dostępna jedynie dla ludzi
przeklętych, lub umarłych... takich, jak ja...
Po chwili z ziemi pokrytej zielonym
szlamem wyłoniła się majestatycznie potężna sylwetka Pradawnego Boga. Coraz trudniej
mi o tym pisać, to co wtedy zobaczyłem śni mi się co noc, budzę się oblany potem,
ale postaram się opisać co wtedy ujrzałem.
Postać miała ludzką sylwetkę i tylko
to łączyło to coś z człowiekiem. Miała około dwa i pół metra wysokości,
potężną głowę przypominającą głowę wilka, lecz widniały na niej pulsujące
narośle, właściwie cała głowa wydawała się być stworzona z poruszającej się bez
ustanku galaretowatej substancji. Co chwilę część ciała wybrzuszała się i
przenosiła się w inne miejsce. Nie potrafię tego opisać, ale wyglądało to tak, jakby
kształt głowy utrzymywany był jakąś potężną magią i byłem pewien, że w każdej
chwili to coś może rozpłynąć się w powietrzu i pokazać swoją prawdziwą, o wiele
bardziej przerażającą naturę.
Reszta ciała pokryta była krwią i
szczątkami jakichś organów, może skóry, tors zaś zawinięty był w srebrne
łańcuchy pokryte pradawnymi runami wywołującymi krwisty blask. Potwór nie powodował
tak odrażających uczuć jak poprzednie monstra, wyczuwało się nawet pewnien majestat i
namacalną wręcz potęgę tego stworzenia.
Istota podeszła do zapisanej ściany i
obraz zniknął, poczułem okropny ból, jak gdyby ktoś przeciął moją pępowinę
świadomości.
Otworzyłem oczy, leżałęm na trawniku,
pod boskim, mrocznym firmamentem gwiazd. Natychmiast wstałem, ale musiałem użyć
wszystkich sił, by utrzymać się na nogach. Przestraszony, słaby i zdezorientowany sam
nie wiem w jaki sposób doszedłem do mieszkania. Dziękuję Wszechmogącemu za dane mi
siły, dzięki którym znalazłem się w łóżku i dane mi było przespać spokojnie
resztę nocy.
Rano nie pamiętałem prawie nic z
wydarzeń ostatniej nocy, dopiero po południu, gdy wyszedłem kupić popołudniową
gazetę i okazało się, że nie mam portfela przypomniałem sobie w pełni grozę
zdarzeń sprzed kilkunastu godzin. Natychmiast udałem się na miejsce zdarzenia, nie
tylko by szukać zagubionego portfela, ale by udowodnić sobie, że nie był to senny
koszmar (jakże bym tego pragnął!).
Znalazłem swój portfel na zielonej
trawie, kilka metrów od suchego dębu. Wsadziłem go do kieszeni, nie zaglądając nawet
do środka, czego dziś żałuję. Z pewnością zauważyłbym, iż brakuje mojego
zdjęcia z czasów studenckich. Sądzę, że to zadecydowało o moim losie... Jedno, małe
zdjęcie...
Spędziłem kilkanaście minut spacerując
po parku i szukając żebraka, którego widziałem ostatniego wieczoru, ale niestety nie
było dane znaleźć mi tej niezwykle pokurczonej postaci.
Po dwóch dniach dziwna wizja odeszła w
zapomnienie. Zacząłem jednak czuć się bezustannie obserwowany. Zacząłem zerkać
dyskretnie za siebie, poszukując pary wścibskich oczu, czy zgrabionej sylwetki
podążającej za moją osobą. Po trzech dniach uczucie to było tak silne, że nie
mogłem spokojnie czytać gazety przy odsłoniętych oknach. Zmuszony byłem zasuwać
ciężkie zasłony, ale nawet wtedy niepokojące uczucie nie znikało i z całych sił
starałem się utrzymać nerwy na wodzy. Czułem się jak ścigane zwierzę, bezustannie
obserwowane przez myśliwych czekających i bawiących się strachem ofiary. Starałem
się z całych sił nie wiązać tych wrażeń z wydarzeniem sprzed kilku dni, ale byłem
zmuszony przyznać, iż spacer po parku i jego następstwa odbiły się na mojej silnej,
jak dotychczas sądziłem, psychice.
Myślałem o pójściu do lekarza,
zażyciu jakichkolwiek tabletek na uspokojenie, chciałem odwiedzić moją matkę,
mającą na mnie zawsze zbawiennie kojący wpływ, ale gdy już byłem gotowy do wyjścia
coś powstrzymywało mnie, odbierało wszystkie siły. W tych przerażających momentach
wydawało się, że tracę kontrole nad własnym ciałem stając się marionetką w
rękach potężniejszych niż człowiek istot. Było to jeszcze bardziej przerażające,
odbijało się nie tylko na mojej psychice, ale także na pracy zawodowej. Przestałem
chodzić do pracy, dostałem nawet telegraf od dyrektora banku z zapytaniem czy dobrze
się czuję. Czyż mogłem mu powiedzieć, że czuję się jak pies na smyczy, spuszczany
na wolność zależnie od woli swojego pana, że ciągłe poczucie bycia obserwowanym
towarzyszące mi od kilku dni jest powodem powolnego szaleństwa oplatającego mnie jak
niezniszczalna pajęczyna. Z pewnością wyśmiałby mnie mój drogi mocodowaca, twardo
stąpający po ziemskim padole.
Tydzień później fobia osiągnęła
swój szczyt. Całymi godzinami drżałem, oglądałem się za siebie, niespokojnie
spacerowałem po starym mieście. Każda para oczu, każde przelotne spojrzenie
wywoływało u mnie zimne dreszcze, zaciśnięcie dłoni, skurcz mięśni. Me splątane
nogi zaprowadziły mnie do muzeum sztuki. Kupiłem mały program i zagłębiłem się w
jasne pomieszczenia wypełnione malarską sztuką.
Odnalazłem tu dziwny spokój, trochę
się uspokoiłem podziwiając malarzy i ich fantastyczne dzieła.
Do czasu gdy zobaczyłem pewien obraz
wiszący na kremowej ścianie muzeum. Namalowany był w sposób perfekcyjny. Wszystkie
barwy, kontury pasowały znakomicie do siebie. Płótno musiało być malowane ręką
znamienitego artysty, lecz nie przyciągało innych zwiedzających.
Obraz przedstawiał ciemną uliczkę,
gdzieś pomiędzy wysokimi, ceglanymi budynkami. Wśród śmieci, na pierwszym planie
siedział pewien staruch, nad nim stał dobrze ubrany mężczyzna z ukrytą w cieniu
twarzą. Stał, to źle powiedziane. Schylał się raczej na sylwetką żebraka,
przytrzymywany przez rękę starca. Z oczu siedzącego wydobywał się jaskrawo zielony
blask, tworzący niesamowite cienie na przeciwległej ścianie ceglanego domu. Wszystko to
wydawało się tak prawdziwe, wręcz namacalne. Wydawało się, że po dotknięciu
płótna ręka zanurzy się w wyimaginowanym świecie i pociągnie za sobą całe ciało
wciągając nas w szaleńczy obraz artysty.
Obraz ten przerażał mnie i fascynował.
Gdyby zamienić zimne ściany na świeże powietrze, a czarną drogę na zieloną trawę
obraz przedstawiałby zdarzenie sprzed kilkunastu dni. Było to przerażające, ujrzeć
siebie, gdyż to z pewnością musiał być ja, tam, na płótnie jakiegoś artysty.
Podszedłem bliżej gdyż zauwazyłem na obrazie pewien mały szczegoł, który z
niewiadomych przyczyn przykuł moją uwagę. Otóż obok starca namalowana była mała
fotografia. Zbliżyłem twarz od obrazu na odległość kilku centymetrów, narażając
się na krzywe spojrzenia innych zwiedzających, ale nic mnie to nie obchodziło. Całą
uwagę skupiłem, na małym rysunku, który okazał się być małym zdjęciem
przedstawiającym młodego człowieka w okularach. Kiedy uświadomiłem sobie skąd znam
tą twarz moje serce zamarło ze zgrozy. To byłem ja sam z czasów studenckich!
Gorączkowo wyciągnałem portfel w poszukiwaniu tego właśnie zdjęcia, lecz nie mogłem
go znaleźć. Spojrzałem raz jeszcze na obraz, potem na portfel, w którym powinno
znajdować się zdjęcie zrobione przez mojego przyjaciela kilkanaście lat temu w
Newcastle. Ale jego tam nie było, ponieważ znajdowało się na obrazie...
Wszystko nagle odżyło, połknęło mnie
z jeszcze większą siłą niż przez ostatnie dni, przeżuło moją duszę i wypluło na
brudny bruk. Czułem, jak coś ściska moje trzewia obrzydliwie zimną dłonią i steruje
moimi krokami. Wydawało mi się, że słyszę złowieszczy chichot, lecz mogło to być
zwyczajne złudzenie.
Nie mogłem dłużej wytrzymać. To
przerastało moje siły. Wydawało mi się, że w każdej chwili moja dusza może zostać
zabrana, zamęczona nie przez Szatana, ale przez coś o wiele gorszego, o wiele bardziej
okrutnego i przerażającego.
Do domu przybyłem kilka minut przed
ósmą. Gdy usiadłem przy biurku, wyciągając z dolnej szuflady mały pistolet zegar
wybił ósmą. Zacząłem pisać te słowa kilka minut potem. Jakąś godzinę temu ktoś
zapukał do moich drzwi. Początkowo ignorowałem stukanie, ale gdy natręt nie dawał za
wygraną zawołałem zmęczonym głosem, że idę i wstałem od biurka by przywitać
niespodziewanego gościa.
Za drzwiami nie było jednak nikogo.
Znalazłem za to oprawioną w skórę książkę z wciśniętą w środek kartką.
Podniosłem ją z bijącym sercem i wróciłem do biurka. Otworzyłem książkę na
zaznaczonej stronie i o mało nie wyzionąłem ducha. Szara kartka przedstawiała
reprodukcję jakiegoś obrazu. Przedstawiała ciemny pokój, z biurkiem w mrocznym,
nieoświetlonym kącie pokoju. Przy biurku siedział, a raczej leżał na nim pewien
mężczyzna. Głowę miał położoną na skrzyżowanych ramionach spoczywająych na
biurku, mogło się wydawać, iż pracował do późna i zasnął przy biurku. Obok
leżał pistolet, na białej kartce, której mały skrawek umieszczony był pod głową
mężczyzny, widniała krwawa plama mająca swój początek w przestrzelonej głowie
samobójcy, bo nim właśnie był jegomość w mrocznym kącie pokoju. Nie to było jednak
przerażające. Przerażający był widok zwróconej ku górze okładki książki
spoczywającej na podłodze, na której widniał mały, trochę zamazany tytuł. Byłem
pewien, że widziałem już to słowo. Oczywiście! Kilka minut temu podniosłem z
korytarza książkę z podobnym widokiem. Przerażony spojrzałem na okładkę trzymanej
przeze mnie księgi. Widniał na niej jeden wyraz: "Necronomicon". Raz jeszcze
spojrzałem na reprodukcję obrazu, z szuflady wyciągnąłem dużą lupę i drżącymi
rękoma przeniosłem jej oko nad mały napis. Już gdy odczytałem pierwszą literę
wiedziałem co dalej zobaczę. "Necronomicon" - tak brzmiał niezgrabny ciąg liter
nabazgrany na okładce miniaturowej księgi.
Opadłem bez sił na oparcie krzesła. Nie
czułem się przestraszony, osaczony, byłem spokojny.
Powoli sięgnąłem po pistolet,
przyłożyłem jego zimną lufę do mojej ciepłej skroni.
To była prawda. Człowiek, który ujrzał
widok miasta pod niezwykłym niebem nie był już zwykłym człowiekiem. Żaden
śmiertelnik nie mógł posiadać tak bluźnierczej i przerażającej wiedzy pozostając
przy życiu. Świadomość istnienia takich miejsc przeznaczona jest tylko dla umarłych i
dla przeklętych. On należy do tej pierwszej grupy. Powoli nacisnął spust.
Głowa opadła na ramiona, czerwona posoka
wypłynęła na biała kartkę, gwałtowny ruch łokcia przesunął otwartą książkę na
krawędź biurka. Przez chwilę balansowała na jego krawędzi, by wreszcie spaść na
podłogę okładką do góry, na której widniał bluźnierczy napis: "Necronomicon"!