The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecien, maj 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

 

4. Rozszczepienia

Rozdygotane geometryczne wzory stopniowo tezaly plynnie krystalizujac sie w wypelnione polmrokiem pomieszczenie. Przypomnialem sobie, ze je widzialem. Bylem obok stolowki, obok pokoju wejscia do systemu... W ciszy, zaklocanej szumem aparatury, kapala gdzies woda, co i raz przyspieszajac w intermitencji rytm spadajacych kropel. W tle slychac bylo dwa rozmijajace sie w fazie oddechy. Moj i... zerknalem na bok... Ariane. Spala opodal, w glebokim fotelu, w ubraniu, ktorego skraj wychylal sie spod pledu. Lezalem na szpitalnym lozku, podlaczony do kroplowki, z ktorej cos sie saczylo. Obok, na stoliku, lezaly strzykawki i porozrzucane fiolki. Ta sceneria, i senne doznania... Niemozliwe. Nabralem chlodnego dystansu, swa sytuacje polozylem na szale zmeczenia, seansu z systemem, no moze i obcych mediatorow... Poruszylem sie, wsparlem na lokciach, podparlem i zsunalem nogi nad chlod posadzki. Nie czulem zadnych dolegliwosci, zdawalem sie byc zdrowy, wypoczety. Podparlszy glowe dlonmi spogladalem na unoszace sie w oddechu pod cienkim przykryciem piersi dziewczyny. Kochalismy sie? Siegnalem po ampulki, powachalem... Zadnego zapachu. Mialem ochote zapalic, ale nigdzie nie widac bylo papierosow. Odlaczylem sie od igly i wtedy gdzies daleko cos zapiszczalo i Ariane natychmiast sie obudzila. Spojrzala z przestrachem, ciekawoscia i troska zarazem.
- Juz dobrze - uspokoilem ja. - Przeszlo. Nawet sie swietnie czuje. To nie objawia sie, niestety, z wyprzedzeniem. Nastaje natychmiast, jakbym przechodzil z rzeczywistosci do koszmaru. Dlugo bylem nieprzytomny?
- Dzien i noc - odparla. - Nie przychodziles, wiec postanowilam cie odwiedzic. Przyszlam rano, a ty nieprzytomny. Postawilam na nogi szpital. To juz nie skutki neuromediatorow, to z toba dzieje sie cos nie tak...
- Tak?... Zapalilbym. Nie masz przypadkiem...?
- Nie, ale...
Wszedl lekarz, bez slowa zmierzyl puls, zajrzal w zrenice, przejrzal wyniki, ktore niosl z soba i mruknawszy ?w porzadku, moze byc? wyszedl tak samo nagle, jak sie pojawil.
- Niezbyt rozmowny, co?
- Tak, nie lubi takich... Dano ci kataboliki, ktorych formule przeslalo nasze laboratorium. Wiktor nie mogl tu byc, musial wyjechac. Wie, ze korzystales z systemu CRI... Kazal nam szykowac sie do wyjazdu.
Podeszla do okna i odslonila je. Kolejny dzien szarugi.
- Dziekuje za wszystko.
- Nie mysl za wiele. Mam obowiazek dostarczyc cie zdrowego, dlatego sie o ciebie martwie. Niezwlocznie musimy wyruszyc do laboratoriow SSA. Do Tibesti. Wylatujemy w poludnie. Jest dziewiata. Badz za jakas godzine na parkingu.
Zabrala swoje rzeczy. Poszedlem za nia do holu, poczekalem, az zarzuci plaszcz i pojdzie. Potem poszedlem na gore, do siebie. Zdaze sie wykapac, ogolic, zebrac rzeczy... Szykowalem sie jak w transie, pospiesznie. Oplukany ze szpitalnego zapachu, przebrany w nowe ubranie, pakowalem torbe. Banknoty... Wsunalem je do kieszeni. Po licho je bralem! W Tibesti na nic sie nie zdadza, wystarczy karta, a tak wiaze sie w jakis sposob z Korporacja. Uszczknalem ich pule, pomysla, ze juz podjalem zlecenia. Pozbede sie ich juz w SSA... Gotowy. A jednak... Moze zjesc cos przed lotem? Na mysl o jedzeniu poczulem glod. Chwycilem torbe, obrzucilem pokoj spojrzeniem, czy aby nic nie pozostawilem, i udalem sie do jadalni. Jedne z drzwi, obok ktorych przechodzilem, otwarly sie na osciez i cos bialego mignelo w srodku. Cofnalem sie i stanalem przed nimi jak wryty.
Posrodku, na podlodze, w pozycji lotosu, siedzial Hindus. Chudy, wysuszony, o czole pooranym glebokimi zmarszczkami, w turbanie i bialej, powloczystej szacie. Material oblekal jego kosciste ramiona i sterczace jak osci zebra, a bialka wywroconych do wnetrza oczu mowily o wedrowce jego duszy po zaswiatach, poza swiatem zmyslow. Opodal stala taca z nietknietym posilkiem oraz lezal szary, jakby zetlaly mieszek. Zaskoczony tym widokiem poczulem jak w ma swiadomosc wdzieraja sie zatarte juz wspomnienia, jak maca nurt mysli i ubezwlasnowolniaja... Czas jakis niezdolny do zrobienia kroku, straciwszy apetyt, postalem chwile i otrzasnawszy sie sila woli cichutko, powoli, przymknalem drzwi, wolnym krokiem zszedlem po schodach i uchylilem wyjsciowe drzwi.
Chlod, wiatr i deszcz orzezwily mnie. Udalem sie w kierunku parkingu, pomiedzy krotko przystrzyzonymi, polyskujacymi mokra zielenia krzewami, w strugach siapiacego deszczu, i tam poczekalem na Ariane. Wolalem juz moknac anizeli stac tam i narazac sie rozpamietywanie zapadlych gleboko w podswiadomosc wspomnien, odswiezonych obrazem medytujacego jogina. Nisko sunace sine chmury niczym mgla przeslanialy co chwile budynki i laboratoria, a scielac sie nad ziemia zacieraly barwy i kontury aut. Swiat jakby krystalizowal sie z sunacej lawicy oblokow.
Ktos szczelnie otulony szybkim, kolyszacym sie lekko krokiem przemierzal sciezke laczaca biura z parkingiem. Zatrzymal sie przy vignanie. Ariane? Mokry, lecz z wrazenia nieczuly na zimno, wyskoczylem za nia i dopadlem w chwili, gdy siadala za kierownica i uruchamiala silnik. Zastukalem w szybe. Ariane, odrzucajac kaptur, spojrzala na mnie i zwolnila blokade drzwiczek. Otrzasajac czupryne z deszczu usiadlem bez slowa przy niej. Uruchomila ogrzewanie, lecz ani myslala ruszac, tylko rozpiela plaszcz, rozsunela jego poly i oparla rece o kierownice.
- Na co czekamy?
- Nie na co, a na kogo. Nasz konsultant. Leci z nami.
- Kto?
- Nie widziales? Goscil tam gdzie i ty... O, wlasnie idzie!
Pelen niejasnych przeczuc zatrzymalem dech i odwrocilem sie. Sunaca tuz nad sciezka smuga mgly unosila bielsza od oparow postac jogina, niosacego przed soba jak jakas relikwie swoj rozpadajacy sie mieszek i majestatycznie, powloczyscie, spogladajacego niewidzacym wzrokiem przed siebie. Wyszedl z mgly nieopodal nas i jak nocna zjawa zatrzymal sie wyczekujaco. Ariane, spojrzawszy na mnie, uchylila szybe i cichutko zawolala. Gosc dostrzegl nas i po chwili siedzial juz na tylnym siedzeniu, a obrzuciwszy mnie krotkim, bystrym spojrzeniem nieco sie ozywil.
- Mister Brain, prawda? Oczy... Integral?
- Tak, mister...
- Korrai Kumaia - Hindus skrzyzowal dlonie na piersiach i zlozyl uklon. - Bhaktivedanta Najwyzszej Osoby Boga.
Cala droge czulem na plecach jego spojrzenie. Siedzialem jak sparalizowany. Ariane usilowala rozluznic napiecie, zagajala nas rozmowa, lecz po kilku probach zrozumiawszy, ze ani ja, ani on nie mamy na to ochoty, zrezygnowala. Jechalismy w milczeniu dopoty, dopoki nie ozywil nas widok polyskujacego we mgle pasa startowego i stojacej na nim niewielkiej awionetki. Zostawiwszy woz pod opieka obslugi lotniska, pomachala siedzacemu w kokpicie znajomemu pilotowi i pociagnela nas do trapu. Zapielismy pasy.
Samolot zaczal kolowac do rozbiegu, zatrzymal sie, podniosl obroty silnikow, i kilku minutach ruszyl, przyspieszal rozcinajac mgle. Oderwawszy sie w koncu od pasa wymierzyl dziob w perliste, sklebione obloki, zanurkowal w nie i zostawil je wnet za soba. Mad morzem chmur zalsnilo slonce i wystrzelily w gore lsniace w jego blasku Alpy. Zatoczywszy nad bielejacymi szczytami szeroki luk wzial kurs na poludniowy wschod. Pogoda polepszala sie. Po pewnym czasie obloki przerzedzily i ujrzalem lad. Minelismy przedgorze masywu, doline Padu, wzlecielismy nad Apeniny i opadajac nad dorzeczem Arno, po niecalej godzinie lotu, osiedlismy w Teramo, opodal podziemnych laboratoriow w gorskim masywie. Tu czekal na nas Wiktor. Przywital sie powsciagliwie, przeprosil za nadlozenie drogi; wystartowalismy znowu. Pogoda dopisywala, tylko gdzieniegdzie blekit zasnuwaly pierzaste chmury. Ominawszy Rzym polecielismy prostopadlym kursem do rownika. Nad Morzem Tyrrenskim, Sycylia, wzdluz piaszczystych wybrzezy do pustynnych pograniczy Sahary. Samolot znizyl lot i unikajac kominow goracego powietrza skrecil ku centrum pustyni. Piasek, piasek, piasek... Mijane na niskim pulapie wzgorza piaszczystych wydm z gory bylyby zbyt monotonne, gdyby nie przemieszane z nimi rozlegle plaskie zwirowiska i pomaranczowe piaskowe rowniny, porosniete wyblakla od slonca zielona roslinnoscia, kamienne piargi i majaczace gdzieniegdzie soczystozielone oazy. Mijalismy okolony czarnym pylem jakis wygasly wulkan, wypelniajace jego zapadle kratery roznobarwne jeziora, zostawialismy za soba barchany, hamady i poprzecinane kolami samochodow seriry i ergi. Wnet horyzont zaczal wypietrzac sie odleglym jeszcze masywem Tibesti. Krajobraz sie urozmaicil. Na przemian strzelaly to granitowe iglice, to czarne magmowe stozki, to znow czerwonobrazowe, poprzegradzane polami tufu slupy piaskowca. Rozwieraly sie pelne przepastnych rozpadlin i parowow nagie zbocza gorskie, niezliczone wedy, wawozy, rynsztoki, jaskiniami podziurawione jak sito pionowe sciany, strzeliste baszty i wiezofilary. Czasem pojawialy sie solfatary, blotne wulkany, polyskujace biela solanki lub snujace sie siarkowe opary, a najwyzsze szczyty plaskowyzu odslanialy oazy skrywajace sie w cieniu ich podnozy czy w zaglebieniach srodgorskich kotlin. Wspiawszy awionetke pilot przeniosl ja nad najwyzszym z dotychczas napotykanych szczytow i omijajac roztaczajace sie pod nami, posrod skalnych ciosow, azury teleskopow i wiez kratowych, omijajac lsniace soczewki na kosmodromie, osiadl na jednym z przystosowanych na pas sezonowych koryt rzecznych, tuz przed luzno rozsypanym kompleksem prostopadlosciennych i walcowatych blokow. Gdy umilkly silniki, w uszy wdarlo sie zawodzenie niosacego tumany pylu wiatru.
Dzien chylil sie ku koncowi. Tarcza sloneczna wisiala nad horyzontem, nasycajac otoczenie wieczornymi odcieniami brazu, czerwieni, zlota, poglebiajac i wydluzajac cienie, eksponujac krawedzie skal. Zeszlismy na spekana ziemie wyschnietego koryta. Nawet przez obuwie jeszcze parzylo w stopy. Z ulga rozprostowalem kosci. Zmruzywszy przed ostrym swiatlem oczy, postawiwszy kolnierz i zasloniwszy przed piaskiem usta, powloklem sie za lopoczaca szata Bhaktiwedanty... Mimo oslony na wargach osiadal niesiony rozrzedzonym powietrzem pyl. Sloneczna tarcza szybko skrywala sie za postrzepiona graniami linia widnokregu, oczerniajac swym rabkiem zarysy skal i przepajajac ostatnimi promieniami fiolet i granat bezchmurnego nieba. Rozblyskaly pierwsze gwiazdy i noc poczynala obejmowac Dach Sahary. Zatrzymalismy sie przed brama ciemniejacego na tle nieba budowli, przysypanej zaspami piasku. Rozchylajace sie wrota z chrzestem odepchnely zakosy diun i odslonily wnetrze kabiny podziemnego transportu. Powialo przyjemnym chlodem, na twarzy i ustach poczulem odrobiny wilgoci. Kolejka plynnie ruszyla, rzucajac nami na zakretach to na jedna, to na druga sciane. Wnet przyhamowala i zatrzymala sie, szczeknely drzwi. Klin ostrego swiatla, klimatyzowane powietrze...
Ujrzalem okragla, wysoko sklepiona sale, bodajze powulkaniczna grote, wsparta posrodku na masywnej kolumnie, amfiteatralnie otoczona rzedami siedzen. Slup otaczal bezlik elektroniki, wokol ktorej siedzieli i krzatali sie ludzie. Od ciagnacego sie pierscienia korytarza prowadzily liczne korytarze. Sasso zrownal sie ze mna.
- To nasze centrum dyspozycyjne - wyjasnil. - Dwadziescia metrow pod powierzchnia. Wbrew pozorom ten stary plaskowyz jest jednym ze stabilniejszych miejsc w Afryce. Ten trzon - wskazal na kolumne - to nasze lacza z innymi osrodkami Agencji. Z nasluchem nieba, kosmodromem, z bazami pozaziemskimi, sondami, prozniowcami... Takze z laboratoriami biomedycznymi, fabrykami impaktorow, biochipow, permuterow. Niezaleznie od tego mamy tu, nieco glebiej, wlasne laboratoria, a w gorach - obserwatoria.
- I centrum operacyjne wywiadu SSA - dodala Ariane.
- Tak. Stad koordynujemy i operacje wojskowe, nie tylko nasze projekty badawcze czy naukowe. Robia to nasi specjalisci. Elita. Przezywamy ich rezyserami. Zbieraja informacje i podejmuja decyzje.
- Imponujace. Tego kiedys nie bylo...
- Aha. Wykupilismy od rzadu te tereny chyba trzydziesci lat temu. Cwierc wieku budowano caly kompleks, potajemnie. Dziala od jakichs pieciu lat.
Zdumiony krecilem glowa. Do uszu docieraly kakofonie dzwiekow, niezrozumiale frazy, fragmenty slow, migotaly terminale, szumialy komputery i drukarki... Wrzalo jak w ulu. Nieustanna krzatanina, ktos to wchodzil, to wychodzil, to jak na komende las rak wyciagal sie to do klawiatur, to do encefektorow. Gigantyczny wezel systemu intelektronicznego Solarnej Agencji Kosmicznej, integrujacy dostepna ludzkosci wiedze w splot ukierunkowany na poznanie Wszechswiata, przytlaczal rozmachem. Poczulem sie nic nie znaczacym integralem, ze az dziw bral, ze staje sie jednym z wazniejszych trybow tej machiny...
Sasso powiodl nas jednym z bocznych korytarzy, ktorymi plynely kiedys rzeki lawy, do wykutych w skale pomieszczen mieszkalnych i uslugowych. Tu stolowka, tu konferencje, tu narady, klinika... Ariane opuscila nas, Hindus udal sie do jakiegos zespolu, ktory obradowal gdzies opodal. Mnie osobiscie zaprowadzil do przeznaczonego mi pokoju, z toaleta, wejsciem do lokalnej sieci, z imitacja pejzazu za imitacja okna.
- Rozgosc sie. Tu masz komorke i identyfikator, na poczatek sie tu zagubisz. Rano przyjdzie po ciebie szef sekcji biologicznej. Wprowadzi cie w dalsze szczegoly projektu. Dobrze, ze korzystales z systemu CRI, nie mialem, niestety, czasu. I teraz wzywaja mnie obowiazki, odezwe sie w stosownym czasie. To dobranoc...
Zostalem sam. Za oknem mrok, dzwieki owadow... Poczulem zmeczenie spowodowane zmiana klimatu i nadmiarem wrazen wywolanych towarzystwem jogina. Czego ten bramin ze swieta wiedza tu szukal? Najwyzszej Istoty? Znow te symbole, te znaczenia... Zbadalem sterowanie, udalo sie wylaczyc cykady. Przejrzalem swoje nowe wlosci. Lazienka z prysznicem, dwa lozka, wielki fotel, stol, holowizyjny monitor medialny... Nie jestem jednak, jak sie spodziewalem, odciety od swiata, moge stad wysylac i odbierac wszystko. A moze specjalnie mi to zostawiono? Nie mialem ochoty na sprawdzanie. Splukalem pod natryskiem kurz, przebralem sie, sciagnalem kilka napojow i wlaczywszy emiter polozylem sie na wznak na lozku, wsuwajac rece pod glowe. Ten bramin... Tam, w Delhi, byl taki jeden podobny do niego... Przygaslo swiatlo... czujniki ruchu... wkroczylem we mgle, brodzilem w niej, przedzieralem sie, rece stawaly sie oslizgle, wilgotne, stopy grzezly w jakiejs mazi. Mokry, niezmiernie zmeczony, doczolgalem sie do czegos, co pod dotykiem bylo suche, i wslizgnalem sie w to... Jakis glos szeptal do ucha moje imie, inny glos cos intonowal... Widze pochylajaca sie nade mna Ariane, czuje na twarzy jej oddech, musniecie wlosow, warg... Nie moge sie ruszyc, ogarnia mnie niemoc, biernie przygladam sie, jak splywa z niej okrycie, jak kladzie sie obok mnie. Cieplo ciala, wedrujaca od piersi do podbrzusza dlon... Bicie serca wyrywa mnie z sennych majaczen. Kolejny wybryk rozchwianej wyobrazni? Dzienne jakby swiatlo... Czuje sie wypoczety. Czyzby juz rano? Tak, osma. Jak szybko... Ktos przeciez ma przyjsc.
Ubralem sie, ogolilem, potem zrobilem kawe, zapalilem. Wlaczylem muzyke i skrocilem oczekiwanie lekkim sniadaniem... Czulem sie znosnie. Gdy jadlem, uwage ma przykul wiszacy na scianie, nieco wyblakly, moze przybrudzony, plan czegos, co przypominalo... Podszedlem blizej, ale w tym samym momencie uslyszalem pukanie. Otworzylem. W progu stal wysoki, smukly Japonczyk, z ukrytym za soczewkami tradycyjnych szkiel wzrokiem. Uklonil sie uprzejmie i usmiechnal.
- Akiro Okimura - przedstawil sie. - Dorian D. Brain, prawda?
Skinalem glowa.
- Milo mi goscic pana w Tibesti. Przyszedlem z polecenia Vittoria Sasso. Mam obowiazek wprowadzenia pana w Projekt. Mam poczekac, czy mozemy isc?
- Mozemy isc - zdecydowalem. - Uprzedzono mnie o tej wizycie.
- Prosze wiec za mna...
Wedrowka ludzaco do siebie podobnymi korytarzami sprawiala wrazenie kluczenia w labiryncie. Mijalismy niezliczone drzwi opatrzone tabliczkami, krzyzujace sie i rozchodzace odnogi, liczne laboratoria pozastawiane wszelakiego rodzaju aparatura. Migaly przeszklone komory z manipulatorami, wirowki, retorty in vitro, klonotrony, magazyny enzymami do ciecia chromosomow; czasem masywy elektromagnesow, mikroskopy, komory promieniowe... Pracowali tu ludzie i kilka robotow. Kluczylem za Okimura miedzy stolami, wchodzilem i schodzilem po stopniach, wreszcie zatrzymalem sie w wiekszej od innych sali obok wielkiego, wypelnionego zielona ciecza zbiornika, posrodku ktorego cos bezwladnie sie unosilo.
- Prosze spoczac - Okimura wskazal krzeslo, sam siadajac na drugim, obok jednej z graficznych stacji mikroskopu skaningowego. - Jestem kierownikiem oddzialu biologicznego. Wiadomy jest panu cel Projektu?
Przytaknalem milczaco.
- Wiec od razu przejde do rzeczy - wskazal glowa na zbiornik.
Powedrowalem za nim wzrokiem. Nic szczegolnie interesujacego w nim nie widzialem. Dopiero gdy przygaslo oswietlenie, a zbiornik zostal podswietlony, zobaczylem owe corpus delicti Agencji, o ktorym mowil Richter. Duza, srebrzystoszara, wydluzona bryla, na pierwszy rzut oka bez osi symetrii, w ktorej po dluzszych ogledzinach od biedy mozna bylo dopatrzyc sie pewnego szczegolu, glebokiej bruzdy dzielacej wydluzony ksztalt na dwoje. Pomarszczone, pofaldowane pobocza, z cetkami podobnymi linii papilarnych, na tle ktorych rysowaly sie skulone w embrionalnej pozycji konczyny.
- Wiec to jest inak?
- Tak - ozywil sie. - Moze nie wyglada zbyt efektownie, ale... Chwileczke. - siegnal reka i cos przelaczyl.
Zaiskrzylo w cieczy i inak wzdluz bruzdy rozlozyl sie wypelniajac soba cale wnetrze akwarium. Rozrzucil sciagniete, polaczone z torsem umiesniona blona konczyny, obnazyl lekko posrebrzaly grzbiet i wypial wielki, pociety regularnym wzorkiem garb na przedzie.
- Moze chodzic zarowno na dwoch, jak i na czterech konczynach - wyjasnial Okimura. - To, ze moze byc rozumny, swiadczy budowa jego ukladu nerwowego, majaca wiele podobienstwa z nasza, chociaz ma az dwa osrodki nerwowe. Metabolizm naturalnie odmienny, inne zmysly, odmienna strukture ciala. Stad jego nazwa...
Z jego slow wynikalo, ze podlozem zycia na Miscie jest takze bialko weglowe, choc z poczatku wydawalo mu sie inaczej, ze inak jest w pewnym sensie zwierzeciem, a w pewnym, o czym swiadcza liczne szlaki metaboliczne, roslina... Sluchalem go z powatpiewanie, by to brzydkie, szare, nieciekawe stworzenie, wytwor ewolucji na ziemiopodobnej, niedogrzewanej sloncami planecie, pod ostrzalem pulsara, bylo warte az Projektu. I nagle doznalem omal objawienia, ze sam akt powstania zycia, jego rozwoj, trwanie, wreszcie ukoronowanie byc moze rozumem, w tak smiertelnych warunkach, graniczy wprost z cudem. Wystarczylby przeciez jakikolwiek znikomy czynnik, by biosfera planety w ogole nie powstala...
- Nie zamierzamy nawiazywac konwencjonalnego kontaktu. Przynajmniej teraz. Inak jest zbyt obcy czlowiekowi i taki kontakt moze byc niemozliwy. Powinnismy najpierw siegnac do wizji jego swiata, albowiem postrzega go odmiennymi zmyslami, potem do jego swiadomosci wewnetrznej, do samoswiadomosci, jazni, i dowiesc jego rozumnosci. Poznajac jego jazn poznamy dusze, symbole, idee, moze i jego wiedze... Mozemy otrzymac fundamentalne odpowiedzi na problem powstawania rozumu we Wszechswiecie, na problem sztucznej inteligencji...
"Poznac instrument badania swiata i relacje miedzy odbiorem tego swiata a rzeczywistoscia."
- Sama antropogeneza temu nie podolala... Jak zamierzacie to urzeczywistnic?
- Inne zmysly, inny swiat, inne emocje, rzeczywistosc, mysli... Aby wszystko to poznac, pojac, musimy podlaczyc sie do obcego umyslu. Wcielic sie w skore inaka, doswiadczyc go, doswiadczyc jego swiadomosci, psychiki. Udalo sie nam wyklonowac symbionta, cos, a moze kogos, posredniego miedzy czlowiekiem a inakiem. Jest jakby powloka, upodobniajaca powierzchownie czlowieka do inaka, a zarazem fabryka metaboliczna, przetwarzajaca inacze zwiazki biologiczne na ludzkie i odwrotnie. Obleka sie czlowieka symbiontem, podlacza sie jego mozg do mozgu inaka, sprzega fizjologiczno-biochemicznie, obwodowo, neuronowo, daje mediatory synaptyczne... Moze to uruchomi nowe wymiary mozgu, odmienne stany podswiadomosci i swiadomosci.
"Wcielenie dusz, awatar, realizacja Boga poprzez samopoznanie..."
Nie sluchalem. Wiedzialem, dlaczego wybrali integrala a nie czlowieka. Stalem naprzeciw inaka i w wyobrazni widzialem go brnacego w gestej mgle w poszukiwaniu podobnych sobie istot, a siebie - doznajacego niewyobrazalnych wrazen... Mialem szanse sprawdzenia sie w innym srodowisku, pod innymi sloncami, w nieobojetnej dla zycia biosferze, pod naporem odmiennych doznan, odmiennej jazni, pojec... Szanse samopoznania i samorealizacji. Ocknalem sie.
- Widzisz - emocje braly u Japonczyka gore - te unerwione, fasetkowe pole tuz pod szczytem skornych platow, zlozonych jak ptasie skrzydla? To jego organ wzroku i jednoczesnie czujnik temperatury, uruchamiajacy regulatory cieploty ciala. Obok ma worki powietrzne. Oddycha plucoskrzelami i mocno unaczyniona skora. Tymi samymi drogami wydala amoniak, koncowy produkt przemiany materii kazdego bialkowego organizmu. Moze trwac w stanie zycia utajonego, w hibernacji, anabiozie, estywacji, zaleznie od przyczyny, ktora go w ten stan wprowadza. Sposob oddychania i utajenie zycia to skutki strategii adaptacyjnej do srodowiska Misty. Jest on w naszym rozumieniu prawdziwym fenomenem... - Nagle posmutnial i skonczyl cicho. - Nie moge sie pozbyc wrazenia, ze ten inak byl w stanie zycia utajonego, gdy go znalazly roboty. Przenoszac do prozniowca usmiercily go... Ale to nie wszystko! Chodz, jeszcze cos ci pokaze!
Okimura stal sie nadzwyczaj podniecony, nieomal stracil zimna krew i biegl korytarzem ciagnac mnie za soba. Nie chcac go urazic bieglem za nim, a wtedy w jednym z mijanych korytarzy przez mgnienie oka ujrzalem charakterystyczna sylwetke Abla. Skrecilem w pierwszy napotkany zaulek, stanalem i przywarlem do sciany plecami. Dostrzegl mnie czy nie? Zatrzymal sie przy mnie... Japonczyk. Musialem wygladac na przestraszonego, gdyz Okimura zapytal rozbrajajaco szczerze:
- Boi sie pan? Nie chce zostac inakiem?
- Nniee... Nagle zle sie poczulem. Te neurotransmitery we mnie... Mam jeszcze szczatkowe halucynacje. Musze zostac sam, odpoczac...
- Co pan widzial? Odprowadze pana. Tak, rzeczywiscie, Sasso zadal ode mnie, z Genewy, srodkow neutralizujacych je. Teraz rozumiem, dlaczego. Brak odpornosci na neuropeptydy. - tlumaczyl sie.
- Nie ta droga - zaoponowalem, widzac ze zawraca, ze moge natknac sie na Richtera.
- Dobrze, zgoda, pojdzmy inna - nie oponowal.
Nie pamietam, jak doszlismy do mojego pokoju. Z ulga znalazlem sie w nim marzac, by jak najpredzej zostawil mnie w spokoju. Ale Okimura na cos jeszcze wyczekiwal.
- Slucham, czym moge...
- Czy... Czy mam rozumiec, ze pan sie wycofuje?
- Nie, skadze znowu! Ale prosze zostawic mnie teraz samego.
- Tak, oczywiscie... Przysle Ariane.
- Nie, dziekuje, nie trzeba. To drobna niedyspozycja...
Uklonil sie i odszedl. Zamykajac drzwi slyszalem jego oddalajace sie kroki. Nareszcie! Alez sie o mnie troszczy! Nie balem sie metamorfozy. Klamie. Balem sie, ale obawa przed przeistoczeniem sie byla niczym w porownaniu z niepewnoscia co do Korporacji. Zgodzilem sie na wspolprace, a tu ani Richter, ani Sasso nic w tej sprawie nie robia. Jakby nic sie nie stalo! Oszukana Korporacja potrafi sie mscic, potrafi, przeksztalcenie w inaka bylo drobnostka wobec jej zemsty. Co robic? Nic? Zostawic to wlasnemu losowi? A moze mu pomoc? Ale jak? Jak?... Zabic Abla! Ocknalem sie. Ktos pukal. Raz, drugi, trzeci...
- Dorian - uslyszalem stlumiony glos Ariane. - Wpusc mnie!
Bojazliwie rozchylilem drzwi. Byla sama. Powiedziec jej o tym? Moze to jest najodpowiedniejsza osoba?
- Jak sie czujesz? Okimura powiedzial co zaszlo i prosil, bym do ciebie zajrzala. Jestem. Prosil tez, by dac ci to - trzymala w dloni skorzana teczke.
- Niekoniecznie - odlozylem ja na bok. - Te korytarze... Podobne do siebie jak krople wody. Denerwuja mnie. Dusze sie w nich. Jakbym byl w wiezieniu. Ariane, zabierz mnie stad, pojdzmy gdzies, na przestrzen!
- Dokad? Wszedzie pustynia. Chyba nie masz klaustrofobii?
- Nie, i wszystko mi jedno dokad . Moze byc i pustynia.
- Na pewno dobrze sie czujesz? - przyjrzala mi sie badawczo, przekrzywiajac glowe i mruzac oczy. - To chodzmy!
Znow korytarze, znow obawa przed ujrzeniem Richtera... Doszlismy do stacji, dojechalismy do znanych mi wrot. Ariane ze schowka obok wyciagnela burnusy, okulary i przeciwpiaskowe maski. Zalozylismy je na siebie, a wtedy Ariane otworzyla ukryty hangar i wyprowadzila niewielki dwuskrzydlowy warstwolot. Mimo szkiel oslepilo nas slonce, a wiatr owional tumanami pylu. Odetchnalem suchym, goracym powietrzem. Zabuczal silnik i pojazd uniosl sie kilka metrow nad spalana promieniami slonca powierzchnie plaskowyzu. Slizgowym lotem ominelismy bazaltowe slupy i iglice, kanciaste formy piaskowca, przelecielismy nad wyzlobionymi przez wode korytami i skruszonymi erozja glazami. Pola czerni, brazu, czerwieni, ochry... Miedzy skalami mignela zielen przycupnietej w kotlinie oaza, rozroznilem nawet dachy pojedynczych bungalowow i niewielkie, wplatane w zielen palm i figowcow, jeziorko. Powietrze drgalo i falowalo, zawirowania wzdluz skrzydel wyrzucaly do tylu kleby wirujacego kurzu. Lecac nad jednym z niezliczonych wedow okrazylismy jakas niewysoka gore, przecielismy bielejacy w sloncu maly erg i ominelismy bokiem odnoge seriru. Bialozolte pola piasku rzucaly na obloki oslepiajaco jasnopomaranczowy odblask, a blekitna kopula niebios dyszala rozpalonym zarem i przytlaczala swym sklepieniem. Niespodzianie zalsnily lustra odleglej elektrowni slonecznej. Miraz? Powinno ich byc tu wiele... Na widnokregu piaszczyste diuny unosily sie pozornie ku niebu, brzeczal silnik warstwolotu i wibrowalo rozcinane powietrze. W suchym i wietrznym klimacie moje halucynacje powinny byly wybuchac ze zdwojona sila, ale chyba podczas upalu umysl stawal sie nieco ociezaly i niezdolny do spontanicznych zwidow.
Zastanawialem sie, czy powiedziec jej o wszystkim i jak to zrobic. Zerknalem na nia, lecz jej zaciete usta nie wyrazaly niczego dobrego, a oczu za ciemnymi szklami nie widzialem. Ariane byla spieta i zniecierpliwiona, jakby wsciekla za tracony na mnie czas. Kiedy zza kolejnego nagiego wzgorza wylonil sie jakis sciety, wzniosly szczyt, skierowala warstwolot w tamta strone. Po kilku minutach dostrzeglem w jego cieniu lsniace soczewki impaktorow, poprzecinane czarnymi, poziomymi pretami. Kosmodrom. Zakrecilem ostro w ich kierunku, az niebezpiecznie zadrgaly skrzydla. Ariane otrzasnela sie nagle i scisnela stery.
- Tam nie wolno, straca nas - wiatr porywal jej slowa. - Musimy juz wracac, Dorian.
- Jeszcze troche, dobrze? Chcialbym... Wyladuj tam. - Wskazalem w kierunku wysokiego, granitowego ciosu sterczacego z nierownego, spekanego podloza.
Plynnie posadzila warstwolot.
- Po co to wszystko, co? - zdjela ochraniacze. W zapadlej nagle ciszy jedynie wiatr szemral przesypywanymi po stromych zboczach ziarenkami piasku.
- Musze cos wyznac - powiedzialem. - Cos dla mnie i dla was waznego.
Zaskoczona spojrzala na mnie swoimi wielkimi, zdziwionymi oczami. Cien niecheci przemknal po jej obliczu. Mimo to wyrzucilem z siebie jednym omal tchem wszystko, co wiazalo sie z Korporacja. Sluchala w milczeniu, spokojna i wdzieczna, ze to o czym mowilem nie bylo tym, o czym nie chciala nawet pomyslec. Gdy skonczylem, myslala jakis czas intensywnie, a potem ostro i zdecydowanie, tak ze sie jej nawet nie sprzeciwilem, rzucila:
- Ruszamy!
Platforma uniosla sie, znowu zagwizdal wiatr w uszach. Poleciala prosto do miejsca startu i ani sie obejrzalem, jak wyladowalismy przed hangarem. Wtoczylismy warstwolot do srodka. Zerknalem jeszcze na slonce. Pozne popoludnie. Zrzucajac burnus podazylem za Ariane. W kabinie milczala, a w rezyserce odwrocila sie tylko i przyjrzawszy mi sie uwaznie powiedziala nadzwyczaj spokojnie:
- Mogles powiedziec to i tutaj. Wcale nie musielismy leciec. Postaramy sie, na ile to mozliwe, jak najszybciej skonczyc twoj mariaz z Korporacja. Teraz idz do siebie i nie wychodz. Zajmij sie czyms. I czekaj. Nic nie rob na wlasna reke...
Tylko tyle? Zadnych wyrzutow, zadnego krzyku, zadnych pochwal? A czego sie mialem spodziewac? Powloklem sie przytlaczajacymi korytarzami do wlasnego pokoju i zamknalem sie od wewnatrz. Tylko tyle...
Zdjalem ubranie. Posypal sie piasek. Cala podloga w piasku, piasek we wlosach, na twarzy... Oplukalem sie pod woda, siedzialem po prysznicem i siedzialem. Potem zjadlem i napilem sie. Tylko tyle... Przymusowa bezczynnosc albo skazanie sie na korzystanie z medialnej sieci... Wtedy wzrok moj padl znowu na wyblakly plan zdobiacy sciane pokoju. Podszedlem blizej. Kompleks Badawczo-Kosmiczny SSA Tibesti. Pomiedzy naturalne tunele wyzlobione kiedys przez lawe wykuto szereg dodatkowych korytarzy, pietrowo. Biegly koncentrycznie i promieniscie od centrum. Osrodek lezal miedzy wygaslym wulkanem a zaznaczonym obszarem kosmodromu, w starodawnym kraterze innego, pomniejszego wulkanu. Podziemia mialy cztery wyjscia na powierzchnie, i mnostwo falszywych. Slepych. Wspolsrodkowe korytarze laczyly sie odnogami z kolejnymi, oddalajacymi sie od srodka tunelami, i prowadzily do licznych laboratoriow, sal i ciagow komunikacyjnych. Pietra laczyly windy. Z ogolnego planu osrodka wybiegaly oznaczone przerywana linia inne, moze robocze albo rezerwowe ciagi, laczace zywotne wezly osrodka. Energia, powietrze, woda, scieki, klimatyzacja, kosmodrom, teleskopy i kilka oaz. Calosc zajmowala ponad trzysta kilometrow kwadratowych, a scisle centrum moze ze szesc. Wszystko ukryte pod wielometrowa skorupa skalna, ukryte przed sloncem, przed wscibskimi czujnikami i oczami satelitow. Rozpalajacy skaly zar maskowal wydzielane przez osrodek cieplo, przynajmniej dniem, a noca czynily to zapory termiczne. Krajobraz, a moze i kopuly maskujace, dopelnialy reszty. Doskonaly mimetyzm do pustynnych i skalistych obszarow. Odstapilem kilka krokow i z uznaniem podziwialem dzielo projektantow... Cos bylo w tym planie milego, cos znanego... Cos mi to przypominalo. Do czegos ten Osrodek byl podobny... Wiem! Do labiryntu!


Mandala (Imago mundi)
ciag dalszy...

 
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

30
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.