Pojawila sie ciemnosc, pojawia sie. Wszystko jednak zaczyna sie w ciemnosci. I
konczy. Zasnal, zaczal snic lecz tak jakby sie obudzil - bardziej realistycznie niz
kiedykolwiek.
Widzi ludzi, slyszy jezyk, jakis inny. Nie rozumie go. Mowia do niego, jego rodzice,
lecz jakby nie jego. Lustro, wciaz widzi lustra, a w nich kogos nieznajomego,
ohydnego, bo jakby ubiegal sie o prawa do jego osoby. Maurycy. I ludzie i rozmowy,
czas pedzi. Stoi w kuchni, jego matka, woda sie gotuje. Gwizd, swist czajnika, jakby
wiatr dmuchal w okno samochodu. Wojna. Strzaly. Tlum wedrujacy i dzieci, mnostwo
dzieci. Samolot i swist, ten przerazajacy swist. Wybuch, i krzyki, i dzieci, ktorych juz
nie ma. Krzyk wedruje razem z nim. Lustra, przesladuja go lustra. Stary czlowiek,
starszy niz Karol. Dzieci, jego wlasne i troche inne, jego, nie jego. Te dzieci, ktore
gdzies czekaja. I nuzy go ten chwilowy sen jakby byl koszmarnie dlugi. Lozko, stare
rece widzi, oddycha z trudem, pluca swiszcza. Ten swist. Ma na cos nadzieje. I
rozczarowuje sie srogo.
* * *
Otwieraja, klada na wozek, zapach, ten zapach. Gdzies jada, ktos mowi, cos mowi.
Slowa sa za szybkie. Znikaja w ciemnosci. Jest glodny.
***
Obraz za oknem gnal jak porwany szalonym gwizdem. Swist sciskal zmysly zabijajac
wrazenia. Szalal. Uciekaly drzewa, domy, kilometry. Niebo tylko stalo w miejscu,
jakby zawieszone ponad wszystkim. Samochod pedzil jak szalony. Szalalo wszystko.
Procz stojacego nieba, stalo jeszcze pytanie, postawione niechcacy, gdy nic wiecej
nie dalo sie wykrzesac z zapadnietych w przerazenie mysli. Pytania rodza sie
zawsze glupie, nie zawsze maja czas by dojrzec. To brzmialo: CO? Jechal wciaz
droga. Sporo za szybko i sporo nie na tym pasie. Sporo czasu zabraklo i sporo to
kosztowalo. Utracona jasnosc tej rzeczywistosci odzyskal w momencie, gdy przyszlo
mu sie z nia rozstac na zawsze. Smierc nie miala metalowego aparatu na zebach i
postaci czlowieka. Lecz postac ciezarowki i metalowy zderzak... na przedzie. Zlala
sie smierc z czlowiekiem. Byl huk, zniszczenie, paniczne ruchy kierowcow. Kilometry.
Na trwoge byl huk, na przestroge zniszczenie, na nic byly te ruchy. Kilometry byly na
godzine. Bylo w tym cos z groteski i przeznaczenia.
Znow przez burze przedarla sie blyskawica. O czym pomyslal Karol, gdy kierownica
zawziecie, w mgnieniu jego umierajacych powiek drazyla dziure w czaszce. Jakie
byly jego ostatnie pragnienia i koncowe pytania, gdy zmiazdzone cialo wydalo z
siebie ostatni dzwiek? Smierc byla tragiczna, a dzwiek komiczny. Trzaskajace czolo
wydalo z siebie bulkniecie, chrobot, plasniecie. Nic wiecej. Mozg rozlecial sie
szerokim chlupnieciem, stal sie miekka szara struga wsrod czerwonego ujuszenia.
Niczym wiecej, do diabla. Ostatnie mysli wypelzly z niej ameboidalnymi ruchami.
Zaczely sie czolgac asfaltem w strone na oslep, bo byly tragiczne. Nikt ich nie poznal
i nie zobaczyl, bo to byly takie malutkie mysli. Brzmialy tak: gdzie poduszka? A druga
mniej wiecej tak: ...do diabla! Tylko nikt nie jest pewien, czy aby na pewno, wiec
lepiej, ze zostaly zapomniane. Spadl deszcz. Padal tylko przez chwile, bo wtem swiat
sie skonczyl.
* * *
Gdy mozg rozpryskiwal sie w nieistniejacych juz trzech wymiarach, ogarnelo go
bolesne uczucie prozni i swedzenie wewnatrz czaszki, zachcialo mu sie krzyczec.
Krzyczal wiec, a krzyk niosl sie przez ciemnosc razem z wyobrazeniem o swiecie.
* * *
Krzyczal, a glos mial pusty i zamkniete usta. Bylo nad wyraz ciemno. Poza tym, ze
ciemno, bylo jeszcze zimno i glodno. Myslal. Przypomnial sobie, co zaszlo.
Zrozumial, ze jest w samochodzie, zdazyla zapasc noc. Samochod musial byc
okrutnie zmasakrowany skoro wszedzie wokol czul ciasnote. Zakonserwowany, ale
ocalaly. Glowe mial czyms zakleszczona, obolala i jakby cos obcego tkwilo w jej
wnetrzu naruszajac jej czystosc, prywatnosc. Wystraszyl sie, ze moze byc z nia zle.
Wspomnial kierownice. Poruszyl sie, ale nieznacznie. Marznace czlonki oblewal
zimny metal i zimne powietrze. Ciemnosc byla jeszcze zimniejsza. Gdyby nie ta
ciemnosc, czulby sie bezpieczniej. A tak - byl niepewny. Lepka i mazista, do tego
smierdzaca. Smierdziala jodyna i czyms takim, czego nie potrafil nazwac. Poza
gruba jej warstwa uslyszal glosy. Bylo to tylko niemrawe brzeczenie organow
glosowych. Nie rozpoznawal intonacji, ani jezyka. Tyle tylko, ze rozumial ... sluchal
wiec.
- Skonczyles na dzis? Ile smiertelnych?
- Trzy, dwie naturalne, no i ten ostatni - wypadek.
- Ingerowales?
- Tak, ciezarowka, pisk opon, zabojcza szybkosc i Trabwummm! Pozbylem sie
poduszki powietrznej.
- Domyslil sie?
- Skad... zginal na miejscu.
- Ile zyl?
- Ze trzydziesci lat prawie... tu mam wynik - dwadziescia osiem. To numer 7004a,
mialo byc trzydziesci piec bodajze, ale chce isc dzisiaj wczesniej do domu,
podlaczaja mi dzis lodowke do sieci polarnej.
- A to? Jakies zaburzenia emocjonalne przed smiercia?
- No chyba, nie? Jechal na niego trzydziesto tonowy samochod.
- Nie tu, wczesniej. Dwanascie sekund zaburzen pleurokapoidia... jakichstam.
- Nie wiem. Mam nagranie z tego 7004aErata, zobacze sobie w domu.
- A moze wreszcie blad sprzetowy, he? Dawno sie nic nie psulo. Kiedy byl przeglad?
- Pogadaj o tym z Wincentem jak chcesz. On ma w koncu drugi stopien z konstrukcji
systemowej, ja jestem od dostrajania lancucha zdarzeniowego w obrebie...
- Wiem przeciez co robisz... To twoje orzeszki?
- Podasz mi formularz delecji? Chce to skonczyc.
- Sluchaj, mam pomysl.
- Aha...wal smialo.
- A gdybysmy wstrzymali przegrode ciemieniowa?
- Chcialbys mu wynicowac mozg przy swiadomosci?!
- Spokoj, drzesz sie jakby ci lodowke kradli. Wszyscy musza slyszec w sekcji b? Tam
sa dopiero sztywni formalisci. Mowie tak ogolnie, zeby go nie kasowac, ale odlaczyc.
- Otworzyc kapsule?!
- No. Robiles to kiedys?
- No chyba cie pokrecilo, to jest wbrew chyba czterem punktom ustawy pierwszej.
- Pytam sie, czy robiles to kiedys?
- Raz, ale swiadomosc mial znacznie ograniczona. To byl paskudny widok. To nie byl
czlowiek, stamtad sie zywym nie wychodzi. Ten facet tez byl jak, wiesz, zywy trup.
Patrzyl na nas takimi plaskimi slepiami. Wincent byl tu wtedy i ten Cenobiusz z
wydzialu d, co pracuje nad jadrem. Nazwali to syndromem zaniku zrenic. A potem
powiedzielismy mu, co sie dalo i rozplakal sie. W papierach jest to jako zwykla
kasacja, ale jest tam odnosnik - eutanazja, to on nas prosil, zeby skonczyc... daj mi
spokoj.
- To widzisz, zrobimy najwyzej tak samo, ale ile sie dowiemy. Wyobrazasz sobie?
Ogromne mozliwosci. Od pierwszych testowych przypadkow minelo juz sporo czasu.
Wiele sie zmienilo, a oni jeszcze nigdy nie zanurzyli nikogo swiadomego. Nic nie
maja poza kilkoma teoretycznymi modelami Wizytatorow. A z czlowiekiem jest duzo
ciekawiej. Tamten wtedy, jak mowisz mial ograniczona swiadomosc, a tu co innego.
Na zadnym szkoleniu tego nie ma. Moglbys zrobic fakultet klasy b1 albo wyzej.
Bedzie mial nam wiele do powiedzenia...
- Zrozum, ze to wrak. To bedzie wrak. Wiesz, pozbawia sie czlowieka wszystkiego i
jeszcze wiecej. Przeciez on tam zyl, wiesz, mial znajomych...to, to tak jakbys ty teraz
na przyklad ... chrzanic to, on przeciez stracilby ta...te...dusze.
- Jestes wierzacy?
- Spieprzaj, moja sprawa. Sprawdz stan licznika przy kapsule i funkcje zyciowe i
oddaj orzeszki.
Tup, tup.
- Ktory to?
- Z lewej. Wiesz, gdybym otworzyl pokrywe, scigalaby mnie do konca zycia... wyzej,
ten czerwony.
- Kto? Co?
- Obawa...
- Ze niby przed czym? Wartosc zero, funkcje normalne chyba...
- Chryste! ...jest swiadomosc...
- Jestes jednak wierzacy! Cos nie tak?
- Pipi...pipi.
Karol sluchal. Karol nie rozumial. Mial szczerze dosc spektaklu poza jego
mozliwosciami pojmowania. Nie wiedzial gdzie sa te glosy, moze tylko w jego glowie.
Marzyl o sniadaniu. Mial nadzieje wrocic do domu, albo lepiej do Anieli. Byl glodny,
od diabelnego poranka...tak odleglego. Tak straszliwie zapomnianego. Nie wiedzial
bowiem, ze tego poranka nigdy nie bylo i nie wiedzial, ze nadzieja to cos ulotnego.
Ogarniala go furia, wscieklosc i szczekanie zebami. Drzal. Zaczynal bac sie
ciemnosci. Drzal ze strachu. Zaczal mozolnie pchac sciane, bo stan w jakim sie
znalazl wyraznie mu nie odpowiadal, poza tym bal sie tego drzenia. Rece byly
sztywne, zgrabiale.
- Odetnij go. On jest przytomny. Odetnij go zanim zrozumie.
- Czerwony, tak? Wciskam czerwony. Negatywnie!
Huczaly w uszach uderzenia skrecona dlonia. Grzmienie zewszad i drzenie. Lup.
Lup.
- Przegroda reczna, aktywna! Recznie!
- Krrrh...Krrrh....Wrrr
- Nie w kapsule kretynie! Nie w kapsule!
- Samo sie otwarlo! Mowie ci samo!
Pchnal raz jeszcze i stalo sie swiatlo. Zniknela ciemnosc i strach, i wyobrazenie o
tym, co dzieje sie poza. Skrzypnela pokrywa. Lezal, wiec wstal. Mial cos ciezkiego na
glowie, ale przynajmniej poczul sie czlowiekiem. Poczul sie Karolem. Mial potrzebe
zrozumienia wszystkiego a rozmowa z tymi ludzmi byla w stosunku do zimnej
ciemnosci lepsza alternatywa. Ci ludzie natretnie mu sie przygladali. Zastanowil sie,
kim sa? Ale nie doszedl do zadnych wnioskow.
- Czuje sie pan, jak? Panie Antoni. - Zapytal czlowiek srednio zarosniety, calkiem
blady wykrzywiany co chwila smiesznym tikiem nerwowym na twarzy. Jego slina dala
o sobie glosno znac przenikajac w glab przelyku. Mimo to wyczuwalo sie odrobine
zadowolenia w jego bladoblekitnych oczach.
- Boze, co ja zrobilem. - Ten drugi byl spokojny, ale jakby rozgoryczony. Drugi
czlowiek - zgrabnie lysy jak sasiad Karola.
- Ja, ja bym cos na siebie. Zimno. - wyjakal Karol nieswoim glosem. Nie przysiaglby,
ze to wlasnie on powiedzial to w tej chwili. Czul sie jak dobry sufler kiepskiego
aktora.
- Tak prosze tu, grzejnik, pomoge... - Karol wyczulby prosbe o przebaczenie w glosie
lysego, gdyby tylko mogl czuc cokolwiek. Bylo mu zimno.
- Czuje sie...s - swietnie.
Lysy zarzucil fartuch na blade plecy Karola. Polozyl z zaduma okulary na stole, zaraz
obok paczki orzeszkow. Orzeszki byly apetyczne i pozywne, jak pamietal Karol.
Potem zblizyl sie do grzejnika, do Karola. Karol myslal o cieple przede wszystkim.
- Panie Antoni... - powiedzial z westchnieniem i zabral sie za odczepianie kabli z
zimnego ciala Karola. Kable laczyly sie z czyms ciezkim na glowie.
- Mam na imie Karol - powiedzial Karol bedac absolutnie pewnym co do tego
przynajmniej.
- Przykro mi... niech bedzie panie Karolu. - Odrzekl spokojnie. Udawal.
- Je, jestem w - w... szpitalu. - Spytal z trudem. Stwierdzil raczej. Mowienie bylo
uciazliwe. - To do leczenia? - Wskazal na kapsule. Kapsula przypominala trumne. -
Czy dlu - ugo jestem t - tu, wyzdrowialem? Zimno mi o - okrutnie. Kierowca...
ciezarowka... tez dobrze? - Chyba uslyszal chichot tego drugiego. Moglo mu sie
zdawac. - Pa, panie doktorze, zle to wygladalo? Bo chyba nie wyskoczyla po, po... -
zastanowil sie gleboko, choc nie czul sie w pelni sil umyslowych. Nie czul sie w pelni
niczego. - Nie wyskoczyla... Pa, pamietam... To zle bylo ze mna chyba, chyba zle. -
Spojrzal na drugiego, znow na pierwszego, kilka razy. - Operacja? Przeszczep?
Gorzej? Moja zona wie? - Dlaczego nic nie rozumial, dlaczego czul sie nieswojo.
Ogarnialy go idiotyczne przypuszczenia co do swojego polozenia. Odrzucal je po
kolei z coraz gorszym skutkiem.
Starszy, lekarz jak sie wydawalo, usiadl na kapsule. Teraz Karol zauwazyl, ze jest ich
wiecej. Wygladaly nie jak trumny, a jak, przypomnial sobie jakby od dawna szukal
tego slowa - sarkofagi.
- Gdybym powiedzial panu, panie Karolu, ze...ze spal pan sto lat albo tysiac.
Uwierzylby pan?
Karol nie silil sie na odpowiedz, nie sadzil, ze to moze byc pytanie.
- Panie Karolu jest pan daleko od domu, to nie jest pana swiat. - Lysy bardzo sie
staral, by oddac w kilku wymeczonych slowach jak najwiecej sensu, prawdy.
Wychodzilo mu to tragicznie.
- A czy te, te, zate...lefonowac. - Lysy oparl sie bezwladnie o stolik. Zamarl, a jego
twarz byla objawem beznadziejnego zdziwienia. - No zadzwonic - wyjasnil Karol
podnoszac do ucha udawana sluchawke. Opuscil jednak reke. Ktos wewnatrz
bolesnej czaszki wyjasnil mu, ze to smieszne - niemozliwe.
Cos bylo nie tak w tych ludziach. Wyraznie tajemniczego diabelsko - anielskiego.
Albo to z nim bylo cos nie tak. Mial wypadek, powazny. Bal sie, ze powaga wypadku
mogla go jeszcze przerazic. Nagle odezwal sie mlodszy zwawym krokiem zblizywszy
sie.
- Pan Vajac chce powiedziec, ze juz pan nie jest Karolem Erata...
- Zamknij sie, ja mu to powiem.
- Panie Anto...prosze pana, - nie rezygnowal tamten - to wszystko, co sie panu
wydawalo zyciem... - Zabrzmialo komicznie, wiec urwal i machnal reka.
- Pan nie zyje panie Antoni, panie Karolu.
Zaczynal zle rozumiec slowa. Odplywal w beznadziejnosc.
- Umarlem? N - nie...nie...
- Tak panie Karolu nie zyje pan.
Przestawali go interesowac ci obcy, ale chcial pytac. Bolesna obojetnosc swoja
wobec siebie.
- N - nie...bo czy pieklo?
- Czemu od razu niebo i pieklo - parsknal brunet. - Moze doznal pan reinkarnacji.
- Zamknij sie, slyszysz... to wszystko przez ciebie. Wyleja nas obu...
- Nie wylali by nas, bo jestesmy potrzebni, poza tym, to byla wada mechaniczna, nie
stresuj sie.
- Ja sie nie stresuje, ja tylko chce, zeby on zrozumial...
- Co, ze nigdy nie byl jakimstam Karolem? Niech popatrzy w lustro.
- Moglbys po prostu sie zamknac! On mial tam ludzi, rodzine, zyl tam, nie?
- A tu nie moze miec? Ma szanse na drugie zycie.
- Chyba dlatego sie tu znalazl, ze nie mial wielkich szans.
- Niech pan spojrzy tam - powiedzial brunet bawiac sie ironia w glosie. Szarpnal
watle cialo Karola. Karol spostrzegl swoje chude nogi, poczul sie slaby. - Widzi pan
te kapsuly, leza w nich ludzie, ktorzy sie juz nie obudza. Kalecy, chorzy, przegrani,
widac podobni panu. - Igral sobie z tym, co czuje Karol. Karol nie czul nic. Podbiegl
do kapsuly i poklepal jedna czule. - Dalismy im nowe zycie. Zycie trwajace dziesiatki
lat. Dalismy im sen, trwajacy kilka dni. Rodza sie programowani od poczatku.
Szeregowanie aminokwasow trwa osiem sekund. Kobieta albo mezczyzna ... od
zyczenia. Swiaty robi sie na miare ich potrzeb. Przewaznie niewielkich. Zale, milosci,
nadzieje, marzenia i tak dalej. Potem umieraja. Umarl pan panie Karolu, jest pan w
zaswiatach. Stad dopiero rozchodza sie nowe rzeczywistosci. My je kreujemy. A pan
wierzyl, ze co, ze niby Bog? - Prawie sie smial, szydzil.
Karol otwarl usta, mial pytanie, ale nie wiedzial, jakie.
- Dosc! - krzyknal drugi.
- O...orze...szki ... - jeknal Karol.
Starszy spojrzal zdziwiony i bezmyslnie podal mu orzeszki. Staral sie wcisnac je we
wiotka, zimna dlon. Upadly. Rozsypaly sie. Tak sie zawsze rozsypuja orzeszki,
pomyslal Karol. Wszedzie sie tak rozsypuja, chyba. Zawsze sie tak rozsypywaly, gdy
glupie solone arachidy wypadaly z drzacej dloni. Tam gdzie Karol zyl, chyba.
- Co pan na to panie Karolu? Czy czuje pan potrzebe zycia? A czego sie pan
spodziewal, co? Wiecznosci? A to jest gorsze? To Ziemia, taka zwyczajna. To jak
nowe narodziny w czyims innym ciele, czyz nie?
Karol odwrocil glowe, bez powodu.
- No ma pan racje, ja nie moge tego w pelni rozumiec? Prosze mi powiedziec. Nie
pamieta pan swojego przyjscia tu trzy dni temu. Daleko siega pana pamiec? Do
dziecinstwa, do narodzin, czy moze jednak dalej?
Starszy stal zagubiony posrod slow kolegi. W pewnej pojedynczej chwili jednak
podniosl glowe i ruszyl ku niemu.
- Niech mi pan powie skoro juz pan zyje... - nie dokonczyl, bo szczeka nienaturalnie
sie wygiela przygniatajac jezyk. Zeby wydaly cichy lomot. Lysy nieudolnie zamachnal
sie po raz drugi, ale zrezygnowal. Karol uslyszal krzyki jak jedna ponura melodie.
Posuwal nagie stopy po zimnej posadzce, w kierunku drzwi.
- Anielu...z - zimno...z - zimno, Anielu. - Aniela nie bardzo mogla to uslyszec. Nie ten
kosmos i czas.
Drzwi byly lustrzane. Z drugiej ich strony stal czlowiek. Mial na imie Antoni. Byl
chudy, nieznajomy, zarosniety. Zapadniete oczodoly byly ciemne. Zblizyl sie, by
zobaczyc oczy. Oczu nie bylo. Widzial tylko plaskie, metniejace suche grudki pod
powiekami. Powiadaja, ze oczy to zwierciadlo duszy. Moze maja racje.
Antoni nie byl zlym czlowiekiem, mial taka smutna twarz. Obaj mysleli o tym samym,
obaj stracili rownie wiele.
- Sen Anielu...sen...sie k - konczy zawsze. - Chcial sie uszczypnac, ale nie mial sily.
Nawet nie zauwazyl, kiedy osunal sie na podloge.
Krzyki ucichly. Mowili juz spokojniej. Karol rozumial, ze teraz obaj chca czyjejs
smierci. Nie byli zli, troche zdenerwowani, owszem. Mowili mu po imieniu, dwoma
imieniami. Mowili, ze bedzie dobrze, wystarczy cos przekrecic w ciezkim helmie na
glowie Karola. Antoni w lustrze mial taki sam helm. Antoni nie poruszyl sie, tylko
spogladal bezdusznie. Karol nie chcial sie rowniez ruszac.
Ktos musial byc poruszony by tak energicznie otworzyc drzwi. Antoni zniknal, Karol
zauwazyl klamke. Blisko, az po bol. Policzek zrobil sie goracy. Mysli staly sie
ostrzejsze. Widzial wchodzacego czlowieka, poczul agresywne, wzmagajace gniew
swieze powietrze zza drzwi. Przygryzl od wewnatrz piekacy policzek. Smak mial cos
z grozy.
- Co robicie?! - Krzyknal wchodzacy nie zauwazywszy Antoniego ani nawet Karola. -
Byla awaria i mamy przebudzenca. Szaleje w dwunastce, chodzcie.
Chwila konsternacji, wahanie. Jakby nie chcac zwracac niczyjej uwagi na
pokurczonego czlowieka obok drzwi, starszy i lysy zapytal:
- Brak zaniku zrenic?
- Byl, ale nagle znikl. Wpadl w furie bez powodu. Chce, zeby go odeslac. Swiat jest
po delecji. Ruszcie dupy co tak stoicie jak slupy?
Brunet kiwnal dziwnie glowa spogladajac na Karola. Wymalowal sie mu na ustach
kolejny nerwowy grymas. Ten trzeci odwrocil sie szybko rozezlony. Tuz za swoimi
plecami u nog spostrzegl tragiczne zwalowisko kosci i skory. Karol nie odwzajemnil
spojrzenia. Odwzajemnil zlosc. Z sila zbyt nikla, by zdzialac cokolwiek uderzyl
panicznie stojacego nad nim czlowieka w brzuch. Poderwal sie i wcisnal miedzy
niego a drzwi. Zakret, korytarz, bolesne nogi i po schodach w gore, zakret, schody...
* * *
Znow odzywal sie w nim instynkt, to byl instynkt Karola. Karol chcial zabic Antoniego.
Znow nadzieja. Poczul radosc miedzy siodmym a osmym stopniem. Przy dziesiatym
ja utracil. Chcial na dach, chcial zycia, ale innego. Tego musial sie pozbyc. Snil, a ze
snu mozna sie wyrwac, trzeba tylko z nim skonczyc.
- Ide Anielu...ide - powtarzal.
Nie wiedzial, gdzie jest, w przestrzeni miedzy Bogiem a zyciem. Czy ma jakies
przywileje? Bal sie, bo nie znal zaswiatow. Poczul sie oszukany. Chcial plakac, ale
byl tylko zly.
Na dachu bylo zimno. Tak zimno bywa w styczniu, w swiecie Karola. Karola? Karol
nie mial juz swiata, mial tylko Antoniego. Antoni mial tylko swoj swiat i to na niedlugo.
Karolu, oto Antoni. Antoni, oto Karol. Nie znali sie przeciez. Pochodzili z dwoch
roznych miejsc. Zaraz mieli sie rozstac. Wial szalenie zimny wiatr. Gwizdal wsrod
konstrukcji wentylacyjnych. Swist mial cos z absurdu i Karol nie uwierzyl w niego.
Usiadl tam, gdzie konczyl sie budynek. Krok dalej konczylo sie zycie. Nie bal sie juz
smierci. Byla taka znajoma, a on nabieral wprawy w umieraniu. I przestawal w nia
wierzyc powoli, tez byla absurdem. W dole mrowili sie ludzie. Zwaly miesni i
wnetrznosci. Logiczne konstrukcje osmiosekundowej kombinacji. I kazdy mial dusze.
Wykombinowana zapewne w ten sam, cudowny sposob. Splunal. Wysoko bylo. Nie
zastanawial sie juz nad sensem swego czynu, wiedzial. Chcial jeszcze tylko troche
posiedziec i pomyslec. Odrobinke, zanim wkroczy w niepewnosc. Moze juz nigdy nie
bedzie myslal.
Uslyszal kroki za soba. I glos bruneta.
- Czego boimy sie umierajac? Pan sie juz nie boi, prawda?
Zrozumial, ze on - Antoni, powinien szczegolnie sie bac.
Stary chrzaknal.
- Zycze ci... - nie bardzo wiedzial jak skonczyc i co zrobic z wlasnymi rekami w tym
momencie. Podrapal sie w czolo.
Chyba bardzo nie zalezalo im, by powstrzymywac Antoniego. Moze przyszli
dotrzymac mu towarzystwa, albo zabawic sie w obserwacje reakcji kogos kto zyl, a
nie mial do tego prawa. Przyszla tez niewidzialna ze srogim aparatem na zebach.
Brakowalo juz tylko ciastek albo alkoholu. Mozna bylo urzadzic mala stype z
udzialem umierajacego.
- No to... - kiwnal lekko dlonia - zegnaj Antoni - powiedzial starszy czlowiek. Cieszyl
sie troche, bo myslal, ze cokolwiek tam sie znajdzie, bedzie lepsze dla Antoniego, a
na pewno dla Karola. Poprawil okulary. - Pozdrow od nas tego u gory.
- Nie widzisz slepy lysolu, ze ja lece na dol?! - I skoczyl. Zaswistal wiatr.
* * *
Zasmial sie, czujac, ze powoli sie budzi. Zlany przyjemnym cieplem emocji
rozszczepil sie na chodniku. Byly krzyki przerazonych przechodniow, bulwersacje.
Jego to jednak obchodzilo niewiele. On byl juz gdzie indziej. Gdzie? To mialo sie
okazac. Poczul zapach jodyny i niewyrazny swad topionego plastiku.
* * *
- Jak jest w krainie naszych marzen? - zakwiczal podle jakis babsztyl, gdy pokrywa
sarkofagu huknela otwierana. Zaplakal.