Znow czul jej obecnosc. Czucie to bylo wyraznie zmyslowe. Gdy stapala, unosil sie
zapach jodyny i tlumiony swad topionego plastiku. Zwykle zachodzila od tylu, by go
zaskoczyc albo cichaczem, we snie. Lecz wystarczyl wowczas ruch, cichy jek lub
chrapniecie, by zniknela Wystarczyla oznaka zycia, by uciekla sploszona zlewajac
swa niewyrazna sylwetke z ciemnym katem pokoju, z podmuchem wiatru, ze
swiatlem. Dzis przyszla oficjalnie. Stala pomiedzy cichym tlumkiem dzieci, ktore
przyszly pozegnac ich ostatniego ojca. Zas ona z obowiazku. Jak cholerny zandarm,
punktualny, bezwarunkowy. Jak pieprzony biurokrata zasadniczy i pedantyczny. A on
lezal i wiedzial, ze niewiele tracil umierajac. Bo cokolwiek mial, miec beda te dzieci.
Pewien absolutnie jednego - nic nie moglo umrzec razem z nim. Wszystko
pozostanie, wiedzial. Nawet ostatnie mysli, obrzeza swiadomosci, oddawal im, by
zostaly, by byly pamiecia. A ona, ktora czekala juz tylko dla formalnosci, nie zbierze
dzis bogatego zniwa. Musialaby zabrac wszystkich. Prawie sie smial. Znal ja dobrze,
a nie poznawal jej twarzy. Raz byla w koloratce ksiedza, innym razem kiwala
niechetnie glowa, jak doktor, miala twarz jego syna. Mdla, nijaka, despotycznie
panujaca nad odejsciem. Lecz w gruncie rzeczy naiwna. Coz mogla mu zrobic - tylko
zabic. Jedno jego zycie na zawsze w kilku innych. Urodzony, by one mogly zyc.
Dzieci, ktorym dal zycie i te, ktore dla zycia ocalil. Mialo toczyc sie wraz z nimi bez
wzgledu na to, co zaraz sie stanie. Wiedzial, ze znow kiedys ich spotka ... Cyryla,
Rozalie, Filipa, Kamila, Weronike ... wiedzial. A ona usmiechala sie metalicznie
zlotym aparatem nazebnym.
Zrobila to szybko. Chwycila za gardlo, udusila bez bolu. Zamknela martwe powieki,
uspokoila drgajace palce, ulozyla cialo tak, by nie troskano sie o to, czy cierpial.
Spokojna twarz, pogodne zmarszczki. Dumny ze swego zycia. Nie zawiodlo go, on
nie zawiodl. Zatopila w ciemnosci, zasuwajac swiat wiekiem czegos przerazajacego
jak trumna, lecz ciezszego, co nie dawalo sie nazwac.
Swiatlo zaciskalo kurczowo zrenice - zbyt mocne. Wozek stukal tuk - tuk sunac
korytarzem - zbyt szybko. Za glosne krzyki pulsowaly. Puls uderzal nie za glosno.
Serce tuk - tuk - wolniej. Oddech pustoszal.
- Dusi sie, ja pierd...usi sie. Dajcie go bezposrednio! - pospiech dodawal slowom
monstrualnej powagi, mrugaly swiatla, w poblizu poczul cieplo, oddech, wilgoc. - Nie
umrzesz mi tu skurczysynu. Powiedzialem. - Z niewiadomych powodow ten czlowiek
wymagal rzeczy niemozliwych, mimo to, za wszelka cene staralo sie nie zawiesc jego
zaufania, glowa pekala. - Sluchaj! Masz dwadziescia osiem lat, masz dwadziescia
osiem lat, w tym wieku sie nie umiera! - glos, ktorego nie czul, slyszal, przeplywal
wraz z nim, spadal z pedzacego wozka. Glowa pekala. Gdzie zwykle jest glowa?
W tle, miedzy krzykiem a kolejnym blyskiem umykajacych jarzeniowek zrozumial, ze
rozumie. Widzi.
- Panie doktorze mamy swiadomosc. - kobiecy glos, slyszalny, dzwieczny, wysoki.
Kobieta - czlowiek, piersi, szminka, macierzynstwo, oczy, aerobik – kojarzyl, czym
jest kobieta.
- Odciac regulacje... ciemieniowa usunac - poczul pisk w okolicach oczu, skryty fala
zimna i czerwieni, wiedzial, ze to bol - skroniowe wylaczyc! Pamiec, pamiec mowie!
Dwojke, podaj mi numer dwa. Strzykawke obok tepaku, zielona...
- I odwroccie pana Erate, gdzies to musze wbic! - cisza jakby w oddali szumiaca -
Cale zycie panie Erata w jednej, wielkiej strzykawie...
Cos nabrzmialo bliskie eksplozji, wplynelo, zesztywnialo w cieple.
- Cale zycie sprzed tygodnia... - i zamilklo, splynelo w bolu ku ciemnosci.
* * *
Zerwal sie. Przez chwile trwala ciemnosc. Potem zdal sobie sprawe, ze ma otwarte
oczy. Poczul wlasny oddech, uslyszal, wiedzial, ze zyje. Kropla potu zadrzala na
czubku nosa. Tak straszliwie bal sie poruszyc w obawie, ze spadnie. Palce naprezaly
sie, sunely po poscieli nadajac ciemnosci jakis rzeczywistych ksztaltow. Cichy umysl
niesmialo orientowal sie w rzeczywistosci. Wiedzial, ze chce kogos zawolac, tylko nie
wiedzial, kim jest ta osoba. Otworzyl nawet usta, tylko zapomnial zaraz po co. Mysl
pierwsza byla niechciana, byla szpitalem, krotkim wyjasnieniem tego, co istnialo.
Przez okno wpadalo urywane, konwulsyjne swiatlo neonu, stawalo sie krzeslami,
stolem, doniczka. Gdzie byl, kiedy skonczyl sie sen? Przerzucal tepy wzrok z punktu
na punkt, kazdy rownie bezsensowny, ciemny i rozmyty. Dywan, wielki kaktus w
kacie, buchajaca czernia otwarta szafa, sterta poduszek. Nie byl w szpitalu -
wystraszyl sie - a byc powinien. Byl w domu.
Wstal, zatrzeszczaly stare kolana. Zabolaly stopy, zakrecila sie przestrzen, odrobina
wzroku, resztki swiatla odplynely ku stopom. Znow ciemnosc. Wstal, zatrzeszczaly
kolana. Wydalo mu sie, ze juz to robil. Zle ulozona we snie glowa nadwerezala kark.
Ospalym i ciezkim krokiem wystukal powolny rytm drogi do lazienki. Nogi byly
ciezsze niz mozna by przypuszczac. Zaklalby w mysli, gdyby tylko przypomnial sobie
przeklenstwo. Namacal kontakt. Ze stoickim spokojem przyjal do wiadomosci fakt, ze
kontakt jest tam, gdzie zawsze. Blysk. Zamknal oczy, by nie meczyc ich jasnym
swiatlem, poczul wstret, jakby niedawne wspomnienie. Przed lustrem stanal z
pochylona glowa. Wpatrzony w dziwny ksztalt umywalki oddal sie jeszcze na kilka
chwil sennosci. Ogarnela go rozkosz. Ocknal sie, gdy nogi nazbyt sie ugiely grozac
upadkiem. Glebokie uzaleznienie od snu.
Palce maszerowaly niemrawo w kierunku kurka z woda, ciagnac za soba wiotkie
cialo. Zimna woda chlusnela rwaca struga. Wsluchany w przyjemna melodie
armatury, ktora dzwonila rurami, piszczala kranem, podniosl niesmialo wzrok ku
gorze. W lustrze nad zlewem zobaczyl czyjas zarosnieta twarz. Ze zmaconych,
kawowo - nieprzejrzystych mysli wyczytal co wyrazniejsze: twarz na wysokosci twojej
glowy stop w lazience nie ma innych osob stop pod gruba warstwa zarostu na pewno
znajduja sie bardziej znajome rysy stop nie sypia sie z maskami na twarzy. Wniosek
z tych wszystkich kombinacji byl olsniewajacy - osoba w lustrze to najwyrazniej ty.
- Hmmm... - zastanowil sie na glos. - Eee... - pomyslal jeszcze bardziej intensywnie. -
Nooo... - zadowolony pogratulowal sobie konkluzji.
Twarz prawdopodobnie czlowieka trzydziestoletniego nie za bardzo pasowala mu do
jego wyobrazen o sobie. Wydawalo sie brakowac kilkudziesieciu lat. W krzyzu bolala
go starosc, oddychalo sie uciazliwie, czul sie nieswiezo. Kim byl, a kim byc powinien i
czy skonczyl sie sen? Cieplym potokiem wracaly wspomnienia, fakty. Byly gdzies
daleko poza swiadomoscia i logika. Byly jakies tepe, nieostre, chaotyczne. Wsrod
urywanych scen pojawialy sie nieznane osoby emocjonalnie wyrazne. Powtarzajace
sie twarze, momenty napiec i przeczucie, ze sa kims istotnym. Uniesienia i zale
niesmacznie przemielone poprzez proby przypomnienia sobie czego dotycza.
Naladowal gruba warstwe pasty na szczoteczke. Najwazniejsze teraz bylo, by umyc
zeby. Tak, tak, zeby. Biala maz sciekala po szczotce, gdy reka bezsensownie i
bezskutecznie starala sie wydobyc z ust sztuczna szczeke.
- Niezle... wzorowo, - pomyslal - na karku trzy cwiercwiecza, a ty sie trzymasz i masz
wlasne zeby, Maurycy. - Usmiechniety spojrzal w lustro, gdzie gladka mloda skora
faldowala sie w szerokim usmiechu.
- Jaki Maurycy, do diabla? - energiczniej spojrzal sobie w oczy, nachylil sie do lustra -
Maurycy? Mau... rycy? Mau...Glupio brzmi. Jak ja sie? Noo... ten... Karol! Erata,
Karol Erata.
Rzucil ze zrezygnowaniem szczotke z pasta do zlewu. Namierzyl wzrokiem lozko.
Usmiechnal sie niechcacy. Powoli, bardzo powoli, skupiony na precyzji w stawianiu
krokow ruszyl zaczerpnac blogosci. Blogosc czekala spokojnie pod kolderka.
- Zaraz, zastanowmy sie, pomyslmy... skupienie. - Rozkazal sobie, czujac wyrazna
obcosc do swojej osoby - Kto ja jestem? Jeszcze raz. Kim jestem? Pokoj znajomy,
wlasny. Pasta do zebow na swoim miejscu. Tylko napisy na tubce po obcemu, nie po
naszemu, a ja cholera nie mowie po... - Ulozyl sie na lozku w pozycji polwygietej,
polskreconej. Nie mial sily jej zmienic. - A pasta stracila waznosc w... Dziesiec lat
temu. I w ogole, po jakiemu ja mowie?
- Memeee... - staral sie uzyc dretwego jezyka, ale nie potrafil sobie przypomniec,
jak? Poza tym, znuzyla go ta wedrowka, niesmak w ustach i zagadki, na ktore nie byl
w stanie udzielic sobie odpowiedzi. Mlasnal przeciagle zadurzajac sie w slodyczy
upragnionego snu. Poduszka otulila czule zmeczona glowe. Ostatnia iskra
swiadomosci skierowala dlon do dolnych partii pizamy. Popiescil troskliwie
spuchniety posladek.
Stanal u szczytu wzgorza. W rekach dzierzyl dostojna trabe, ktora przed chwila byla
fajka. Zadal. Traba zdala sie nabierac glebokiego wdechu, by uraczyc przeciaglym
beknieciem. Coz skoro ona dzwonila, skowyczala wibracjami metalu. Ona dzwonila
jak budzik. Jak ten, ktory stoi obok gumowego krokodyla, na szafce obok lozka, od
strony okna, od dobrych kilku lat. I wtem okazalo sie, ze Karol wcale nie stoi, lecz
lezy i nie na wzgorzu, lecz w lozku. Otwarl oczy, ujrzal swoja reke i budzik. Reka
poruszyla sie. Potem nie widzial juz budzika. Slyszal tylko gasnace rzezenie pod
sciana mechanicznego niegodziwca.
Dzien sie budzil. Budzila sie nadzieja. Budzil sie organizm do zycia. Wstal, bo poczul
obrzydzenie do pozycji horyzontalnej. Slonce bezczelnie naruszalo prywatne mienie
wkradajac sie bujnym blaskiem. Czul prawie wedrujace po ciele fotony. Swiatlo.
Wtem wzdrygnal nim przejmujacy dreszcz. Zrozumial, ze rozgladanie sie sprawia mu
przyjemnosc. Jakby poznawanie rzeczy od nowa. Westchnal przejety, usmiechniety.
Lubil takie dni.
Przed lustrem w lazience odtanczyl szybkiego twista, by dzien byl ciekawy.
Stwierdzil, ze jest sztywny i obolaly. Usmiechnal sie do przystojniaka na przeciwko,
by dzien byl wesoly. Stwierdzil, ze jest zarosniety. I wybaluszyl galy na zafajdany
zlew, by dzien byl intrygujacy. Stwierdzil, ze sie ogoli.
- Ach Karolu, widziales ten balagan? Ktos myl zeby nasza szczoteczka. Ktos uzywal
naszej pasty. I jakby tego bylo malo... - wyjrzal z lazienki do pokoju - ktos niechybnie
spal w naszym lozeczku.
Pasta w umywalce troche podeschla, ale nie stanowilo to wiekszego problemu. Po
kilku intensywnych zabiegach higienicznych mocnym ciosem uruchomil radio tuz
obok zlewu. Zagrali cos starego i szybkiego, by sklonic sluchaczy do pozbycia sie
pizam i zainicjowac szalony taniec w wersji golas plus slipy na glowie.
- Karolu, cos ty zrobil ze swoimi posladkami? - Zdziwiony zatrzymal sie w idiotycznej
baletowej pozycji. Ponizej plecow mienil sie setkami kolorow siniak. Miniaturowa
tecza zastanawiala swoim istnieniem bardziej niz paleta.
- Gdziez ja sie tak oszpecilem? A do diabla, mam jeszcze drugi. Kuci, kuci tez
slodziutki. - pelen werwy i przesadnej energii wrzucil na sie spodnie i ruszyl do
kuchni. Kuchnia byla jak wizja apokalipsy, kulminacja fatalizmu. Usmiechala sie
szyderczo sterta brudnych naczyn, drwila suchymi resztkami chleba. Gdzieniegdzie
eksplodowala zyciem posrod bujnej plesni. Usiadl oslabiony i rozejrzal sie
podejrzliwie, gdy rozleglo sie tajemnicze burczenie. Trzy momenty pozniej wywlekal
juz wnetrznosci szafek w poszukiwaniu pozywienia. Bestia, zwierze. Postekujac z
wysilku i kwilac z zalu penetrowal pudla i poleczki. Gwizdal, by zagluszyc blagalne
odglosy zoladka. Pragnienie odzywienia sie nastawialo zmysly na odpowiedni ksztalt,
kolor, zapach.
Potworna zadza nie dawala sie opanowac, a nawet wzmagala z kazdym
rozczarowaniem, gdy upragnione kawalki kielbasy okazywaly sie zielonymi
odchodami starosci. Kto dopuscil do takiego upadku wszelkiej estetyki, zaniedbania
podstawowych potrzeb zyciowych, nieladu, rozprzestrzenienia brudu na gigantyczna
skale, zgnilizny, zniszczenia? Przeciez wczorajszy wieczor byl najzwyklejszy,
przykladny, wzorowy. Gora brudnych naczyn o niczym nie swiadczyla, po prostu
plany pozbycia sie jej odkladaly sie na kolejne tygodnie. Jedzenie natomiast bylo
obszarem zycia Karola, czczonym nad wyraz i okladanym gruba warstwa
zainteresowania. Traktowane nie tylko jako koniecznosc, lecz jako esencja, sedno,
kwintesencja przyjemnosci zmyslowych. To wszystko wraz z niewyslowionym glodem
stanowilo tajemnice i odkrywalo spod plaszcza nocy nowe pytanie, na ktore
odpowiedz wydawala sie problemem beznadziejnym. Tym bardziej, ze nie czas byl,
by o tym myslec. Ssanie w zoladku ustanawialo wyrazny priorytet dzialan.
- Sucharek! - triumfalnie oglosil odkrycie tygodniowej moze kromki chleba w
szufladzie. - No czyz to nie mile z jego strony, jest i zolty serek. - Zamknal oczy, by
pragnieniem obdarzyc twor jego wlasnej rzeczywistosci niespotykanym smakiem i
wysmienicie pustymi dziurami. To mogl byc ser na miare glodu. Zolta ekwiwalencja
sytosci. Dotknal - bylo miekkie, otworzyl oczy aby... - Twarozek? Zolty? Za co to
cierpienie?! – Zadal rozpaczliwe pytanie w ciemna pustke odplywu zlewu, kryjac
glowe w dloniach.
Zaraz zrobil trzy nerwowe okrazenie wokol stolu. Zamyslil sie. Mial koncepcje.
- Sniadanie na miescie, obiad u Anieli, kolacja u Anieli! - Zadowolony takim planem
dnia zabral sie za szukanie drobniakow. Portfel byl pusty, okrutnie pusty. Portfel jest
bezpieczniejszy, gdy jest pusty, pomyslal. Skarpetka w szufladzie... Nie trzymam
pieniedzy w skarpetce... to glupie. Ksiazka na banknoty lezala pod stolem. Chyba
podobna potrzeba naszla go juz wczesniej.
- No coz. - skorygowal plan dnia pod katem mozliwosci finansowych. - Sniadanie u
Anieli, obiad u Anieli, kolacja u Anieli.
Ucieszyl sie, bo przeczuwal, ze Aniela go lubi, mimo, ze nie wiedzial dlaczego. Moze
to byla dobra kobieta.
- Numer do Anieli... - zamruczal do siebie otwierajac notesik znaleziony w kieszeni. -
Aniela... nazwisko... Aniela...a...be...e...Erata.
Pojawilo sie chwilowe, nie zadane pytanie. Natychmiast odpowiedzial na nie glosno,
jakby w obawie, ze moglby ponownie zapomniec.
- Moja zona.
Wtem zamknal notes zauwazywszy, ze nie ma w nim ani jednego nazwiska. Poza
tym przypomnial sobie, ze w domu nie ma telefonu.
- Co sie ze mna dzieje? - Przeciagnal sie i lyknal gleboko powietrza, kiwajac
przeczaco glowa. - Musze sie widac napic kawy, koniecznie.
Klucze lezaly tam, gdzie powinny. To jedyna rzecz, jakiej nie musial szukac. Wyszedl
nie zwrociwszy uwagi na akwarium na parapecie. Zapomnial. Rybki unosily sie
biernie na powierzchni ograniczajac aktywnosc do niesmialego rozkladu. Zawsze
zapominal.
- Aniela, tak? Jak do niej dojechac? - Zamykal drzwi w skupieniu, bo klucze nie
pasowaly tak, jak mozna by sobie tego zyczyc. - Nie pamietam, no nie pamietam.
Sniadanie zjem w pracy. Tak, w pracy.
Zza kolejnego zakretu spirali schodow wylonil sie staruszek. Siatka z mlekiem obijala
sie po betonowych stopniach. Lysina gladsza niz skorupka jajeczka blyszczala i
prezentowala sie uwydatniona sztywnym kolnierzykiem jak w kieliszku, gdy czeka
ugotowane na miekko. Kusila, by postukac lyzeczka, wyskrobac i skonsumowac
delikatna zawartosc.
- Dzien dobry sasiedzie! - krzyknal Karol mimo biegu. - Jak zdrowko?
- W porzadku. - Wysapal sasiad - Jak urlop?
- W porzadku! Dziekuje! - I zniknal gdzies na dnie poskrecanych wybrykow
architektury. Staruszek kontynuowal mozolna wspinaczke.
Powietrze bylo rzeskie a niebo bezchmurne. Nie dokuczaly spaliny i nie przyslanialy
slonca kleby dymu ulatujace z pobliskich kominow. Nie dokuczal halas trasy
srednicowej a slonce razilo wcale nie tak bardzo. Urlop zapowiadal sie swietnie.
- Jaki urlop? Nie bralem zadnego urlopu - wymamrotal Karol przegladajac notesik, w
ktorym znow nie znalazl nic procz paru bazgrolow. Skoro jednak nie bylo zadnego
urlopu, zauwazyl, ze i niebo nie bylo takie calkiem bezchmurne. Tu i owdzie paletaly
sie pierzaste kopciuchy, a powietrze bylo mdle i ciezkie. Brac urlop o tej porze roku...
glupota.
Maly gazeciarz nachalnym gestem staral sie zareklamowac co ciekawsze artykuly w
porannym dzienniku. Widac bylo, ze z ich tresci zna tylko zdjecia i naglowki.
Gazeciarz nie wygladal bystro. Nie dawal spokoju machajac na okraglo wielkimi
wargami i pachnaca gazeta. Gazeta pachniala swiezoscia, a sprzedawca nie.
Zabawna czapka zjezdzala mu na oczy za kazdym podskokiem. Czapka byla stara i
wytarta.
- Artykul o Bogu i swiecie bardzo ciekawy! - Darl sie jakby chcial byc slyszany. Plac
byl zupelnie pusty.
- Odejdz natrecie. - Powiedzial do siebie, ale glosniej niz szeptem. - Nie chce gazety!
- Wyrazil sie jasniej, mimochodem wysuwajac odbarwiony jezyk. Nie najlepiej
swiadczylo to o zdrowiu wlasciciela.
Mlody przedstawiciel sfery handlowej poczul sie wyraznie urazony. Okazal to
bladoscia, a czapka zmiana pozycji na taka, ktora ograniczala do minimum padanie
swiatla na siatkowke.
- No dobra juz, daj jedna i zmykaj - powiedzial Karol zdenerwowany wlasnym
wspolczuciem. Gest litosci wydal mu sie zalosnym upadkiem wlasnej konsekwencji.
Siegnal do marynarki. Poczul smuklosc portfela. Wpatrzony w pustke skorzanej
kieszeni zapytal:
- Duzo juz dzisiaj sprzedales?
- To moja pierwsza - odpowiedzial dumny i blady wciaz.
- Bo widzisz... - krecil niepewnie Karol.
- I moj pierwszy dzien.
- Naprawde? A moze chcesz portfel?
- Po co mi portfel, nie mam pieniedzy.
- No co ty? Jestes obiecujacym, zapalonym biznesfacetem z perspektywami i...
gazeta. - Nie bardzo dalo sie ten obraz odniesc do brudnej tragedii stojacej na
pajeczych nogach z czerwonym nosem, z ktorego dramatycznie wypelzal katar.
- No... - pokiwal glowa jakos tak bezmyslnie.
- Wez prosze, zapomnialem pieniedzy. Do ciebie niedlugo forsa bedzie lgnac jak... -
Karol poczul, ze zapedzil sie w slepe porownanie, a nie chcial dodac, ze „jak brud” -
...dziewczyny.
- Dziewczyny mnie nie lubia. - Przezroczyste wytwory dziurek w nosie smutno
zjechaly w dol i zalsnily.
- Ale lubia pieknych i bogatych. A ty przeciez bedziesz bogaty. - Wreszcie argument,
ktory przemawia do mlodych, proznych, niezbyt inteligentnych lowcow sukcesu.
Chlopak radosnie i gleboko pociagnal nosem. Karol wzdrygnal sie. Tylko bezduszny
egoista nie pozyczylby malemu w tym momencie chusteczki. Karol nie mial
chusteczki. Zabral wiec gazete i zostawil smarkacza ze skorzanym portfelem i
ambicjami.
- Ten! - wskazal z udawana pewnoscia na czterokolowe dziecko cywilizacji. Kluczyki
pasowaly jak ulal.
- Praca. - Zadumal sie odrobinke wsiadajac do samochodu. Przestal jednak myslec,
gdy zrozumial, ze nie wie gdzie pracuje. Mial nadzieje, ze samo sie wszystko
wyklaruje. Zacisnal zeby.
Pelen obaw ruszyl przed siebie. Poczul chlodny przyplyw pewnosci wylewajacy sie
wprost z glebokich warstw przyzwyczajen. Orzezwil szare komorki, chyza fala
pomknal posrod zwojow i dotarl do koniuszkow palcow. Zadrzaly nerwowo. Na
skrzyzowaniu skrecil w prawo. Odkad pamietal, zawsze tak skrecal, tylko, ze niewiele
jeszcze pamietal. Nie staral sie jednak dojsc prawdy, jakby zatopiony posrod
absolutnej kontroli ewolucyjnie swiezego instynktu zachowawczego, ktory dbal nie
tyle o przetrwanie zycia, co jego wlasnej nienaruszalnej swiadomosci i o poczucie
osobnej egzystencji i prawa do posiadania wlasnej osoby.
Wjechal na trase srednicowa, bo tak mu podpowiadal zapomniany fragment siebie.
Inny, bardziej zwierzecy i nieprzejednany kazal mu przyciskac mocniej pedal prawa
stopa, gdy zoladek odezwal sie drzacym basem. Zza wzgorz rozlanych plasko ciezka
masa na horyzoncie wylonily sie chmury poszarpane drapaczami. Walily przed siebie
zbita kupa, twardym szykiem, ramie przy ramieniu, wszystkie rownie grozne i jakby
nieistniejace. Istnialy bowiem poza przestrzenia swiata, ktorej mial doswiadczyc
Karol. Cielskami sunely ku sloncu. Pedzily jak do boju, na burze. By bic piorunami,
dac wiatrem i kaleczyc zacinajac ostra ulewa. Delikatny blekit nieba bliski byl
zawalenia.
Wreszcie spojrzenie Karola niechetnie padlo na gazete wylegujaca sie na przednim
siedzeniu. Dlaczego wreszcie? Bowiem mialo tam pasc. Musialo tam pasc, taka byla
kolej rzeczy. Wielkie, czarne litery byly tylko umownymi znakami na arkuszu papieru
sredniej jakosci. Ale ich znaczenie to dopiero bylo cos. Byly drobnymi robaczkami,
ktore mialy cos do powiedzenia ale trzymaly w niepewnosci przestepujac z nogi na
noge, drzac w swej przekornej naturze. Wystarczyla jednak jedna chwila uwagi,
kawalek skupienia i robaczki staly sie literami. Te wyrazami i tak dalej, az po obrazy.
Napisy staly sie imaginacja rownie rzeczywista w tej chwili, co predkosc samochodu,
ktorej nie widac, nie czuc, nie sluchac, a istnieje. Karol mial jej doswiadczyc. Napisy
staly sie wspomnieniem.
Bylo napisane: „Bog jeden swiat. My - tysiace”. Wielki napis byl uczuciem, byl
wyraznie strachem. Nizej sypaly sie drobniejsze czcionki: „Anonimowi testerzy zyja i
czuja sie swietnie, znajduja sie pod stala nieswiadoma opieka. Nie wystapily zadne
powiklania, wszystko niby odbywa sie w zasadzie zgodnie z planem. Powiedzial
profesor Wilbert Gennezzy na konferencji w ...” - Karol skakal rozhisteryzowanym
wzrokiem, szukal kluczowych slow, pomijal, chcial rozumiec - „Ochotnicy powrocili do
stanu sprzed eksperymentu zachowujac w pamieci tylko wspomnienia z
prawdziwego, realnego zycia. Testowy charakter ich pseudo swiatow byl jedynym
przypadkiem, gdy Zanurzeni, znaczy sie Wizytatorzy budzic sie beda ze stanu
oddalenia, znaczy sie przeniesienia we wszczepiona rzeczywistosc. W pozostalych
przypadkach zachowamy planowany charakter przeznaczenia Kapsul Be.
Podkorowo iniekcyjny modul izolujacy swiadomosc w stanie paralizu rdzeniowo....
zapewnia absolutny brak swiadomosci podczas odejscia..."
* * *
Swist przedzierajacy sie przez uchylone okno. Drazniacy skowyt przybywajacych
wspomnien. Bolesny jek tego, co powinno zostac zapomniane. Zlewajacy sie widok
za oknem z dzwiekiem silnika i tym diabelskim, przekletym swistem. Swist unosi,
zabiera ze soba w glebokie uspienie na jawie. Jednolity placz okna. Zmieniajacy
czas, przestrzen, rzeczywistosc... swiat. Przeszlosc i brak przyszlosci. Zdjecie u dolu
lamu nie jest juz tylko blada czarno - biala plaszczyzna. Zdjecie staje sie dniem,
wydarzeniem, widokiem, jaki pamieta sie do konca zycia... i dalej. Skazany na
pamiec. Pamiec szalona, usidlajaca, zakuta pomiedzy prawda a wyobraznia. Miedzy
zyciem a Kapsula Be. I wbila palce w skron Karola. Ta pamiec. Pulsowala krwia i
tetnila zyciem, ktore nie bylo pewne juz niczego.
Chmury wdzieraly sie drapieznie w posiadlosci blekitu. Znizaly sie posepnie
zaslaniajac to co w gruncie rzeczy moglo byc tylko piekielnym oszustwem. Niebo,
poza ktore rozciagaja sie tylko slowa, ktore istnialo tylko dzieki zaufaniu, bowiem
niewielu go doswiadczalo. Kosmos mogl rownie dobrze nie istniec za tymi chmurami.
Zaczynaly sie poza wzrokiem drapiac podbrzuszami o wierzcholki drzew. Konczyly
sie nigdzie. Tam, gdzie nie siega juz mysl czlowieka - jego wlasny swiat, zmysly,
doswiadczenia, krztyna wyobrazni. Splunely iskra jasnosci. Blyskawica rozlazla sie
szeroko po widnokregu. Migotala w nieludzkich zrenicach Karola. Karol nie wiedzial,
czy jest czlowiekiem.
Czlowiek w bialym fartuchu stanal obok Karola, nie spoczywal juz na zdjeciu. Karol
nie siedzi w samochodzie. Jest przeszlosc czy wspomnial wlasnie terazniejszosc.
Unosi sie zapach jodyny i mdlil wymiotny swad topionego plastiku. Fartuch o bialej
przeszlosci i bardziej szarej rzeczywistosci. Poplamiony czyms zoltym, blado zielony
krawat. Stare wypastowane buty, wlosy, ktorych jest przesadnie za malo a byly
czesane przesadnie za czesto. Spekane stare, waskie usta male szalone oczeta
dziecka, ktore przez przypadek zestarzalo sie i okulary powyginane tak, by pasowac
do krzywego nosa. I to wszystko tworzylo obraz czlowieka. Drwina, obawa, plus
pozalowanie. Obok drugi, mlodszy, w butach jak prawdziwe buty. Zolta koszula,
zapach jodyny. Wlosy na czole przystrzyzone rowno, zgrabnie, przyzwoicie. Blondyn.
Cos mowi.
- To potrwa troche dluzej niz ustalalismy wczesniej. Zaleznie od wynikow badan. Do
tygodnia maksymalnie. Reszta wlasciwie zalezy od pana. Nie bedziemy w nic
interweniowac. - Mowil tak spokojnie, albo to glos tak dlugo obijal sie w
przestrzeniach dziur w pamieci i tlumil sie.
- Czy to juz jest gotowe? - Glos Karola, odrobina niepokoju.
- Tak... Odpowiednik naszego swiata, wersja testowa czyli przeszlosc. - Skinal glowa,
jakby Karol mial intuicyjnie wychwytywac sens tych denerwujacych pauz. - Tak jest
nam latwiej obserwowac zwiazki przyczynowo skutkowe, wyciagac wnioski. -
Porusza, poruszyl dlonmi, chyba bardzo wierzy w to, co mowil. - Genealogia,
wychowanie, zdarzenia planowane, pana genom - znowu pauza, martwa -
wykluczaja mozliwosc wplyniecia w znaczacy sposob na wspolczesna w zanurzeniu
historie.
- Moge znac swoja przyszlosc? - zapytal glos Karola, gdy zimne rece bruneta
zapinaly mu na szyi cos elektroniczne metalowe.
- Swoja nie. - Odburknal ten drugi, koszmarny. - Ale bedzie wojna.
- Nie ma pan chorob genetycznych, wrodzonych wad. - Mowil mlodszy bez uczucia,
oszczednie otwierajac usta. Odsunela sie pokrywa kapsuly. Wygladala jak trumna
albo cos gorszego.
- Ale wlasciwie po co to ludziom? Czy nie lepiej zyc swiadomie i pamietac,
wspominac. - Zapytal jeszcze, nim mial utracic swa karolowatosc. Z ust leci para a
Karol prawie nagi, kapsula zimna, cos wkladaja na glowe, jego glowe. I zeby
szczekaja i slowa sie rwa. - Tak zeby wiedziec i... i po co?
Spojrzeli, spogladaja chyba na siebie i smieja sie. A blondyn szerokim usmiechem i
zeby wyszczerzyl, takie ze zlotym aparatem nazebnym. Pokrywa sie zasuwa...
- Zeby lepiej przezyc i godziwie umrzec panie Maurycy...