The VALETZ Magazine nr. 2 (12) - czerwiec,
lipiec, sierpień 2000
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Szpilka motyla
     "[...] Sądzę, że zależy to od dobrego lub złego posługiwania się okrucieństwami. Dobrze użytymi mogą nazywać się te (jeżeli o złem wolno powiedzieć, że jest dobrem), które popełnia się raz jeden z konieczno?ci, dla ubezpieczenia się, nie powtarza się ich póYniej, a które nadto przynoszą możliwie największy pożytek poddanym. ¬le użytymi są takie, które choćby z początku nieliczne, z czasem raczej mnożą się, zamiast rzednieć.[...]"
Niccolo Machiavelli
     "Rzeczy dotyczące pasji pojedyńczych ludzi i zbiorowisk nikt tak nie znał, jak starożytni: my za?, Chrze?cijanie, dlatego wła?nie że duchowe, dane, nie dorobione własną pracą, objawione i ostateczne prawdy wiemy, nie znamy przeto tak blisko i dobrze całej dramy pasji ludzkich, jak to wszystko starożytni znali. Jeste?my na barkach cudzych wniesieni do Czy?ćca lub do przysionków Niebios, ale w Piekle pierw, tak jak starożytni, nie byli?my. (Ja - byłem w Piekle;[...])"
Cyprian K. Norwid

     Księżyc nad nadbrzeżem piął się leniwie po firmamencie utkanym z miriad gwiazd. Noc zdawała się zapowiadać spokojną, aczkolwiek wiatr od morza wzmagał się, niosąc z murów wyraYne okrzyki straży miejskich wzajemnie sprawdzających swą czujno?ć. Powoli, na północnym nieboskłonie, gruba kurtyna deszczowych chmur rozrastała się przesłaniając kosmiczne ogniki gwiazd. Obok słonej wilgoci, wiszącej na ulicach, w powietrzu unosiły się jeszcze miauknięcia polujących kotów i piski ich ofiar, czasem szczekanie czujnego psa.
Problem odmierzania czasu w historii ludzkich cywilizacji, narastanie potrzeby budowy coraz wymy?lniejszych, doskonalszych chronometrów a głównie ciemne ?cieżki postępu, które są nieodstępnym rozszerzeniem jasnych Alei Poznania sprowokowały powstanie załączonego opowiadania. De facto, jedno zdanie z książki Daniela J. Boorstin'a "Odkrywcy. Dzieje ludzkich odkryć i wynalazków" (Warszawa 1998) pozwoliło mi na stworzenie tej nieskomplikowanej fabuły: "Zdarzało się jednak - takie opowie?ci wiążą się z zegarami w Strasburgu, Ołomuńcu i Gdańsku - że zazdro?ni rajcy o?lepiali zegarmistrza, by nie mógł obdarzyć podobnym cudem innego miasta."(str. 49). Ciężko jest komentować rzeczowo okrucieństwa jakie potrafi wytworzyć umysł ludzki, lecz z pewno?cią stanowią one pożywkę dla literackich, quasi poetyckich fikcji. Wydaje mi się, że Szpilka motyla jest wła?nie zawoalowaną w nastrojowo?ć fantastyki próbą komentarza, reakcją na ciemne odpryski w historii cywilizacji. I bynajmniej nie ma znaczenia (Boorstin nie stwierdza faktu, jedynie przytacza jego możliwo?ć) czy w Gdańsku lub Strasburgu o?lepiono zegarmistrza, wystarcza iż obarczeni bagażem historii, jeste?my skłonni uwierzyć w taką zbrodnię, w to, że mogła zaistnieć.
W pierwotnej wersji, opowiadanie moje stanowiło fragment listu, z czego wyniosło większą dbało?ć o kompozycję, rytm i urodę zdań, a nieco mniejszą rzeczowo?ć i zgodno?ć z realiami historycznymi. Mam jednak nadzieję, że w fikcji, jaką jest Szpilka motyla, nie ma to absolutnie żadnego znaczenia.

Krzysztof Orzechowski
     Milczące poza tym miasto spało już od dłuższego czasu, zmęczone minionym dniem utrudzenia. Lubię je odwiedzać o tej wła?nie porze, kiedy północ ma nadbiec za chwilę. Ja, Posłaniec Księcia Ciemno?ci, łudzący skąpców bogactwem, wiernych małżonków urokami cudzołożenia, mamiący ascetów przyjemno?ciami, obiecujący złote góry, wiecznie gorące miło?ci i przyjemno?ci zapomnienia, a wszystko dla grzechu.
     Człowiecza dusza największym bogactwem naszego piekielnego księstwa. Ja, arcyszatan występku, polubiłem to miasto nadzwyczajnie. Nie wiem już co mnie urzekło w ciemnych, o tej nocnej porze ulicach. Może złocone frontony domów, gzymsy wyrafinowane urodą, maszkarony oszronione patyną wieków, malowane przecudnie kamienice bogatych kupców. Może też wilgotne bruki, w których tak jak dzisiaj odbija się księżyc i rozprasza odbicie w odrobiny zimnego ?wiatła, które sprawia iż jestem jeszcze bardziej nieziemski i diaboliczny, pomimo cielesnej, człowieczej powłoki.
     Albo...
     była wieża w tym mie?cie wysoka. Uroda jej skradła moje czarcie serce. Lekko?ć i smukło?ć budowli prowokowały gładkie filary strzeliste. Potem czerwień cegły unosiła w górę ?ciany wzniosłe jakie? i delikatne jak pajęczyna. Czuć było delikatno?ć ową, tak jak czuć lekko?ć pyłku, który opada ze skrzydeł strąconego motyla.
     Na wieży owej, pod złoconym dachem, cudotwórca jaki? uczynił konstrukcję niebywałą w żadnym innym mie?cie. Zegar ogromny rozmachem, jakiego nikt tu jeszcze nie widział.
     Misterny mechanizm wybijał godziny najpiękniejszym dYwiękiem, który wibrował długo w powietrzu przesyconym wilgocią. Z okien wieżycy wędrowały wtedy postaci dziwne rycerzy starożytnych i staczały turniejowe walki. Poniżej siedem kształtów przedstawiało planety, Księżyc i Słońce w ich wędrówce po sklepieniu niebieskim a paradny mędrzec uczyniony ręką artysty wskazywał "wła?ciwy czas na upuszczanie krwi, operacje chirurgiczne, szycie strojów, orkę, podróż i inne pożyteczne przedsięwzięcia". 1
     Dzwony i dzwonki odlane ręką najlepszego mistrza - ludwisarza w Europie kształt miały prze?liczny. Największy z nich, główny dzwon wieży, dumnie kołysał na swym brzuchu wylane słowa: Funera plango, fulmina frango, Sabbath pango, Excito lentos, dissipo ventos, paco cruentos 2. (Opłakuję pogrzeby, poskramiam pioruny, oznajmiam szabat, budzę leni, rozpraszam wiatry, uspokajam gwałtowników). Najcudowniejszą jednak była barwa i melodia dzwonów o północnej godzinie. DYwięk tańczył wtedy zupełnie inaczej w moich uszach. Odbijał się od filarów, wznosił do góry, po czym rozpływał się na dachy kamienic wokół placu. Wibrował unisono, przemierzał skalę od altów do basów i wracał dziwnym jakim? staccato. Łamał się z premedytacją o wyszlifowane bruki, by jeszcze czarowniej zawirować w mglistym powietrzu. O północy, w otulonym ciszą mie?cie, muzyka rzucała zaklęcia, było w niej jakie? Marzenie, jaki? zdławiony Żal i Tęsknota. To wszystko sprawiało, że dygotałem jak w febrze, a serce tłukło próbując dogonić ulatującą melodię i niespotykany rytm.
     Kiedy już wszystko umilkło, a ja otrząsnąłem się z resztek uniesienia i otworzyłem oczy, poczułem człowieka. Wyostrzyłem zmysły i dojrzałem go. Stał u południowej ?ciany, wyciszonej już wieży, wtulony w cień portalu, skryty od księżycowej po?wiaty. Ni to płacz, ni jęk zduszony targał jego drobnym ciałem. Wiatr, który umilkł cudownie podczas zegarowego koncertu teraz wzmógł się rozwiewając jego długie włosy. W całej postaci jego było co? żało?nie dojmującego, co? co nawet szatanowi nie pozwala przej?ć obojętnie i tak też się nie stało.
ilustracja: Aleksander Jasiński
ilustracja: Aleksander Jasiński
     Gdy stanąłem przy nim drgnął i zwrócił twarz ku mnie. Oczy jego przepasane czarnym aksamitem nie mogły oglądać wspaniało?ci doczesnego ?wiata, barw feerii, kształtów przedmiotów, arcydzieł znakomitych ani piękna kobiecego ciała. Kruchy ten człowiek, skazany na nieustającą ciemno?ć, w tej samej chwili zaistniał dla mnie integralną czę?cią dzisiejszego koncertu. Nie przez prostą lito?ć czy współczucie, które z racji mego bytu jest mi obcym z natury samej, ale dla kompozycji chwili, dla naturalnej konsekwencji ostatnich zegarowych taktów.

     - Nie trwóż się, - rzekłem dotykając jego ramienia - nic złego ci nie uczynię, ?lepcze.
     - Kim jeste? panie? - głos jego łamał się, próżno próbując uchwycić ton pewno?ci.
     - Jak ty - przechodniem, którego upaja piękno dzwonów tej wieży.
     - Zaprawdę podoba ci się mój zegar panie...? - głos jego zawisł w próżni, nie wiadomo - łaknąc odpowiedzi dla pochwał zgłodniałych uszu, czy zawstydzony próżno?cią własną?
     - Twój, ?lepcze? - za?miałem się - Od kiedy to rajcy tego zacnego grodu niewidzących obarczają budową arcydzieł ?!
     - Nie drwij panie z mojego kalectwa, - głos jego nareszcie opu?ciła niepewno?ć i zabrzmiał wyraYnie i mocno - gdyż niczym cię nie uraziłem. Wysłuchaj mojej historii i odejdY stąd czym prędzej! Słyszę albowiem, iż serce i uszy masz wrażliwe na piękno więc nie dla ciebie tu miejsce.
     Osunął się macając palcami nierówno?ci ?ciany i usiadł na bruku. Głowę opu?cił, skrył ją w ramionach jakby obawiając się spodziewanego czyjego? ciosu. Zapanowała długa cisza, której nie chciałem przerywać więc bez słowa przysiadłem obok niego. W oddali, niesiony wiatrem i wilgocią rozległ się dYwięk zamykanej furty. A może to ostatnim echem powróciły końcowe takty z zegarowej wieży? Może wróciły posłuchać jego opowie?ci? On milczał jednak. Zdawał się zapomnieć o mojej obecno?ci i tylko oddech jego stał się szybszy i bardziej poszarpany. W momencie kiedy księżyc chował się za chmury uszu moich doleciał pierwszy grzmot, potem drugi a na placu zapanowały całkowite ciemno?ci.
     - Ja zbudowałem zegar, którego melodię tak sobie upodobałe? panie - rozpoczął niespodziewanie. - Przybyłem do tego miasta z daleka, znad szafirowych pól Adriatyku. Rzemiosła swego wyuczyłem się u najlepszych mistrzów Europy. Jak słyszałe? panie pojętnym byłem uczniem - nerwowy u?mieszek zadrgał na jego ustach i zgasł nim na dobre się narodził.
      - Kochałem moją pracę tak jak się kocha kobietę, którą pierwszym uniesieniem, nareszcie porywa się w ramiona po miesiącach, latach całych próżnych o względy zabiegów. Kochałem fakturę drewna i metalu z którego toczyłem dziesiątki i setki elementów. Potrafiłem godzinami, dniami pie?cić koła zębate tak, aby nigdy nie zawiodły w swej monotonnej, mozolnej pracy. I miałem Marzenie. ¦niłem o dniu kiedy samodzielnie zbuduję Mój Zegar. Plany jego rosły w mej głowie z każdym dniem, przy każdej pracy i o każdej porze. Zakochałem się w Marzeniu.
     Kiedy zręczno?ć moich dłoni stała się dostatecznie znana nadszedł ów dzień, który wtedy zdawał mi się najszczę?liwszym, dzisiaj jedynie przedmiotem przekleństw mi jest najgorszych; rajcy tego miasta przysłali po mnie, ażebym stworzył dla nich zegar jakiego wszyscy pozazdro?cić by im mogli - nagły kaszel przerwał jego opowie?ć.
     Pierwsze ciężkie krople nadchodzącej nawałnicy uderzyły o bruk placu, o nasze głowy i ciała. Błyskawice coraz czę?ciej i gło?niej roz?wietlały nocną przestrzeń. Gromy huczały odgrywając koncert tysiąckroć potężniejszy od jakichkolwiek dzieł ręką i geniuszem człowieczym uczynionych, a wiatr przemykał wąskimi uliczkami. Rósł w siłę, potężniał i rozszalały biegiem w?ród deszczowych kropel wypadał na plac, zakręcał się wokół wieży szarpiąc nasze peleryny i zrywając kaptury z głów. Przysunąłem się bliżej ciemnego Zegarmistrza, któremu tymczasem wrócił normalny, lub prawie normalny, oddech. W roz?wietleniach błyskawic zdawało mi się, że dojrzałem łzy na jego twarzy, ale to tylko deszcz obmywał mu policzki.
     - Po dziewięciu latach dałem im to czego chcieli - jego głowa uniosła się lekko w górę, jakby chciał wzrokiem, którego mu brakło pokazać mi, że mówi o Zegarze. Zamilkł na chwilę, ale zaraz zaczął mówić szybko. Miałem wrażenie, że chce już zakończyć nasze spotkanie i stąd nagły po?piech jego słów. - Przyszli po mnie w nocy. Miesiąc po tym jak w ratuszu zostałem obywatelem tego miasta. Kto? powiedział, że szykuję się do wyjazdu, że jadę do innego miasta, że zbuduję nowy zegar. To była prawda, chciałem zbudować nowy zegar, to przecież moja sztuka, moje życie - głos zawibrował mu szlochem, ale szybko się opanował.
     - Straże zawlokły mnie do Baszty... .Wyrokiem ludzi miałem już nigdy nie zbudować żadnego zegara. Tajemnica mojej sztuki miała pozostać zaklęta w ?lepocie. Nigdy już miałem nie oglądać moich sprężyn i kółek, mechanizmów które mogłem zbudować dla pociechy, wygody i zachwytu ludzi.
     Błagałem, skamlałem, wyłem, składałem niedorzeczne obietnice, przeklinałem moich oprawców, a potem znowu błagałem... o ?mierć. Lecz ludzie w tym mie?cie nie mają już serc, wędrowcze. Ich serca umarły o pierwszych dYwiękach dzwonów tej wieży. Wszelka lito?ć i miłosierdzie przegrały tutaj z pychą i samozadowoleniem. Tylko Oni mają taki zegar, tylko Oni i nikt więcej - krzyczał aby przekrzyczeć łoskot wiatru, werble deszczu, kanonadę gromów i zgrzyt własnego serca, które chciało wyrwać się z klatki żeber, wzlecieć ponad miasto i wybuchnąć żalem!
     Dygotał w zło?ci i w szlochu, kiedy ja zastanawiałem się nad tym, czy nie nastał już czas zatrzasnąć, zaryglować bramy Piekieł. Ta planeta, to wszystko przestaje być godnym zajęciem dla uczciwych diabłów. W końcu jeste?my tylko Bardziej Sceptycznymi Aniołami.

     Burza roziskrzyła się już na dobre tnąc powietrze lancetami błyskawic. GroYne tumany galopowały po niskim niebie w upiornej szarży na miasto, które odgryzało się walcząc stukotem niedomkniętych okiennic, łoskotem spadających dachówek i lamentem deszczu dzwoniącego o ?ciany i bruki kamienic. W nielicznych oknach, w prze?witach okiennic zadrgały płomienie ?wiec, kiedy przebudzeni domownicy klękali przed ?więtymi obrazkami zanosząc modły o zmiłowanie.
     Zegarmistrz drżał w swoim przemoczonym ubraniu, wtulony w załamanie muru. Jego pobielałe usta szeptały słowa, których nie słyszałem, a może nie chciałem słyszeć. Nie pamiętam. Nie wiem czy się modlił, czy wzywał erynie na pomstę temu miastu, czy może tylko powtarzał swą opowie?ć rozkrwawiając po raz kolejny serce. Nie wiem też czemu było mi smutno. Ale dobrze smutek ów pamiętam, bo My bardzo rzadko mamy powody do smutku.

     Kanonada wreszcie przetoczyła się nad miastem pozostawiając w ulicach i na placach ten przyjemny zapach orzeYwienia, który niczym dobry klakier oznajmia koniec prze?wietnego przedstawienia, czas na zachwyty i kosmos oklasków. Wiatr skłonił się nisko i uciekł ze sceny na kolejne spektakle burzowego tourne. Zapanowała względna cisza, drażniona jeszcze pluskiem ostatnich, spóYnionych kropel deszczu, a ?wiatełka w oknach powoli wygasły.
     Mistrz zegarowej wieży wspiął się palcami po jej kamieniach i wyprostował. Strzepując wodę z peleryny przypomniał sobie o naszym spotkaniu, drgnął i obrócił się w stronę, z której ostatnio słyszał mój głos.
     - Jeste? tu jeszcze panie?
     - Jestem.
     - Więc żegnaj. Pójdę... . Już minęło... .
     - Nie sądzę - odrzekłem z przekonaniem i ostatni błysk roz?wietlił jego postać. Mistrzowskie dłonie wzleciały do niebios na podobieństwo olbrzymich skrzydeł motyla, delikatnie pięknych i kruchych delikatno?cią. ¦wiatło przeniknęło przez nie w ułamku chwili, otuliło woalem blasku i wniknęło weń ostatecznie.

     Uderzenie pioruna rozciągnęło go na ziemi. W tej samej chwili schwyciłem jego duszę.
     - Otwórz oczy Zegarmistrzu. W naszym księstwie mamy piękną, lecz głuchą wieżę... .
     A Anioł, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się naszemu spotkaniu, u?miechnął się smutno. - Nigdy Was nie zrozumiem. Ale pamiętaj, ode?lij go jak tylko skończy. Wła?nie kładziemy fundamenty nowej katedry - zniknął nim słowa przebrzmiały.

Koniec

1 zapis autentyczny pewnego podróżnego z 1473 roku o miejskim zegarze w Mantui
2 napis autentyczny

 
Krzysztof Orzechowski {
redakcja@valetz.pl }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

6
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.