The VALETZ Magazine nr. 2 (12) - czerwiec,
lipiec, sierpień 2000
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Abrezja
        2/2

Karma nie znaczy jedzenie.

ilustracja: Michał Romanowski
ilustracja: Michał Romanowski

     Astro Man Orb spojrzał na zet-garek. Była już pierwsza nowej daty, zaczął się szbas i tak naprawdę pozostało mu bardzo niewiele czasu.
     - Q'rwa! - wyepatował jątrzącą go od ?rodka emocję. My?lał, że go rozerwie. Wy'q'rwił ją całą na zewnątrz.. Falowała po nim kolorami, których w tej sytuacji nie mógł uwypuklić, dlatego co rusz emanował z siebie gardłowymi dYwiękami.
     Wcale nie wyglądał jak asteriański wojownik, ze zmianą wyglądu szła zmiana wewnętrznych odczuć; starał się zrozumieć to nowe ciało i ciągle nie mógł nadziwić się, że tak, wydawałoby się prosta operacja, wymaga przestawienia się na tak odmienny tok my?lenia. Nowe podej?cie obudziło w nim pewien czający się dotychczas na dnie niepokój. Czas uciekał, a oni nie mogli go znaleYć. Nie mogli nawet złapać jego ?ladu, nagle, jakby w jednej chwili, wszystko urywało się i dalej nie było już nic.
     - Przecież to niemożliwe, żeby się rozmył - powiedział. - A może kto? go już wywiał?
     - Wywiunął? Nie. My nitorujemy porty. Ani normalnie, rakietą, ani kanałem tele, na skróty, przecież by?my wiedzieli. Tego się nie da ukryć. Nasze pluskwy dosłownie są wszędzie...
     - Wła?nie. - Nowa postura nadawała mu tonu władczo?ci - To gdzie on w takim razie jest, do q'rwy nędzy?
     Bzpp tak samo nie miał pojęcia. I było to pojęcie absolutne. Cała jego inwencja wyczerpała się już podczas wyboru kamuflażu. Orb miał nadzieję, że upodobnią się do czego? małego, niepozornego, będą niezbyt rzucać się w oczy, a jednak pozostaną szybcy, silni i sprawni ponad przeciętną. Miał pomysł, na terańskiego zwiadowcę, nieobliczalnego Libla, przybierającego zmienne formy Fnoola lub Predatora, cokolwiek różniącego się od, bądY, co bądY, asteriańskiej glisty, gdy Bzpp zaczął forsować swoją teorię. Dlatego wyglądali teraz jak dwie góry owłosionego mięsa z, chyba dla kontrastu, pozbawionymi skóry gołymi czaszkami. L?nili czerepami i wyglądali, nie przymierzając, jak tandeciarze przygrywający do lufki z grasem w kneipp'ie w Mos Eisley. Trzeba przyznać, że byli na topie, kręciły się koło nich jakie? cizie, budzili respekt; mimo wszystko musieli być naprawdę zabójczo przystojni, oczywi?cie w odpowiedniej po temu skali.
     Siedzieli w jakiej? mordowni, do której zbłądzili po wielu godzinnach przeszukiwania i z której rozciągał się imponujący widok na wyrzutnię. Pojazdy krążyły tam i z powrotem, grzmiały silniki, a dysze nieustannie pluły ogniem, panował nieopisany ruch, wszyscy chcieli zdążyć, by chociaż jeszcze trochę się zbawić. Niektórzy przylecieli zwabieni jutrzejszą walką.
Niektórzy poszukiwali sensu życia, ale byli też zwykli i to w przeważającej większo?ci, kolekcjonerzy orgazmów. Ponad portem cumował siermiężny frachtowiec Fundacji. Wyglądał jak wielka q'rewna, której cycki zderzą się zaraz z płaską powierzchnią odstartu.
     - A tych, co tak tyle nawiało? - odezwał się na Orb. - Promocja jaka? czy co?
     - Fundację? - zapytał Bzpp.
     - Przecież nie misie. Czego oni tu swoje dupia wożą? To nie jest ich naturalne ?rodowisko...
     - Węszą. Trzeba będzie się temu przyjrzeć... - odpowiedział Bzpp.
     Co za nagły przebłysk inteligencji - pomy?lał Orb, nie mógł spodziewać się po nim niczego więcej. Zresztą, od początku był spisany na straty. Czochrał sobie futro na piersiach, całkiem pochłonięty tą nową i niecodzienną dla niego czynno?cią.
     - Chciałbym mieć co? takiego - powiedział. - Zakręciłbym sobie loki. Chciałbym być taki... Jak to się mówi? Kędzierzawy.
     - Wiesz, co - odpowiedział po chwili Orb [szukał odpowiednich słów, ale nie mógł ich znaleYć]. - Jak masz tak p'ierdolić bez sensu, to ty już nic lepiej nie gadaj.
     W kneipp'ie robiło się powoli ciasnawo. W pobliżu siedział jeden z akwizytorów. Na pewno spadł z nieba - pomy?lał, zerkając na fracht. Chociaż nie wyglądał na zainteresowanego, mógł wszystko usłyszeć. Dziwne było i to, że nikogo nie zaczepiał. Był chory, czy co? Wyglądało na to, że czekał... Zupełnie jak nie przedstawiciel Fundacji stworzony do nieustannych transakcji.
     Bzpp zignorował uwagę. Jego wzrok skierował się w inne rejony, nie przestrzenie, ale zajmujące je ciała. Skupił uwagę na ich pewnych detalach. Jego trzeszcze przykuły się do postaci siedzących po drugiej stronie sali. Parskał nozdrzami. Dysza latała mu tylko w górę i w dół i czuć było zapach piżma, jaki się z niego roznosił. Zawsze był starym ?wintuchem i nie przepuszczał żadnej okazji, pod żadną postacią. Nawet teraz, pomimo przemiany... Nie przeszkadzało mu, że jest teraz wielkim, włochatym Fugazi, wręcz przeciwnie, w tej sytuacji był to nawet pewien atut. Jako Astro Man po prostu nie miał żadnych szans. Ale w tym przypadku...?
     Siedzące w kącie, po drugiej stronie sali, dwie inne Fugazi, co chwilę zerkały dyskretnie w ich stronę. Rzucały spojrzenia, a potem zanosiły się lekkim drżeniem, które, jak się zdawało, było ekwiwalentem ?miechu. Bzpp poczuł, że jest napalony. Serce, czy cokolwiek to było w ?rodku, grzało go na całego i palił się do pewnej roboty. Jednak jaki? fragment Astro Mana siedział w nim dalej w ?rodku.
     - Popatrz - powiedział. - Nas dwóch i ich dwie.... Wszystko się zgadza.
     Orb my?lał jednak o czym? zupełnie innym. Wyrwany do odpowiedzi zapytał:
     - Co?
     - Możemy się przysią?ć.
     - Ja to p'ierdolę - odpowiedział nie rozumiejąc za bardzo. - Jestem w nastroju nieprzysiadalnym.
     Bzpp wcale nie zraził się odpowiedzią.
     - Jeszcze dwa takie koktejle! - zawołał.
     Bar maniak spojrzał na niego spode łba. Ocenił jego posturę w przeliczeniu na czyste per centy i wymieszał dwie następne porcje. Co? mu nie pasowało, zwłaszcza w ich zachowaniu. Albini siedział w tym interesie od dawna i zdążył wyrobić już sobie zdanie na temat klientów. Od początku domy?lał się, że wcale nie są tacy Fugazi, za jakich uchodzą.
     - Tylko bez awantur - zaznaczył.
     W lokalu było, jak na razie, spokojnie, nie licząc kudłatych siedziało w nim ledwie parę osób z Tattoine, Alderaanu i Toth. Co knuli i o czym rozmawiali? Nie wiedział i nie chciał mieć o tym żadnego pojęcia. Samice Fugazi z pewno?cią były prawdziwe, Cloister na pewno był Cloisterem, umówił się tu, jak zwykle z klientem. Znał tego Fundatora i nawet go lubił, o ile można polubić kogo? z Fundacji... Szkoda mu było tego akwizytora, marnował swój talent, chociaż może przez to był mniej natrętny niż inni agenci i przez to stawał się całkiem - do zniesienia? Tak, ten klimat z pewno?cią mu służył, chociaż zapewne nie miał zbyt dużych obrotów. Z pewno?cią klepał biedę...
     Po północy wtargnęła hała?liwa hałastra ze starej Tery, ale i oni byli zupełnie niegroYni. Palili dżointy, nosili długie znoszone ciuchy [zupełnie, jakby produkująca je maszyna zwariowała i zaczęła produkować jednakowe, za duże, kraciaste koszule] i zdawali się mieć już wszystko daleko za sobą. Przeważnie byli pilotami długich tras. Czuć było bijący od nich ciągnący się długo po hibernacji odór. To, co interesowało ich po dalekich rejsach, to jedynie gło?na, dwuwymiarowa muzyka ze starej, zdezelowanej, grającej szafy. To wła?nie ona ich tutaj ?ciągała i przychodzili tylko dla niej. Steve nabył ją kiedy? drogą wymiany od nieznanego handlarza starzyzną, który przedstawił się jako Phill Spector, nawet zostawił wizytówkę, ale póYniej zniknął bez ?ladu. Szkoda, bo zestaw płyt, chociaż bogaty, zaczynał mu się już nudzić. A takich nowych-starych nigdzie nie dało się zdobyć.
     Przydymiona, gwarna atmosfera, rozpuszczona wszechobecnie wędrującą, rozchodzącą się z gło?ników wibracją, stanowiła istotę tego lokalu. Załatwiano tu różne, ciemne sprawy, szemrane interesy i raczono się nawzajem płynami, których skład i pochodzenie znał tylko Steve. Ryzyko było istotą zabawy. Było w nią wliczone. Bar maniak w barłoży był absolutnym panem sytuacji, ale nikt nie narzekał. Mieszał płyny i podawał je z wprawą, na oko oceniając gusta i wytrzymało?ć klientów. I nigdy się nie mylił. Poza tym miał własną skalę ocen. Zarabiał i bawił się przy tym wspaniale.
     Bzpp szybko pochłonął zawarto?ć szklanki i czuł jeszcze, mile łechcący przewody trawienne, smak derdy. Euforyczne działanie trunku obudziło drzemiące w nim z dawien dawna instynkty. Zwaliste, choć nad wyraz łagodne ciało Fugazi w połączeniu z asteriańską, niefrasobliwą psyche Bzpp'a musiało się skończyć czym? piorunującym.
     - Jeszcze! - Rzucił w kierunku barłoży. Steve wytarł szklankę. Spojrzał w jego stronę i dalej oglądał ją, co chwilę, pod ?wiatło.
     Kłopoty? - pomy?lał Albini. Ta nie wyrażająca niczego maska twarzy Fugazi musiała kryć pod spodem istotę pełną sprzeczno?ci, gryzącą się z narzucającą mu się z wierzchu osobowo?cią. Ciało było tylko balastem. Zasłoną. W ?rodku kryła się jaka? bestia lub tylko, być może, jaki? podochocony chemią tchórz?
     Tego nie wiedział nigdy. Wolał nie ryzykować. Wszelkie scysje były mu nie na rękę. I tak zarząd chciał mu odebrać koncesję.
     - Ostatni - powiedział z naciskiem.
     - Nie ma sprawy - Bzpp ?linił się. Nie potrafił okiełznać narzuconego mu ciała. Był rozmiękczony. Nie potrafił opanować podstawowych odruchów, a może po prostu już się w ogóle nie starał?
Steve sporządził miksturę, która zwaliłaby z nóg nawet arrkińskiego Bonthana Botha.
     - Nie ma - powtórzył jak echo, wręczając finalną szklankę.
     Był pewien skutku. Cała reszta była tylko kwestią czasu. Znów zajął się sobą, rozkoszując się blaskiem wycieranej powierzchni szkła, wydającej przy tym wysokie, piskliwe dYwięki.
     - Znałem kiedy? kolesia... - zagadnął go Cloister, który niespodziewanie dla niego samego znalazł się w pobliżu barłoży. - Grał na organach wodnych. Po prostu napełniał szklanki wodą do różnej wysoko?ci, ustawiał je w rzędach, a potem grał, pocierając ich brzeg zwilżonym w kwasie językiem...
     - To nie mógł nic gadać.
     - Miał ich wiele...
     - Pamiętam - przypomniał sobie Albini. - Co się z nim stało?
     - Sprzedałem mu polisę...
     - Nie o to mi chodzi.
     - Na pewno jest teraz szczę?liwy - Cloister powiedział z naciskiem.
     - Nie wątpię... - Albini miał jednak wątpliwo?ci.
     - A ty? Kiedy się zapiszesz? Będziesz szczę?liwy...
     - Już jestem - odparł bar maniak. Odłożył szklenicę i zaczął wycierać następną.
     - Ale bardziej. Mam co? odłożone, specjalnie dla ciebie. To naprawdę dobre jeszcze nie bieżnikowane szczę?cie...
     - Znowu zaczynasz?
     - Dobra - agent zrezygnował. - Przepraszam. Przecież wiesz, jak trudno się od tego uwolnić... Muszę, choćby dla formalno?ci. Bez tego wzbudza się we mnie okropne poczucie winy. Tak jestem wytresowany... Czasem żyć mi się odechciewa. My?lisz, że to takie łatwe? Wyrobić plan?
     - Nic mi nie trzeba - powtórzył Albini.
     - To taki głupi nawyk. Staram się o tym nie my?leć, ale to i tak ze mnie wyłazi.
     - Wła?nie.
     - Głupi ch'uj jestem? - zapytał.
     Albini skinął głową.
     - Dużo przez to tracę? Nie wiedziałem, że tak to będzie wyglądać...
     Steve rzucił ?cierkę i nachylił się nad kontuarem.
     - Po co przyleciał tu ten krążownik? - zapytał. - Tylko mi nie mów, że na wakacje...
Cloister zmieszał się, nie wiedział, jak to powiedzieć.
     - A, o to ci chodzi? - odpowiedział. - Nic takiego... Szukam jednego takiego.
     - Jednego? My?lałem, że liczy się ilo?ć, nie jako?ć... Co? się q'rde zmieniło? Przecież wam płacą od łebka?
     - Tak, to znaczy nie.. - zaprzeczył, a potem spróbował z innej beczki.
     - Wiesz?
     - Co?
     - Co?...
     - Co, co??
     - Nie wiesz?
     - Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Ale pytaj, kogo chcesz.... Tylko zrób co? dla mnie i spraw, żeby ten złom zniknął. Psuje mi widok za oknem. Poza tym obawiam się, że może mi popsuć powietrze...
     Rozmowa najwidoczniej nie kleiła się. Fundacjor wrócił na miejsce. Podochocone żółtodzioby chwaliły się jakim? ciziom swoim rocznym planem sprzedaży; zachęcając je do wstąpienia, przenosili temat dyskusji również na inne rejony. Nie marnowali czasu. Kuli żelazo póki gorące i to od razu na dwie strony.
     Tymczasem Orb cierpliwie znosił grymasy Bzpp'a. Wydawało mu się, że tamten przekracza cienką granicę, po której stąpa. Kręcił się po całej sali zamiast czekać i usią?ć po prostu na dupiach, przez co Orb nie mógł się skupić. Pracował skanując teren. Ukryte pod stołem pelengi cały czas radarowały siatkę Abrezji, orbity, a nawet kilka okrążających planetę asteroidów, niestety bez skutku. Zaczynał się już irytować. Tarmosił futro, nieprzyzwyczajony czochrał je co chwila, poza tym swędziało go w kroku. Domy?lał się, co to mogło być, ale nie dopuszczał tego do siebie. Próbował skupić się na obliczeniach, spychając fakt puchnących gonadów na skraj egzystencji.
     - Chyba zaraz pomy?lę, że się naprawdę rozpłynął... - zatrząsł się.
Puknął w obudowę konsoli, delikatnie, a potem parę razy mocniej. Tymczasowe pazury zabębniły na szkle. Wszystko działało poprawnie. Niestety urządzenie wciąż było głuche na jego usilne błaganie. Trzymało się przy swoim zdaniu, a w nim nie występował Scato.
     - Zepsuło się, czy co? - wysapał.
     ¬le znosił zwiększone ciążenie. Tym bardziej w takiej postaci.
     Bzpp niecierpliwił się. Przyniósł kolejną porcję "łamacza blokady". Owłosione ręce drżały mu z podniecenia, był podchmielony i nadto rozochocony.
     - Opanuj się trochę, Bzpp!
     Upomniał go, ale skutek był równie mizerny.
     - Odwal się, de'nerwusie... - usłyszał. - Ale te laski, mają... Cokolwiek to jest i tak jest piękne! Zobacz, jak im falują fu'terka, jak się prężą, jak pachną... Co ty, q'rwa, Orb, w ogóle tego nie czujesz?
     - Lepiej by? tego nie pił... - zwrócił mu uwagę.
     - A co, żałujesz mi?
     - Zapominasz się...
     - S'pier'dalej żyło p'rącia... Sztywniejesz w tym Fugazi, zupełnie.
     - A z ciebie wyłazi Astro. Zamknij mordę i siadaj, bo łeb ci rozwalę... - syknął.
     Bzpp nigdy jeszcze nie słyszał tak zimnego tonu. Zmroził go samym spojrzeniem. Jeżeli co? takiego obiecywał, to musiało być prawdą. Usiadł potulnie i zamilkł.
     - Ty chyba koniecznie chcesz, żeby się kto? kapnął? - dodał Orb.
     - Sor, przepraszam, nie ma sprawy...
     Bzpp rozłożył ręce i złożył je skrzyżowane w pojednawczym ge?cie na piersiach. Kołowało mu się w czaszce, ale na chwilę ochłonął. Znowu milczeli i nie odzywali się do siebie. "Łamacz blokady" stał nietknięty na porysowanym pazurami blacie, widocznie był tu przed nimi jaki? Wookie, który również miał co? na sumieniu. Orb, zachowywał się tak, jakby go tutaj w ogóle nie było. Zerkał, co chwila na fałszywy zet-garek, jakby mierzył czas i kręcił pod stołem anteną. Nie zwracał na nic uwagi, tak był zajęty pracą.
     Krajobraz za oknem stał się na powrót mętny. Ciekło jak z rozprutego kranu, rysy i kształty zewnętrznych budowli, i tak już zniekształconych nocą i grą sztucznych ?wiateł, rozmyły się w mokrym, wsiąkającym noc niebie. Trudno było rozróżnić cokolwiek. Nawet "Wędrowny kupiec", frachtowiec Fundacji, zniknął w ciemno?ci. Ociekająca wilgocią szyba stała się zupełnie nieprzezroczysta, poza tym przestała przepuszczać kształty. Wszystko stało się abstrakcyjne i płynne. Bzpp miał ochotę ponownie zanurzyć się w tym błocku, niestety musiał tu tkwić. Bezczynno?ć doskwierała mu teraz w dwójnasób. Nie pozostało mu nic innego, jak wlepiać się w przebywających w kneipp'ie przybyszów.
     Terańscy kolesie smażyli dżointy i w kącie zaciekle grali w michały. Nie interesowało ich nic poza muzyką i grą. Fundatorzy mizdrzyli się, bar maniak robił swoje i uwijał się, obsługując wciąż zjawiających się nowych klientów. Zrobiło się tłoczno, rozmaite indywidua zajęły wszystkie siedziszcza, reszta stała wprost przy barłoży, gwarząc i gestykulując, nie licząc Batów z Zorna, którzy swoim zwyczajem zwiesili się u sufitu głową w dół. Suszyli skrzydła i klęli na pogodę, jak mogli.
     Bzpp spojrzał na nietknięty, stojący na stole drink i wykorzystując chwilę nieuwagi zajętego nasłuchem Orba, wciągnął całą jego zawarto?ć, do ?rodka.
     Fugaziańskie cizie nadal rzucały mu, jak sądził wymowne spojrzenia. Pomimo odmiennego ustroju i splotu tkanek Bzpp orientował się doskonale, że jego "nowa" fizys funkcjonuje, jak trzeba... Pomimo różnic wszelkie reakcje okre?lonego typu były do siebie podobne. Po prostu odczuwał pociąg fizyczny i nie mógł się temu oprzeć. Pomacał się w okolicy, gdzie jak sądził, powinny się były znajdować odpowiednie przyrządy. Były i miał nadzieję, że było z nimi wszystko w porządku. Zmieniły konsystencję i zaczynały się sprężać. To musiało być to... Z rozdziawionych otworów nosowych popłynęła mu jaka? substancja. Wytarł się, pociągnął nozdrzem i rzucił spojrzenie w kierunku tamtych.
     Zauważyły go i zadrżały. Odwróciły się i długo szeptały między sobą, nachylając się nad rzędem opróżnionych szklanek, co chwila chichocząc i zerkając przez ramię.
     Były gotowe - pomy?lał Bzpp. Były gotowe od dłuższego momentu. Z pewno?cią były gotowe na wszystko, zupełnie inaczej niż te ich zimne, o?lizgłe asterińskie samice, mające ochotę na sex'akcję jeden jedyny raz w roku, a i to nie było zawsze wiadomo kiedy i jak się skończy...
     Nawet nie chciało mu się o tym my?leć. Wstał.
     - Gdzie idziesz? - Orb natychmiast powstrzymał go ręką.
     - Do kibla - skłamał. - Nie jeste?my na Astro...
     - Dobrze. IdY... - pu?cił.
     Nawet nie zauważył, że w gar?ci został mu pukiel futra. Bzpp był zdesperowany, do tego stopnia, że i tak by poszedł. Nic już nie było go w stanie zatrzymać.
     Przetoczył się w stronę toi toi'a, ale w połowie drogi zwolnił, znieruchomiał... Obejrzał się. Orb był zajęty, na nic nie zwracał uwagi. Dla kogo? z zewnątrz mógł wyglądać jak kukła. Siedział przed pustą szklanką i wpatrywał się w sufit albo co chwilę spoglądał nerwowo na zet-garek. Wydawać się mogło, że się nudzi, albo, że na kogo? czeka, ale Bzpp orientował się, że Orb słucha przestrzeni, penetruje ją rozmaitymi przyrządami i gdyby pojawiła się, chociaż jedna cząstka, jeden należący do Scato atom, od razu by wiedział i rzuciłby się zaraz na niego.
     Bardzo dobrze - pomy?lał, albo pomy?lało w nim to, co podrażnione i zachęcone ruchem wsunęło mu się natychmiast do mózgu, wpełzło, wyparło i błyskawicznie zajęło jego miejsce. Ostatni dinks Steve'a runął na niczego nie spodziewające się uzwojenia Bzpp'a, synapsy zatrzeszczały pod naporem substancji i wyglądało na to, że lada chwila przełamią ostatnie, trzymające się z trudem, neuronowe blokady.
     Zawrócił i podszedł w stronę barłoży; miał zamiar lunąć sobie jeszcze jednego. Oparł się o kontuar i poczuł, że cały ?wiat kręci mu się wokół głowy. Sala zawirowała. Potrząsnął czerepem. Kołysanie zniknęło, ale obraz pozostał nieostry. Chciał to naprawić, samemu pozbyć się rozpełzającej się po Yrenicy stygmy.
     Zaczął systematycznie wydłubywać sobie palcem oko. Wbił knykieć w oczodół; pazur zgłębił siatkówkę, spłynął posoką, naprężył się, szarpnął, wyrwał i wyciągnął je ze ?rodka. Ociekając krwią, dyndało na długim, skręconym zwoju białka. ¬renica zrobiła się mętna, a bielmo natychmiast nabiegło przekrwionymi żyłkami, zupełnie jakby zaraz miało popękać i rozsypać się w proch.
     Fuknął. Stał przez chwilę w bezruchu i dyszał. Potem przetarł je ręką, kudłatym wierzchem łokcia, potrząsnął, podniósł do ucha i nasłuchiwał, czy nie ma czego? ukrytego w ?rodku, a potem, ni z tego, ni z owego, uderzył nim znienacka o blat. Niewidoczny pyłek zagrzechotał i wypadł na podłogę.
     - Uff... - westchnął i wepchnął sobie gałkę z powrotem na miejsce.
     - Dalej nieostre... - powiedział z dezaprobatą.
     Steve stał i obserwował podróbkę Fugazi. Dziwił się, że też trzyma się jeszcze na nogach.
Bzpp zrobił kilka energicznych kroków, a potem zatrzymał się obok niego. Zachwiał się, zakołysał, ale utrzymał się w pionie. Zaciągnął powieki i długo pocierał oczy kosmatą pię?cią, zachowywał się tak, jakby co? mu wpadło do oka, a potem ni z tego ni z owego walnął otwartą, ko?cistą łapą o blat. Podrapał się po bladej, łysej powierzchni czaszki wraził sobie palec do oka i zastygł.
     Usłyszał jeszcze jak sapie:
     - ...dalej nieostre.
     A potem Fugazi zamarł, zupełnie jakby go kto? wyłączył.
     Pewno mu się zaczęła jazda - pomy?lał Steve, ale przekonany, że to już długo nie potrwa, uspokojony zajął się nowym klientem.
     Tymczasem Cloister denerwował się. Dygotały mu członki, czas mijał, a umówione spotkanie jeszcze nie doszło do skutku. Musiał czym? zająć ręce. Podszedł do szafy, wrzucił coina i na chybił trafił wybrał jakie? nagranie. I tak nie znał zawarto?ci, repertuar nic mu nie mówił, zresztą nie znał się na muzyce, każdy wybór był więc słusznym wyborem.
     Z gło?ników popłynęła ciężka, chrzęszcząca fala dYwięków. Poczuł na sobie ciężkie, ważące go spojrzenie Teran i czym prędzej usunął się w kąt. Chyba nie byli zadowoleni, że kto? im dłubał przy szafie.
     Znów wykręcił umówiony numer, ale rozmówca nie chciał, bądY nie mógł się zgłosić. Zaklął w duchu, wolał nawet nie my?leć, ile zostało mu czasu...
     Potrącił go jaki? Fugazi. Przechodzący był jaki? dziwny, zupełnie jak nie Fugazi. Cloister, jako do?wiadczony dystrybutor, znał się na rzeczy; potrafił natychmiast rozpoznać potencjalnego klienta. Ten nim nie był na pewno.
     Zignorował go. Nie miał czasu na zoopsychologię, chociaż to był jego ulubiony przedmiot na studiach. Mutant albo kogo? udaje. Ale na pewno nie droid. Za miękki w ruchach - pomy?lał i przestał się nim interesować.
     Wrócił na miejsce.
     Co chwila spoglądał z nadzieją na drzwi wej?ciowe. Bez skutku. Z jego własnym szczę?ciem chyba musiało być co? nie tak... Nawet je?li by było to szczę?cie całej Fundacji, też by mu chyba niewiele pomogło.
     Tymczasem Fugazi przysiadł się do innych Fugazi. Gadał co?, grzechotał chaotycznie, biegał kończynami jak najęty. Zachowywał się co najmniej bezczelnie, kilka razy nadużył ich go?cinno?ci i niby to przypadkiem, po kawałku, obłapiał różne fragmenty ciała.
     Rozmowa trwała, gdy w pewnym momencie domniemane samice podniosły się. Postanowiły wyj?ć. Wstał za nimi i swoim zwyczajem zagrodził im drogę. Nie wdając się w zbędną dyskusję, jedna z nich ciężką, mosiężną bransoletą zdzieliła go w czerep. Zachwiał się, ale nie upadł, oprzytomniał nieco. Mogła mu tym rozłupać czaszkę. Bez namysłu pociągnął na odlew i znokautował rywalkę.
     Cloister odwrócił się w stronę zaj?cia. Kiedy Fugazi leżała już na posadzce, zobaczył Bi wtłaczającego się z hordą plenipotentów i współpracowników. Zaczął do niego machać ręką, ale na skutek zaj?cia pozostał niezauważony. Wszyscy ruszyli się z miejsc, niektórzy poderwali się do wyj?cia, inni tylko unie?li się, żeby lepiej ocenić sytuację. Kilka osób chciało tylko popatrzeć, parę uniknąć zamieszania, kilka jednak najwyraYniej miało ochotę przyłączyć się i wziąć udział w ewentualnym, ogólnym, mordobiciu, po którejkolwiek ze stron. Trójniak torował sobie drogę, by być jak najbliżej spięcia.
     ¦wita satrapy zatrzymała się i Bi Polar, stary lubieżnik, amator krwawych jatek, zawołał.
     - No, wstawaj - dopingował ją - i przy'p p'ierdol mu!
     Wcale nie musiał jej do tego namawiać. Tłum dookoła wrzeszczał, a jaki? typ z Tattoine poczuł interes i natychmiast zaczął przyjmować zakłady. Od jakiego? czasu Bzpp duszony był bowiem przez czeredę wyrosłych skądinąd Fugazi. Gasł w oczach i wydawało się, że za chwilę będzie po sprawie.
     - O co poszło? Steve? - zapytał Trójniak.
     - Wydaje się, że ten typ złożył im jaką? niemoralną propozycję...
     - Pomylił się albo co?
     Steve skinął głową. Z Fugazi nigdy nie dojdziesz, kto zacz - pomy?lał. Wszyscy wyglądają tak samo, ale mają pewne zasady. Na pewno nigdy nie robią "tego" w obrębie tej samej płci. Są zadeklarowanymi heteroseksualistami. Musiało więc doj?ć do nieporozumienia, co u Fugazi wydawało się niemożliwe. Oni rozpoznawali siebie bezbłędnie. Chyba że ten, który zaczął, nie był prawdziwym Fugazi...
     Co do tego nie miał wątpliwo?ci.
     Wyciągnął miotacz - wła?nie sam zamierzał zająć się zamieszaniem - przeładował killdożer i stanął tak, żeby każdy mógł go zobaczyć, usłyszeć i wrzasnął:
     - Nie ruszać się! Q'rde!
     Orb drgnął. Wypadł z transu i natychmiast wszystko skojarzył. Był zbyt skupiony i dopiero teraz zareagował.
     - Co za ch'uj! - warknął pod wydymającym się w grymasie zło?ci nozdrzem i ruszył, przedzierając się w kierunku żywiącego się ruchem kłębowiska, podejrzewając najgorsze.
     Albini w ostatnim momencie zauważył szarżującego stwora i, nie ryzykując, wypalił w jego kierunku.
     Błysnęło. Orb, przedziurawiony na wylot, runął jak długi na posadzkę z d'olomitu, która natychmiast pokryła się jego stygnącą i tężejącą w skorupę juchą. Pocisk wysuszył go, czuć było swąd przepalonego na ?mierć ciała.
     Cloister poczuł, jak zbiera mu się na wymioty, pomy?lał, że zaraz rzygnie i chyba automatycznie odwrócił się, żeby ulżyć... Nawet szafa grająca zamilkła. Wła?ciciel, trzymając w ręku wypal'arkę gotową do strzału, podszedł do truchła i trącił je jakby od niechcenia, aby natychmiast odwrócić się z obrzydzeniem.
     Ciało Astro Mana wracało do dawnej postaci. Odzyskało powłokę, zniknął tandetny kamuflaż. Zwalista postura i długie, rude, skręcające się w dredy kudły, drgające w opalizujących ogniach na powrót stawały się gołą, podługowatą, pozbawioną szczeciny glistą o krótkich kończynach.
     - Wiedziałem - Steve mruknął pod nosem. - Od początku czułem, że z nimi co? jest nie tak. Jeżeli kto? ma jeszcze ochotę rozrabiać...
     Zawiesił głos, ale chętnych nie było.
     - Co za ręka! - Bi Polar cmoknął z uznaniem, przerywając ogólną drętwotę.
     Steve zmierzył lufą towarzystwo, ale wydawało się, że jest już po sprawie. Dopiero teraz podniósł się gwar, a nawet kto? odważył się włączyć muzykę.
     - Wyrzućcie mi tego parcha - zaordynował wła?ciciel.
     - Tego drugiego też... - dodał. - A może kto? ma inne zdanie? - zapytał. - Nie znoszę przemocy.
     Bi Polar Trójniak z Tuzli roze?miał się.
     - Choćby? ich nie wiem ile razy wyrzucał, zawsze ci wrócą tylnymi drzwiami - powiedział.
     - Nic do nich nie mam - odparł Steve.
     - Kawalarz! Słyszeli?cie? - Trójniak chichrał się dalej. - Nic do nich nie ma! Steve, ale ty pier'niczysz! Co? Wiedziałem! Nie ma to, jak znaleYć się we wła?ciwym miejscu, w odpowiednim czasie!
     Albini zmierzył go wzrokiem.
     - Pijesz czy gadasz?
     - Zdecydowanie piję. Ciekaw jestem, czy wstrzelisz się w mój wyjątkowo parszywy nastrój, jak w tego ?miecia z Astro... Ty to masz wytrzeszcz!
     Tymczasem Cloister z trudem przeciskał się w ich stronę. Był już całkiem blisko, gdy powstrzymała go jaka? macka. Osobnik, do którego musiała należeć, nic nie powiedział, lecz zwrócił się z pytającym spojrzeniem w kierunku Bi.
     - W porządku synu - przyzwolił Trójniak. - Możesz go pu?cić. Znamy się. Cloister, widziałe?, jak oni się, tego?
     - Ile można czekać? - Fundator żachnął się.
     - Ile? - zagadnął filozoficzne Bi. - Dokładnie tyle, ile trzeba i ani chwili dłużej. Byłem w pralni, u fryzjera, sam wiesz, jak to jest z kobietami, w ogóle nie mogą się pozbierać. Na szczę?cie teraz jestem, jak widzisz... Chociaż żeńska czę?ć mojego ja miała okrutną ochotę na tańce. Stąd ta fryzura, nieważne. Ale ja plotę? Co? To będzie jeszcze trochę trwało. Dostałe? mojego mejla?
     Cloister rozejrzał się po sali.
     - Jakiego mejla? Chciałem pogadać.
     - Nie dostałe?? Aha... Ale jeste?... To dobrze. To nawet bardzo dobrze! Liczy się refleks. Punktujesz, stary, punktujesz!
     - O co ci chodzi? Musimy pogadać.
     - Nieważne. PóYniej.
     - Jak by ci to powiedzieć... - Cloister starał się wyrazić my?l w sposób stanowczy i jednoznaczny - nie mam czasu.
     - Masz, masz. Chociaż nie wiesz ile, ale masz... Poluzuj trochę. Co ty taki spięty jeste??
     Fundator rozejrzał się. Jego akwizytorzy czekali na swoich miejscach. Byli gotowi. Bi zauważył ten ruch. Zignorował go, a potem powiedział:
     - Mam wielką ochotę się upić, odlecieć - rozmarzył się. - A ty? Czy dzi? odlecisz ze mną młodzieńcze? Steve, daj nam co? na początek. Pamiętam, że ostatnim razem nieYle sobie pobalangowali?my...
     - Bi... Ja nie mogę... - Cloister próbował się przeciwstawić.
     - Możesz - odciął się Bi.
     - Naprawdę. Fundacja oczekuje ode mnie... Ty nie masz pojęcia...
     - Mam. I wiem, czego oczekuje... Nie możesz się od tego uwolnić na chwilę? Musisz być taki oficjalny?
     - Gotowe - Albini postawił między nimi parujące szklenice. W zbiegających się do góry lejkach moczyły się w nieprzezroczystej, mętnej cieczy znajome kształty spidów. Były pełne i nikt nie znał ich mocy.
     - Wytrawne? - zapytał Bi.
     - Jak najbardziej... - u?miechnął się Steve i odpłynął ku innym, nagle spragnionym klientom. Awantura przerwała cykl upadlania i teraz wszyscy na gwałt, naraz pragnęli uzupełnić płyny.
     Trójniak podniósł naczynie.
     - Dlaczego nie pijesz? - zapytał.
     - Bi, nie zmuszaj mnie... B o ...
     - Tylko nie kończ, b o póYniej będziesz żałował.
     - Skąd możesz wiedzieć?
     - Zostańmy przyjaciółmi, tak jest? Dobrze? Niczego nie psuj, nie zmieniaj. Przynajmniej na ten dzisiejszy, jeszcze jeden parszywy wieczór. Niczego nie staraj się zepsuć.
     - Bi...
     - Co Bi? Tylko nic nie kombinuj z tymi młodziakami - wskazał w stronę grupki zbitej przy drzwiach. - To bez sensu. Poza tym Albini nie znosi przemocy... Q'rwa czy ja wiem? To nie wypada!
     - Chcesz żebym zwariował?
     - Nie ma sprawy. Ale na to potrzeba trochę czasu. Doprowadzę cię do szaleństwa - parsknął. - Tak. Ale nie należy się spieszyć. Czekam jeszcze na kilka wiadomo?ci. Moja skrzynka pocztowa rozgrzewa się do czerwono?ci, dlatego zabrałem ją ze sobą na spacer, żeby ją przewietrzyć... - wskazał na Mięsaka z laptopem. - Wydaje mi się, że dzisiaj ?wiat kręci się tylko wokół jednej gwiazdy... - roze?miał się.
     - A więc ty rzeczywi?cie co? wiesz? - Cloister nie mógł wytrzymać.
     - Wszystko w swoim czasie - usłyszał.
     Trójniak spoglądał na niego z lekkim politowaniem. Bawił się nim, wykorzystując całą sytuację. Delektował się widokiem swojej ofiary.
     - Pij, to powiem ci, gdzie to jest, to czego szukasz... - odparł tajemniczo.
     Zdanie, które usłyszał Myszkin zabrzmiało zdawkowo i enigmatycznie, ale rozbudziło w nim gasnącą z każdą chwilą nadzieję.
     - Zaryzykuj - Trójniak podsycał ogień. - No, co ci leży? Zobaczysz, jak będzie fajnie...
     Cloister domy?lał się, że będzie. Był tego pewien. Dał znak akwizytorom, żeby odpu?cili. Kiedy ocenił szanse, doszedł do tego samego wniosku co Trójniak z Tuzli. Znów był w punkcie wyj?cia. Bi Polar kusił go, najwidoczniej Cloister od razu trafił w dziesiątkę. Teraz gotów był ryzykować. Był ?rodek nocy, a pogoda za oknem nie bardzo skłaniała go do refleksji. Oczywi?cie, Bi mógł blefować, ale mógł mówić prawdę, mógł znać kogo?, kto znał ją osobi?cie. Wszystkie możliwo?ci wchodziły w grę, wydawały się tak samo prawdopodobne. To oczywi?cie było ryzyko. To i nic więcej.
     Podniósł kolbę z płynem. Powąchał, cokolwiek to było, to po tym wszystko nie będzie już takie jak przedtem - pomy?lał.
     Bi u?miechnął się. Miał już dosyć tego promiennego oblicza. Jego trojaka natura odbiła się w lustrze. Stanowił dziwny konglomerat stale walczących ze sobą cech. Zmieniały mu się rysy twarzy; czasem łagodne, innym razem były surowe, wręcz groYne. Postanowił poczekać, aż która? ze słabszych stron jego osobowo?ci weYmie w nim górę. Poddał się, ale nie do końca, postanowił zachować przynajmniej takie wrażenie.
     Napił się i zdziwił go łagodny, choć ryzykowny smak drina. Czekał, co powie Bi, ale i on delektował się cieczą. Po chwili, w której kołysał naczyniem i z wolna zapoznawał się z płynem, powiedział:
     - Cało?ć ma swoje miejsce gdzie indziej...
     Kończyła się noc, rozpoczynając całą serię nierozwiązywalnych, zazębiających się, zachodzących na siebie zagadek.


     Teranie wynie?li bezwładne zwłoki Astro Mana na brzeg platformy. Wrócili do kneipp'y i dociągnęli do nich ciało nieprzytomnego Bzpp'a.
     - Dla towarzystwa - ką?liwie zauważył jeden z nich.
     - Szkoda dla takich miejsca - dodał inny.
     - ¦'cierwa... - podsumował trzeci.
     - No... - zgodził się pierwszy i kopnął truchło butem.
     Nasiąkające wodą kłaki przesunęły się na krawędY wyrzutni i trup Orba zaczął leniwie zsuwać się z platformy. Po chwili przy?pieszając poszybował w dół, niknąc z zawrotną szybko?cią w ciemno?ci.
     - No, to spadaj za kolegą, kole?... - dodał drugi i popchnął drugą glistę.
     Przez chwilę wpatrywali się w czerniejącą pod nimi czelu?ć otchłani. Od gruntu musiało ich dzielić wiele slagów. A potem zupełnie przestali się tym interesować i w strugach postępującego deszczu ruszyli w swoją stronę.
     Upadek sprawił, że Bzpp nie roztrzaskał się, przeciwnie - odzyskał przytomno?ć. Nie była to jeszcze przytomno?ć zupełna, lecz pełen omamów i pijanych zwidów, koszmar połączony z rosnącym bólem łamanych ko?ci, o tyle niezno?ny, gdyż Astro Mani w ogóle pozbawieni byli szkieletu, było to więc jakby całkiem nowe uczucie - był jeszcze na poły Fugazi, chociaż budziło się w nim już jego Astro.
     DYwignął się na kolana i zwymiotował. ¦luzowata substancja wypłynęła obficie i kapała mu z pyska, tworząc stygnące, stężałe sople u warg. Próbował się ich pozbyć, z lekka kołysząc głową, ale plwocina, wymieszana z tre?cią potężnego żołądka Fugazi, tylko zakołysała się, zachwiała i wisiała dalej. Była jak z gumy. Dotknął palcem obolałej żwaczki i strzepnął ją na kołyszący się pod nim grunt.
     Powoli dochodziło do niego, kim jest. Z odrazą spojrzał na skundlone futro i pomacał lity łeb. Ociekał błotem i zapadał się po kolana w przybierającej z minety na minetę breji. Nie bardzo potrafił powiedzieć, czy to, co jest, wszystko mu się wydaje, jest halucynacją, czy w najgorszym przypadku, rzeczywisto?cią. Pociągnął za kłaki i poczuł ból. Jęknął, nie był tym, czym się sobie wydawał. Co do tego upewnił go unoszący się na powierzchni błota odwłok Orba. Astro Man tonął; przewrócony głową w dół zapadał się w rosnących warstwach szlamu.
     Bzpp rzucił się w jego kierunku, chcąc go ratować, ale po chwili uzmysłowił sobie absurdalno?ć takiej reakcji. W plecach partnera ziała ogromna dziura wypalona wiązką promieni, daremno?ć sytuacji dodatkowo podkre?lało bajorko zbierające się w jej wnętrzu. Wodniste oczko sugerowało, że otwór przechodzi przez ciało na wylot.
     Zaklął. Wyciągnął cuch'ło i wspiął się z nim na bardziej stabilny teren. Oblały go zimne poty, ale trochę wytrzeYwiał. Zwymiotował ponownie i przerażony dalej nie wiedział co robić. Postanowił najpierw pozbyć się krępującej go powłoki cielesnej. Był pogruchotany w ?rodku i chociaż twardy łeb Fugazi z pewno?cią uratował mu życie, to miał już do?ć całej tej przebieranki. ¬le znosił ból, ciało futrzaka nie wydawało mu się już tak doskonałe jak przedtem. Postanowił wrócić do poprzedniego wcielenia.
     Znalazł w kieszeni ukryty pod napą bezpiecznik i nie zastanawiając się, szarpnął korek, wyrywając go z ciała. Trysnęły płyny stabilizujące. Pociągnął go trochę za mocno i razem z nim wydarł zapieczony w nim kawałek zrogowaciałej tkanki, strzęp mięsa. Odrzucił zatyczkę i wrzasnął z w?ciekło?ci i bólu.
     Deszcz przestawał padać, urwał się równie gwałtownie jak zaczął, chmury odpłynęły i pojawiło się znajome, gdzieniegdzie poprzerastane niknącymi w blednącej szarówce gwiazdami niebo. Ponad nimi rozlegało się jeszcze echo wyładowań, ostatnie błyski, aż wreszcie wszystko umilkło.
     Nastała cisza i zza horyzontu wychyliło się jedno ze słońc Abrezji, czerwony karzeł dobiegający kresu swych dni. Bańki miast zakołysały się i jak zwykle na koniec potopu ruszyły, szukając miejsc pozwalających kotwiczyć stabilnie do gruntu. Odpłynęły w dal, do następnego razu, który niebawem miał na pewno nastąpić.
Bzpp i rozkładający się trup zostali sami. Bagno w promieniach słońca natychmiast zaczęło schnąć, za jaki? czas miało zamienić się w spękaną powierzchnię pustyni.
     Astro Man wrócił do swojej pierwotnej postaci, dygotał żwaczką, bulgocąc przekleństwa na prawo i lewo, był w'qrwiony, chociaż ból przestał mu już dokuczać. Pozbył się powłoki Fugazi i wrócił do pneumatycznej, jamistej, giętkiej budowy ciała, w którym nic się nie miało prawa złamać.
     Pochylił się nad zwłokami szefa i nie mógł się oprzeć pokusie, by go tak tu zostawić w pizdu i odej?ć. Nie lubił tego q'tasa. Z wzajemno?cią. Ale wiedział, że sam sobie nie poradzi, poza tym, je?li go znajdą, czy nie znajdą, je?li znajdą któregokolwiek, to i tak przy?lą kontrę z wywiadu, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę się stało. Poza tym peleng - pomy?lał - nie było siły, by ich nie znaleYć. Miał wielką ochotę na zawsze pozbyć się tego ch'uja. Nadarzała się po temu rzadka okazja, ale nie mógł. Znów zabulgotał, niosąc w sobie stek niezrozumiałych przekleństw i negatywnych, eksplodujących purpurowym rumieniem na skórze, emocji. Epatował, żeby sobie przynajmniej czę?ciowo ulżyć.
     Wstał i z całej siły kopnął zdechłe, o?lizgłe i obłe cielsko. Orb, to znaczy to, co z niego zostało, zaczynało już ?mierdzieć. Pod wpływem ciosu ciało pękło i wylała się z niego wypełniająca je od ?rodka ciecz. Poprawił jeszcze raz. Rozerwał zewnętrzną powłokę i nie mógł się opanować. Kopał z całej siły, aż tamtemu odpadła żwaczka i poleciała parę slagów w powietrzu.
     Kontynuował masakrę. Nie miał innego wyj?cia. Ponad wszystko żywił solidarno?ć gatunku, nie dopuszczając do siebie innych my?li.
     Wzdrygnął się. Pochylił się i przyklęknął, a potem zanurzył ssawki w zmasakrowanym truchle. Zniknęły w mieszających się ze sobą płynach hydraulicznych i limfie. Grzebał na o?lep, jakby szukając czego? w tym rozbebeszonym worku. Ochlapał sobie pysk, skrzywił się, ale nie przestał penetrować wnętrza. Krew i holosterol wsiąkały w rozpalony piasek, pozostawiając sczerniałe plamy, układające się w psychodeliczne wzory krystalizujących się na ich powierzchni soli i innych substancji.
     Znowu zrobiło mu się niedobrze. Zakręcił się, zachwiał. Ssawki zapadły się głębiej. Nie opanował odruchu i znowu rzygnął, tym razem prosto w swoje ręce i do ?rodka trupa. Nie przejął się tym. Nie poczuł żadnej różnicy. Ciecze wymieszały się, a on w skupieniu grzebał dalej.
     - Kiedy ja wreszcie wytrzeYwieję? - pomy?lał. Miał kwa?ną minę, ale po chwili u?miechnął się.
     Wymacał to, czego szukał. Szarpnął i wyrwał wszczep z kawałkiem przyro?niętego do niego mózgowia. Wyciągnął go i strzepnął ociekającą maY. Łypnął przyoczkiem, zdrapał mięso i przetarł powierzchnię metalu. Implant zal?nił i wreszcie mógł przyjrzeć się powierzchni Zapisu. Był nieuszkodzony. Ale czy można to było nazwać szczę?ciem? A jeżeli, to czyim? Jego? Czy Orba?
     Bzpp wstał i odwrócony plecami do wschodzącego słońca, poszedł w kierunku malejącego cienia. Trzeba wcze?nie zacząć, żeby skończyć w ostatniej chwili - pomy?lał. Miasto, które gonił, oddalało się od niego z prędko?cią wprost proporcjonalną, to tej, z jaką on pokonywał pierwsze, ?lamazarne i jeszcze niemrawe slagi...


     Bi Polar był Trójniakiem z Tuzli w pełnym tego słowa znaczeniu. Lubił przepych i wystawno?ć, był typem hulaki-zbieracza, zawsze więcej zyskiwał niż tracił, lubił pozy, poza tym było go na to stać. To znaczy stać go było na wszystko i w każdym tego słowa znaczeniu. Był niebezpieczny. Wła?ciwie nie wiadomo skąd brała się większo?ć jego dochodów, bo przecież nie z tego wirtualnego sklepiku, który prowadził w Sieci. Można tam było kupić praktycznie wszystko i, jako taki, był raczej kosmicznym lump'ex'em, do którego trafiało to, na co mniej lub bardziej legalnie można było znaleYć nabywców. Reszta musiała pochodzić z innych Yródeł... Ale o tym się nie mówiło. A nawet, jeżeli, to były to przeważnie dokładnie wyssane historie, którym trudno było dać wiarę.
     Wła?ciwie to nawet nie był z Tuzli, lecz z Toth zimnej, prowincjonalnej planety, błąkającej się gdzie? na peryferiach, ale to w Tuzli znajdowało się jego biurko i jako taki był znany. Tam wła?nie nabrał tych manier, skłonno?ci, zwyczajów godnych okołoukładowych satrapii. Samo biurko było równie wyobrażone jak interes, który prowadził. Wła?ciwie nigdy i nigdzie nie istniało, ale lubił sprawiać wrażenie ważnego biznesmena. W rzeczywisto?ci wystarczyło wej?cie i slot, najmniejszy laptop we wszech?wiecie, by móc prowadzić ten handel.
     Tak naprawdę to nawet nie zawracał tym sobie głowy, ale gdyby zadać mu jakie? pytanie, jak leci lub czy może jest to a to do sprzedania, wymiany, korzystnego nabycia, natychmiast udzielał wła?ciwej wskazówki i inkasował należną prowizję. Jako Trójniak potrafił doskonale blefować, poza tym miał niewiarygodne szczę?cie. I nie było to bieżnikowane szczę?cie Fundacji. Taka już była jego chwiejna, q'reska natura, potrafił stwarzać i odzierać pozory tak, jak mu to było wygodnie.
     Cloister nie wierzył mu i podejrzewał, jakie jest jego prawdziwe zajęcie. O pewnych rzeczach zresztą wiedział, innych mógł się tylko domy?lać, ale nie zmieniało to faktu, że Bi Polar, ten zapyziały i zadufany w sobie potrójny hermafrodyta, mógł być brakującym ogniwem w łańcuszku, który miał go zaprowadzić prosto do celu. Zaryzykował i teraz musiał kroczyć wybraną drogą.
     Już dawno zaczął się dzień, a Bi wciąż nie ustawał w wysiłkach, aby ta ledwie napoczęta koło północy rozpusta nagle nie mogła się skończyć. Lubił się bawić w kłoot'ka i mszyszkę. Kiedy tylko nalazł sobie ofiarę, potrafił ją zagłaskać nie'omal na ?mierć. Był nieobliczalny, równie zaskakujący, jak jego zmieniające się zależnie od nastroju zewnętrzne powłoki. Wcale nie były wynikiem mutacji bądY kamuflażem, jak te fałszywe Fugazi w kneipp'ie, z której już dawno wyszli i o którym to zdarzeniu, jak się wydawało, dawno już zapomnieli. Trójniak trwał w ciągłym ruchu, budował swój byt na bieżąco, wła?ciwie cały czas stawał się i balansował pomiędzy swoimi płciami.
     Siedzieli wła?nie w jakiej? nielegalnej gralni i Bi nalegał, żeby Fundatyzator rozq'rwił partyjkę z pozoru niewinnej loteryjki. Sam obstawiał na prawo i lewo, podniecony nie zważał ani na wysoko?ci stawek, ani na to, gdzie kładzie galaktyczne wechsle. Wykorzystywały to łase na blask q'rewny, ale on sobie nic z tego nie robił.
     - Jeżeli wygrasz, Cloister... - zaproponował ni z tego ni z owego.
     - Jeżeli - zaznaczył i zmienił intonację.
     - No, jeżeli wygrasz, to ja wykupię u ciebie Akces...
     Po czym rzucił na ?lepo żetonem.
     - Co mi tam - powiedział - najwyżej będę dwa razy szczę?liwszy niż jestem... Jeżeli to jest w ogóle możliwe.
     Zgromadzeni przy stole buchnęli ?miechem.
     A jeżeli nie? To co? - pomy?lał agent. Co mogę mieć do stracenia, co?, o czym ja nie wiem, ale on wie? Na pewno...
     Szumiało mu w głowie, nie miał zwidów, wła?ciwie nawet nie był na tripie, nie stracił zmysłów, potrafił chłodno ocenić sytuację. Pastile, którymi nafaszerował go Trójniak, sprawiły jedynie, że wcale nie chciało mu się spać, dawały takiego kopa, że stale musiał co? robić, mówić, zajmować czym? swoje zmysły i nie dać im wytchnąć, nawet na jedną sykundę. Był przytomny - zupełnie - ale też nie był sobą - zarazem.
     Krupier z Zorn zakręcił kółkiem, boty leniwie snuły się, roznosząc drinki i przekąski, hostessy i q'rewny zadziwiającym zbiegiem okoliczno?ci podpowiadały szczę?liwie, wypadające do czasu, kombinacje. Kusiły zmysły i całkowicie rozpraszały uwagę, ale na tym polegała ich praca... Bi szczypał je, klepał po wypukło?ciach i łasił się jak rasowy al'fons, podobał się sobie i był w doskonałym nastroju. Trwałoby to dłużej gdyby nie Fundatyzator.
     - ChodYmy stąd - zaproponował znienacka. - W jakie? prawdziwe miejsce...
     Trójniak nie przestał błaznować, ale zrozumiał propozycję. Zastanawiał się, próbował ją strawić, nie bardzo wiedział, o co tamtemu chodzi. Czy przypadkiem się nie domy?lił? Był teraz twardzielem, jakim? monstrualnym nadsamcem, chociaż znając jego psychikę zaraz wszystko mogło się zmienić.
     Wpatrywał się w planszę, w biegającą po stole kulkę nadprzewodnika i kiedy zatrzymała się, wrzasnął:
     - Znowu! Przegrałem? - tupnął. - Mówiłem ci, żeby? obstawiał!
     - Przecież wiesz, że ja wiem, to po co jeszcze inni mają wiedzieć?
     W pewien sposób cassinos należało do Bi, jeżeli przegrywał jakie? coiny, to tylko do siebie. Poza tym mógł ustawiać grę, jak chciał, a że lubił kantować, miał z tego dodatkową uciechę.
     Spojrzał na niego spode łba.
     - W porządku, chodYmy - powiedział.
     - Dokąd?
     - Spać... - odparł ni z tego ni z owego Bi. - Wreszcie... Jak długo można się tak łajdaczyć?
     - My?lałem...
     - Już ty lepiej nic nie my?l, dzisiaj mam tyle kłopotów z własnymi płciami, że się tak wyrażę, nie mogę się z nimi pozbierać. Mam garsonierę w Polvo... Bardzo wygodna rzecz. Jest tam wszystko, czego potrzebujemy: panieny, zbawki, dilejty, gorejące płyny i holowizor... Wła?ciwie to dziwię się, dlaczego wcze?niej na to nie wpadli?my.
     Dał znak obstawie, że wychodzą. Mięsaki utorowały im przej?cie.
     - My?lałem, że będę mógł z tobą pogadać...
     - Oczywi?cie. Przecież cały czas rozmawiamy.
     - Nie o to mi chodziło, Bi... - żachnął się akwizytor.
     - Sen, wła?ciwie jedyna prawdziwa rzecz, jaka mi jeszcze została, moje marzenia, rojenia. Oczywi?cie bez tych chemicznych, sztucznie projektowanych bzdur firmy Morfeus... Widziałe? ich reklamówkę? A, a, a kłootk'i dwa? Je'banne!
     - Chyba tracę czas.
     - Czas, czas. Ale zyskujesz do?wiadczenie. Gdyby? ty wiedział, jak wygląda czas. Wcale by? tego nie mówił... - złapał laptop i błyskawicznie przeleciał przychodzącą pocztę.
     - Bi, gdzie on jest? - Cloister nie przestawał wiercić mu głowy.
     - Kto? - zapytał Trójniak, u?miechnął się do nitora i szczęknął klapą.
     - Nie zgrywaj się. W całym kosmosie chyba już wiedzą, a ty wciąż udajesz dziwicę...
     - A, on? No, to musimy do Polvo... Chyba zamkniemy nasz sklepik chłopcy - a potem znienacka strzaskał puter, rozwalił go na sztuki.
     - Wq'rwiał mnie... - powiedział, jakby na swoje usprawiedliwienie.
     - Powiedz mi, nie pożałujesz... Fundacja...
     - A co ja mógłbym chcieć? - przerwał mu. - Mam wszystko, czego potrzebuję, po co mi więcej? Drugi raz to samo? Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Ale jeżeli szukasz Scato, to powiem ci - zawiesił głos - gdzie go nie ma...
     Za?miał się.
     - Ale to trochę potrwa - dodał. - Słuchaj, a może skręcimy imprezę?
     Nie miał zamiaru tłumaczyć mu, że trwa wła?nie swoisty przetarg, który ogłosił. Nie zdradzał się ze swoimi zamiarami. Poza tym doskonale wiedział, na ile może liczyć, na co kogo jest stać. Nie była to jaka? astronomiczna suma. Widział już w życiu dłuższe rzędy cyfr. Interes, jak interes. No, chyba żeby udało mu się oje'bbać paru frajerów. Informacje szybko przecież się dezaktualizują.
     Wyszli na wyrzutnię. Stały tam już przygotowane dwa anagravity, małe, ale do?ć szybkie bezpłatowce. Niebo było gładkie i bezchmurne, pogoda jakby w sam raz na niewielką przejażdżkę.
     - No! - pisnął hermafrodyta.
     Nabrał kobiecych ruchów, kto? podał mu szybko torebkę, z której bezceremonialnie wyciągnął zestaw kosmetyków i stojąc przy wstecznym lusterku, zaczął sobie poprawiać makijaż.
     Jego rysy na powrót stały się łagodne i delikatne, zaokrąglił się w okolicach bioder i błysnął potrójnym biustem. Aktywny kombinezon z elcomu z domieszką lajkry natychmiast dostosował się do nowych wymiarów.
     - Cloister! - niecierpliwiła się. - Długo mam jeszcze na ciebie czekać?
     Pojazdy stały z uchylonymi dYwierzami i l?niły w podwójnym słońcu, rzucając krzyżujące się cienie. Obie gwiazdy pojawiły się razem nad horyzontem i przesuwały się, ustępując sobie miejsca nawzajem. Atmosfera była gęsta i parna, widoczno?ć wynosiła nie więcej niż dziesięć tysięcy slagów, ale Polvo i tak nie można było dostrzec na horyzoncie. Ostatnia ulewa musiała je zmyć lub przesunąć dalej.
     Bi Polar podeszła do pierwszej maszyny.
     - Ładny lakier, co? Sama wybierałam... - poklepała anagravity, a potem głaskała je, jakby to było żywe stworzenie.
     Fundator westchnął. Najchętniej piznąłby ją po prostu w te kudły, wziął za mordę i zerżnął. Wtedy może by mu powiedział... Powiedziała - poprawił się. Tak tylko marnował czas. W Fundacji z pewno?cią czekali, liczyli upływające minety, dzielące ich od tragicznego końca, a on nie mógł się nawet do nich odezwać. Nie miał okazji. Nie miał powodu. Tak naprawdę to też nie miał ochoty. Był daleko, ale przecież na Fundacji zostali jego bliscy: Fiona, dzieci i ulubiona mszyszka Mia, ta która bez przerwy skręca kudełki, plecie je w warkoczyki, a potem pląsa na bosaka, kląskając szwami podów po parapecie... Dzieci lubiły się z nią cackać. On sam też lubił się do niej od czasu do czasu przytulić. Poza tym była to bardzo droga mszyszka.
     Bezsilno?ć powodowała, że kipiał z w?ciekło?ci. Nie tylko do negatów, którym zawdzięczał udrękę, do władz Fundacji, które Yle odczytały sytuację, dopiero na końcu był naprawdę wkurzony na Bi. To na niej skupiał się jego podły nastrój.
     Odczytała to w jego oczach. Wystarczyło jedno spojrzenie.
     - A ty? Co ty tam kombinujesz? - odezwała się.
     - Nic - odpowiedział.
     Wiedziała, że kłamał, co? mu kołatało we łbie. Co? najwyraYniej chodziło po nim i mogły z tego wyniknąć niezłe kłopoty.
     W tej sytuacji nie miałby nawet żadnych szans, jej "obsługa" pogruchotała by mu wszystkie ko?ci, zanim zdążyłby jej dotknąć. Te typy miały tylko jeden cel. I jak do tej pory robiły to znakomicie.
     - Dobra - powiedział. - Ładujemy do Polvo.
     Tam przynajmniej istniało jakie? pole manewru. Poza tym sprzyjało mu to, że Bi Polar, pinda, rozpustnik i sybaryta przybrał taką formę. Była to jego słaba strona - płeć... Postanowił to wykorzystać.
     Wskoczył do drugiego ?migacza i krzyknął:
     - ¦cigamy się! - pewien skutku nie zastanawiał się długo. Musiał tylko nieznacznie podkręcić tempo.
     Anagravity odpalił bezgło?nie, wzbił się pionowo do góry, a potem, zmieniając kierunek, runął w kierunku zachodzącego słońca.
     - No, no... - cmoknęła Bi. - I kto by się tego spodziewał?! - syknęła z niedowierzaniem.
     W chwilę potem drugi kształt wzniósł się i, nabierając niebezpiecznej prędko?ci, ruszył wytyczonym już ?ladem.


     Bzpp dotarł wreszcie do boi ratunkowej. My?lał już, że go ch'uj strzeli od tego upału. Nienawykły do temperatury permanentnie pozbawiającej go płynów, a zwłaszcza do immanentnego braku wilgoci, słaniał się, ale pełzł wytrwale do przodu, dopóki nie doczołgał się do sterczącej samotnie po?ród pustyni konstrukcji.
     Cały czas zaciskał w macce blachę z Zapisem Orba, tak żeby jej po drodze nie zgubić. Zastanawiał się, jak się z tego wszystkiego wytłumaczy, ale tak naprawdę to nie miał już siły nawet na my?lenie. Pluł piaskiem, dyszał. Cały był poobcierany. Oklapł, jakby był kawałkiem wyci?niętego flaka. Jego energia poszła na doczołganie się do tej bańki i nie miał już siły. Nawet, żeby po prostu szczeznąć...
     Podniósł się i wyprostował obolałe, kurczące się od spiekoty człony. Musiał dosięgnąć uchwytu, który zamontowano z my?lą o kim? zdecydowanie wyższym. A może po prostu tak bardzo się zbiegł? Organizm bronił się przed utratą wody w każdy dostępny mu sposób. Bał się przesuszenia, wtedy bowiem z pewno?cią zapadłby w letarg. Kiedy? na Astro miał taką przygodę. Zagrzebał się w mule na chwilę i ocknął się dopiero z nastaniem następnej pory deszczowej.
     Doskoczył dopiero za którym? razem z kolei. Przywarł przylgą i uwiesił się klamki. Szarpnął, ale budka nadal była zamknięta. Całym ciężarem pociągnął wajchę w dół, ale nie chciała pu?cić.
     - Zacięła się, s'suka, czy co? - warknął.
     Pu?cił uchwyt i zsunął się w dół. Boja z portem najwyraYniej odmawiała współpracy.
     Odsunął się parę slagów i walnął ją z rozpędu swoim całym zero przecinek cztery G. Stalówka wygięła się nieco, trochę jakby się zdeformowała, jednak bez wyraYnego efektu. Bardziej odkształcił się Bzpp.
     - No, no! Tylko bez takich! - usłyszał po chwili.
     Odsunął się, żeby zobaczyć, kto to mówi, ale nie dojrzał nikogo.
     - Przesłyszałem się, q'ur'waż, czy co? - wysapał.
     Przemknęła mu my?l, że może to jaka? soniczna fatamorgana, zagubione w powietrzu echo, które błąka się po pustyni od dawna. Zignorował głos i już zamierzał zadać konstrukcji kolejny, tym razem decydujący cios, kiedy usłyszał ponownie:
     - Ani się więcej waż, bo wezwę...
     To był automat. Jako? wcze?niej nie mógł tego skojarzyć. Dopiero teraz połączył ze sobą fakty.
     - Otwieraj - warknął.
     Nie miał siły na żadne dyskusje. Tym bardziej z mającym mu służyć urządzeniem.
     - Nie widzisz obleńcu podłużny, że jestem nieczynna? - usłyszał.
     - Co za q'rde palant jeden i to lamer niemyty, czytać nie umie czy co? - ciągnęła.
     Zadarł głowę do góry i dopiero teraz zobaczył migający mu w o?lepiającym słońcu napis: K...BINA USZK... DZ... NA.
     - Przegrzało ci obwody? - rzucił ze zło?cią. - Zawrzyj się, bo cię zgruchotam do szczętu. Od tego skrzeku boli mnie...
     - Być może, nie wiem - automat nie dawał za wygraną - ale nie pozwolę na żadną przemoc.
     Najbliższa czynna komora znajdowała się w Polvo. Bot pokazywał kierunek i orientacyjną odległo?ć. Poza tym nie mógł zaoferować żadnej usługi. Nawet jego lodówka z cocapsiolą była pusta. Nikt tutaj nie zaglądał od dawna.
     Kiedy to przeczytał, poczuł, że wszystko się pod nim ugina.
     - Co? Słabo się czujemy? - Automat trajkotał, jak najęty. Widocznie nie miał takiej okazji od dawna.
     - Zawsze możesz poczekać na serwis. Ze mną. Nie będziesz się nudził, co prawda już dawno zgłaszałam usterkę i dotąd nikt się nie pojawił, ale chyba, q'rwa, o mnie nie zapomnieli? To już tyle czasu... Nikt się mną nie interesuje, czuję, że rdzewieję... A przecież tak niewiele mi trzeba. Trochę oleju, parę czę?ci. Jaką? ?rubkę... Niewdzięcznicy! Ale ja wszystko wygarnę! Wygarnę im, tym pijakom, jak się tylko tu zjawią... Wszystko, co do joty, zgłoszę w Dyrekcji! Doniosę na nich! Samemu Panu Hole'owi Nasty! O q'rde... Jak się tylko przed jego oblicze dostanę...
     Bzpp rzucił okiem na rozregulowany układ. Automat nie był pierwszej daty. Z początku tego nie zauważył, ale rzeczywi?cie brała go już korozja, łuszczyła się na nim farba. No, i nie był to już dobry model.
     Odwrócił się i zaczął i?ć we wskazanym przez kompas kierunku. Dobre było i to. Chwiał się i czuł, jak powoli zabija go słońce, jak się powoli wykańcza, ale wolał o tym nie my?leć. Był głodny i spragniony, u kresu sił. Gdyby tylko spadł deszcz - pomy?lał - ale wcale się nie zapowiadało na radykalną zmianę pogody.
     Ruszył powoli, a jego cień w miarę upływu czasu stawał się coraz krótszy. Południe i lejący się z nieba żar dopiero miały nadej?ć.
     Pozostawił za sobą skrzekliwy, rozregulowany głos, niknący z każdym ?lamazarnym, pokonywanym przez niego slagiem.
     - Nie zostawiaj mnie! - wołał. - Albo idY i tak zdechniesz! P'adalcu jeden... Glizdawo ?mierdząca... Zanim dojdziesz... Skurczysz się i sczeYniesz s'qwaro... Tylko nie zapomnij im o mnie powiedzieć! Pamiętaj 3 NASTY teleport model 91125 Yes! Model 91125 Yes! Powiedz im, że czekam! Że nie zarabiam dla nich pieniędzy! Że się marnuję! Przecież ich na to nie stać! Co oni? Zgłupieli? Zupełnie bez sensu. Najpierw stawiają, a potem... Zapieprzaj, zapieprzaj, a co potem? Trochę się zestarzejesz... Wyłączą cię, że jeste? nieczynna, nieefektywna i p'ierdolą... Już bym wolała, żeby mnie wzięli na czę?ci... Wyłączyli... A nie tak... Całkiem... Na pastwę losu... Samą na pustyni... Tylko to potrafią s'syny... Nawet tu nie ma, do kogo gęby, za przeproszeniem, otworzyć...

 
Krzysztof K. { redakcja@valetz.pl }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

5
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.