The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - pazdziernik,
listopad 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Centrum
        Fragment powiesci (3/4)

    - Chce zielona glinke - rzucilem polglosem dopchawszy sie tam.
    - Co masz?
    - Papierosy "Hidalgo" i tequile.
    - Czekaj przed kosciolem jutro po schodzie slonca - uslyszalem szept jak z konfesjonalu. Przepchalem sie do przodu. Ojciec August byl niewielkim, lysawym staruszkiem w okularach. Rece mu drzaly, glos ledwo wydobywal sie z ust. Zakonnice zawodzacymi glosami podejmowaly podniosle piesni. Zagluszalem je, wydobywajac z siebie dudniacy bas. Chcialem zwrocic uwage przeora. Udalo sie. Po mszy udzielal swietego sakramentu. Gdy podszedl do mnie, cofnalem sie.
    - Coz to owieczko, nie przyjmujesz hosti?
    - Nie moge. Nie bylem u spowiedzi.
    - Przyjdziesz do mnie pojutrze, by sie oczyscic - podniosl wladczo reke. Potwierdzilem z udana pokora. Widzialem wlepione we mnie oczy zakonnic palajace oburzeniem. Spojrzenie siostry Felixy wyrazalo grozbe. Przez rumiane oblicze Angeli przewijal sie krwisty pas, jej stroma piers zaczela sie unosic.
    - Narobilem sobie klopotow - pomyslalem - ale inaczej sie nie dalo. Musialem nawiazac kontakt z przeorem.
    Zycie tu wciagalo, stawalo sie calym swiatem. Ja nie mialem czasu. Czas biegl, mijal, minal. Niedziela byla dniem swietym. Nie musialem nosic wody. Wylegiwalem sie na pryczy. Przerozni, lepsi i gorsi grajkowie przygrywali na organkach i gitarach. Nie moglem wychodzic. Tesknilem do slonca i wiatru. Wspialem sie po spekanej scianie i zwisalem na kratach okienka do utraty przytomnosci. Czekalismy na wieczor. W sobote i niedziele chodzily najgrubsze gry, konkurencyjne stajnie wystawialy najlepszych graczy. Nie chcialem grac. Mialem papierosy, zarcie, koc. Lezalem, a wynajety grajek przygrywal mi "La Palome". Przymknalem oczy i zobaczylem jame. Zobaczylem tam siebie. Wielokrotnie przechodzilem obok wejscia do tego miejsca i zastanawialem sie, nie czy tam trafie, ale kiedy. Obraz, ktory dojrzalem, potwierdzil, ze juz niedlugo. Wstalem przed switem. Straznicy przepuscili mnie. W ogolnym balaganie, ktory tu panowal nikt nie mogl wiedziec, czyje rozkazy wypelniam; byc moze il comanadante lub samych siostr lub nie daj boze braci. Lepiej bylo nie pytac. Rozkazow, czesto sprzecznych, stale ktos zapominal wykonac. Mowiono ma(ana, czyli jutro. A jutro znow mowiono ma(ana. Moglem wiec walesac sie i nikt mnie nie kontrolowal. Chwile czekalem przed kamiennym murkiem odgradzajacym koscielne podworze. Nadszedl pensjonariusz-kupiec, wyjal zawiniatko. Obejrzalem go i pomacalem. Wodzac palcami po brylkach wiedzialem, ze to wlasciwy towar. Nie wiedzialem, skad to wiem, ale bylem pewny swego. Podalem papierosy i alkohol. Glinke wlozylem do woreczka. Woreczek do kubla, ktory stale mialem na nosidlach. Gdy odwracalem sie, by odejsc uslyszalem spazmatyczny ryk motoru. Wychylilem sie. Zobaczylem jak do najdalszej czesci zabudowan dojezdza dwutonowa furgonetka.
    - Przywozi skarby, z ktorych czesc znajdziesz potem u mnie - usmiechnal sie kupiec. Byles tylko mial czym zaplacic.
    - Czesto tu dociera?
    - Raz na dziesiec dni. Pod warunkiem, ze jest dobra pogoda. Jak pada, to utyka gdzies po drodze. Wtedy po jakims czasie znajduja trupa kierowcy, a my musimy sie z nowym na nowo dogadywac. Dlatego spiesz sie, jesli chcesz cos kupic. Juz niedlugo zacznie sie okres ciaglych deszczow i ceny poszybuja w gore.
    - Wyjezdza z Cali?
    - Z Cali.
    - To ze sto kilometrow?
    - Tylko siedemdziesiat. Ale w prostej linii. Przez puszcze liczy sie wielokrotnie wiecej. Za duzo chcesz wiedziec cwaniaczku. Zjezdzaj, bo napytasz sobie klopotow.
    Gdy schodzilem do Cortesa zatrzymalem sie przed waskim korytarzykiem. Budzil on groze nie tylko wsrod pensjonariuszy. Prowadzil do jamy. Byl niski i waski, zakonczony debowymi drzwiami zapartymi glazami.
    - Przynioslem ci zielona glinke - wyszeptalem i sklonilem sie przed starym Indianinem.
    - Jestem ci wdzieczny - rzekl macajac palcami zawartosc woreczka.
    - Cos za cos, jak sam mowiles.
    - Czego chcesz?
    - Informacji.
    - To wiecej niz sie spodziewalem. Mow.
    Pochylilem sie do jego twarzy i wyszeptalem.
    - Na pierscien atlantydzki zaklinam pana, by to zostalo miedzy nami.
    Gwaltownie wyciagnal rece i zaczal dotykac mojej twarzy. Ogarnelo mnie przerazenie. On byl slepy. Jego piekne wielkie oczy nie widzialy.
    - Widze oczyma duszy - szepnal - Nie boj sie. Potrafie zobaczyc wiecej niz niejeden bystrooki mlodzian. W imie bogow przed wiecznych, mow.
    - Czy ktos kiedys stad uciekl?
    - Tak. Wielu. Nogami do przodu.
    - Mysle o ucieczce do Cali. To tylko siedemdziesiat kilometrow w linii prostej. Wszak nie ma innych miejscowosci w poblizu, mozna isc tylko w dol?
    - Znalazlo sie kilku smialkow. Szli w dol. Gora nie przejdziesz. Nawet za pomoca najlepszego sprzetu. Tam stale hula wiatr i pada snieg. Tamci probowali dolem. Zgnili w bagnach. Na tym obszarze roi sie od wezy, pajakow. Zle duchy zsylaja choroby. Dostajesz wysypki, wrzodow, umierasz w goraczce i konwulsjach. O ile wczesniej nie dopadna cie wampiry.
    - Wierzy pan w wampiry?
    - To sa nietoperze. Gdy zasniesz w puszczy noca wytropia cie z kazdej odleglosci. Krew pija tak delikatnie, ze nie poczujesz.
    - A ucieczka trasa, ktora przyjezdza furgonetka?
    - A wiec wiesz o furgonetce. To jedyny sposob. Tylko, ze bez trudu dopadnie cie poscig. Miedzy Cali a San Antonio mieszka wolny szczep indianski. Oni nigdy sie nikomu nie pokazuja. Jesli sie pokaza, to po to by ci poslac strzale zatruta currara. Czasami zablakaja sie tu poszukiwacze szmaragdow. Ci sa jeszcze okrutniejsi od wolnych Indian, zabijaja dla zabawy. Widze nagie kosci, tych kilku odwaznych, ktorzy uciekli stad. Nikomu nie udalo sie przezyc. Najgorsze sa mrowki. W niektorych latach i niektorych porach roku ich kolumny maja po kilkanascie kilometrow dlugosci. Wyczuwaja zywe organizmy z bardzo daleka. Wystarczy, ze zdrzemniesz sie na godzine i po tobie.
    - A co powiesz o lochu?
    - Tam siega oddech smierci. Najwytrzymalsi przezyli dobe, zanim ich udusil. To miejsce, do ktorego nie dociera moc Jezusa Chrystusa, ani barona Samedi i ani naszych Bogow prekolumbijskich, nawet pierzastego Quetzkoatla. Ono jest znacznie starsze od najstarszego Boga. Nie pomoze zaden talizman ani amulet. Nie ma przed nim obrony.
    - Ale niektorzy przezyli tam troche dluzej.
    - Tak. Byli silniejsi w jakis sposob - wstrzasnal sie - Wiem teraz, dlaczego pytasz. Widze ciebie w tej jamie. Zachowalem troche kociego pazura. Wez i nie zalamuj sie. Ktos musi byc pierwszy. Walcz nie sila, lecz rozumem. Modlitwa ci nic nie da. Przygotuj sie inaczej. Im mocniej bedziesz oddychal w jamie, tym szybciej umrzesz. Wiec oddychaj najrzadziej, przez chuste. Owin szczelnie cialo. Uzycze ci pierscienia atlantydzkiego. Ukryj go starannie i nos przy sobie.
    Nastepnego dnia umyto mnie pod kontrola nadzorcow, dano nowe ubranie i przed wieczorem zaprowadzono do ojca Augusta. Oprocz baterii slonecznych zobaczylem smigla wiatrakow. Meski klasztor otaczal wysoki, podwojny mur zwienczony drutem kolczastym. Na drucie wisialy tablice: nie dotykac, wysokie napiecie. Budynek byl zbyt obszerny jak na niewielka liczbe zakonnikow.
    Zauwazylem w oknach nie tylko kraty, ale kamery i fotokomorki. Drzwi mialy zamki na karty magnetyczne. Zostalem dokladnie zbadany przez kilku mlodych zakonnikow. Gabinet przeora byl niewielki, ale starannie urzadzony. Dostrzeglem olejne obrazy, granitowy kominek, w ktorym plonal ogien, rzezbione fotele i stol z blatem z marmuru w bialo-czarna krate.
    - Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus. Szczesc Boze jego wielebnosci, jego ekscelencji - wyjakalem.
    - Darujmy sobie formalnosci - ziewnal - Nazywaj mnie ojcem Augustem. A jak ciebie zwa?
    - Najpierw zwali mnie Wymozdzony, potem Nosiwoda, potem Pedro.
    - Pedro Luis Molina y Gonzaga e Solana - zasmial sie sucho - z dobrej rodziny pochodzisz.
    - Liczylem, ze ojciec mi to wyjasni. Nie wiem, jak sie nazywam.
    - Czy pamietasz swoje zle uczynki, czy mozesz uczynic ich rachunek?
    - Nie pamietam.
    Bawil sie wspanialymi figurami szachowymi. Gral sam ze soba. Znudzilem go.
    - Czy ojciec raczy zagrac ze mna?
    - Grasz w szachy?
    - Nie wiem.
    - Nie gram z byle nowicjuszem.
    - Nie wiem, czy gram ale wiem, ze wygram. O co zagramy?
    - Twoj paradoks rozsmieszyl mnie. Ale twoja pycha zasmucila. A cozbys mogl postawic na szale nagrod?
    - Wszystko.
    - To duzo. Czego sobie zyczysz?
    - Jednej informacji.
    - Przekonajmy sie wiec.
    Gralem czarnymi. Skupilem sie w sobie, zapadlem w otchlan mozgu. Wszedlem na wysokie obroty. Wiedzialem jak kalkuluje, jaki ruch uczyni. Zapomnialem o tym, kim bylem i gdzie bylem. Istnialy tylko kombinacje, rosnace w postepie geometrycznym liczby wariantow i algorytmy do nich pasujace. On z kazdym ruchem myslal coraz dluzej, a ja krocej. Jakbym byl podlaczony do superkomputera, ktory mnie wspomaga. W polowie gry wstal. Nalal po kieliszku prawdziwego portugalskiego "porto", poczestowal hawanskim cygarem. Pilem i palilem, ale nie wytracilo mnie to z rytmu liczb, pedzacych przestrzeni, oslepiajacego, ostrego jak brzytwa olsnienia, oswiecenia, zakonczonego slowem mat.
    - Od lat nie mialem z kim tu grac - z jego glosu znikla oschla wyzszosc - Mimo iz wszyscy bracia to ludzie swiatli, w tej grze sa patalachami w porownaniu ze mna. Szkoda mi bylo czasu. Rozwiazywalem wiec problemy szachowe, tworzylem eleganckie zagadki. Wysylalem do prasy fachowej w Europie i Stanach. Gralem sam ze soba. I oto teraz zaznalem porazki - w jego glosie brzmialo bezbrzezne zdziwienie. - Przywieziono cie z Cali. Miesiac temu. Nieprzytomnego. Uprzednio lezales miesiac w takim stanie w szpitalu municypalnym w tym miescie...
    - Nie te informacje chcialbym uzyskac, wielebny ojcze. Chodzi mi o jame. Kiedy powstala, co tam dziala, na jakich zasadach, jakimi srodkami, w jakim celu, od jak dawna. Czy zbadano co jest i jak jest?
    Zerwal sie od stolu rozrzucajac pionki. Jal biegac po gabinecie krokami malego dziecka.
    - Podszedles mnie - zasyczal - oszukales w ohydny sposob. Czy wiesz, jakie niebezpieczenstwo ci grozi?
    - Jestem tylko niewolnikiem - rzeklem - byle nadzorca moze mnie wsadzic do jamy.
    - Nic tutaj nie dzieje sie bez mojej wiedzy. Odtad chroni cie moja protekcja.
    - Ja jednak wiem, ze trafie do jamy. Tak jak wiedzialem, ze wygram te partie, ze za kilka miesiecy niewielkie trzesienie ziemi zamknie na wieki te diabelska jame, a za kilkanascie dni bedzie ojciec szukal nowego kierowcy furgonetki, jak to, ze ojciec jest nie tylko przeorem, ale prowincjalem i pralatem. I profesorem mikrobiologii, tak zreszta, jak pozostali bracia. Zapomnijmy o wszystkim. Nie bylo swiadkow, jak potrafie milczec.
    - Nie chodzi o ciebie - machnal pogardliwie reka - Podszedles mnie. Zgodzilem sie. Dalem slowo Nigdy jeszcze nie zlamalem slowa. Gdybym go zlamal, zlamalbym swoje zasady i swoje zycie.
    - Najprosciej jest wiec mi powiedziec, a potem mnie zabic. Umarli na ogol nie mowia. Tyle osob tu umiera, co znaczy jedna wiecej.
    - Tak, ja tez mam tego dosc. Jestem stary. Lecz postawiono mnie na tym miejscu, dano do spelnienia zadania.
    - Misje.
    - Tak, misje - zreflektowal sie. - Znow mnie podchodzisz, sprytny wezu.
    - Z jednej strony obowiazuje wiec ojca slowo dane niewolnikowi, a z drugiej przysiega milczenia zlozona najwyzszym wladzom Towarzystwa Jezusowego. Dylemat godny Platona.
    W tym momencie do gabinetu wsunelo sie dwoch muskularnych braci z niemym pytaniem w oczach.
    - Precz - machnal reka. Znikneli, jakby ich w ogole nie bylo. Zdalem sobie sprawe, ze slyszeli kazde slowo i ze on nie ma mozliwosci kluczenia, odwlekania. Cala rozmowa byla zapewne nagrywania i odtwarzana. Nie udal im sie kolejny eksperyment.
    - Niech bedzie przeklety ten moment, kiedy ojciec uslyszal moj spiew i rozkazal mnie tu przyprowadzic i zaczal grac.
    Nie sluchal mnie. Chodzil po sali drobnymi kroczkami. Odmlodnial. Jego okulary rzucaly zlotawe blyski. Mialem swiadomosc, ze sluchaja nas inni. Bylem aktorem, ktory prawdopodobnie wypowiada ostatnia kwestie ostatniego aktu swej tragedii.
    - Podwoimy wiec stawke - zaproponowalem. - Jesli przegram nic sie nie dowiem. Jesli wygram, dowiem sie wszystkiego.
    - Za pozno, Mozesz tylko dowiedziec sie prawie wszystkiego lub umrzec. Powzialem decyzje. Od teraz zostaniesz ministrantem. Tu zamieszkasz. Staniesz sie moim osobistym szachista.
    - To nie jest decyzja. To jest tylko odwlekanie decyzji.
    - Znikaj - machnal reka - mam ciebie dosc.
    Wyszedlem z gabinetu. Nie wiedzialem, dokad sie skierowac. Na korytarzu panowala grobowa, sztuczna cisza. Zszedlem na dol. Nikogo. Sledzily mnie oczy kamer, prawdopodobnie niektore z nich dzialaly na podczerwien. Bracia bawili sie ze mna w kotka i myszke. Postanowilem nie dostarczac im rozrywki i polozylem sie spac w jakims korytarzu wprost na ziemi. Obudzilem sie pod murem koscielnym przy bramie. Ktos mnie tu przyniosl. Ktos sprawil, ze spalem jak kamien, a przeciez dotychczas sen mialem czujny, jak spojrzenie kondora. Stala nade mna siostra Felixa.
    - Zastanawiam sie, czy juz dosluzyles sie jamy czy wystarczy chlosta - wycedzila - Co robiles w nocy, dlaczego nie bylo cie w sali?
    - Cokolwiek sie stalo - rzeklem - stalo sie zgodnie z wola wielebnego jasnie oswieconego przeora ojca Augusta.
    Nie przekonalo jej to jednak i kazala dac mi tuzin kijow. W polowie kary dostrzeglem spieszacego mlodego zakonnika o wyjatkowo czerwonych ustach. Podniosl on prawa reke gestem rzymskich cezarow.
    - Odstapic - rozkazal - on nalezy do nas.
    Powloklem sie za ojcem Cristobalem. Klasztor meski mial tylko jedne drzwi wejsciowo-wyjsciowe otwierane na zamek szyfrowy. Bez trudu zapamietalem kombinacje. Nastepnie byl niewielki przedsionek i drugie drzwi otwierane na zamek reagujacy jedynie na odciski linii papilarnych. To, co dalej zobaczylem bylo jednym ogromnym zakladem badawczym wyposazonym w najnowoczesniejsza aparature. Znajdowaly sie tu tomografy komputerowe, profesjonalne "Craye", mikroskopy elektronowe. Przy kazdym z dwudziestu stanowisk badawczych stal pojemny pecet z modemem podlaczony do Internetu. Pobrano mi probki sliny, wlosow, krwi, moczu. Wzieto odciski palcow. Moj kod genetyczny zostal zbadany i zanotowany, co mnie najbardziej zaniepokoilo. Wyznaczono mi funkcje pomocnika przy noszeniu zywnosci i odziezy.
    Msze dla ojcow obywaly sie tylko raz dziennie o stosunkowo pozniej porze. Nie dziwilo mnie to, bo mieli oni nawal innych zajec. My, sluzacy mieszkalismy w przybudowce na zewnatrz. Bylo nas jedenastu. Jedno lozko kolo mnie stalo wolne. Cale dnie krazylem miedzy magazynami, skladami, kuchnia i pralnia, co mi odpowiadalo. Szeptano miedzy soba, ze grzechy ludzi doprowadzily do tego, iz siodmy krag piekiel wychynal na powierzchnie wlasnie tutaj i ze jama to zatruty oddech Cerbera czekajacego na swoj czas, ktory mial sie wkrotce wypelnic. Cortes, ktorego udalo mi sie odwiedzic utrzymywal, iz loch to zemsta bogow przedwiecznych, ktorych spokoj zaklocil czlowiek. Cokolwiek to bylo, nie bylo wymyslem. Uginalem sie bowiem pod ciezarem papryki, cebuli i pomidorow kilkakrotnie wiekszych niz zwykle. Moze natezenie pola elektro-magnetycznego dawalo tu takie efekty jak na Kamczatce? Moze z jakis powodow dzialaly tu silne energie kosmiczne? Ziemia wcale nie wygladala na zyzna.
    Znalazlem troche czasu, by wygrac w karty szachy zrobione z przezutej maki kartoflanej i kukurydzianej i cwiczyc wieczorami sam ze soba. Moi wspoltowarzysze dobrze sie odzywiali, przestrzegali zasad higieny, a jednak zyli w nieustannym stresie, poniewaz marli jak muchy.
    Pewnego wieczora zaterkotal dzwonek wzywajacy mnie do gabinetu przeora. Tam zobaczylem kilku mezczyzn w czarnych strojach i czarnych kapturach na glowach. Bez zbednych slow ubrali mnie w dluga szate, zarzucili kaptur na glowe. Tajnym przejsciem poprowadzono mnie do jakies sali. Czulem obecnosc wielu osob. Powiedziono mnie do czegos przypominajacego oltarz. Grzmiacy glos, zmieniony prawdopodobnie przez syntetyzator rozkazal: Poloz dlonie na krzyzu i Biblii i przysiegnij na pismo swiete i krucyfiks, ze milczenie bedzie ci drozsze niz wlasne zycie. Przysieglem.
    - Odtad nadajemy ci najnizszy stopien wtajemniczenia: mlodszego laboranta i stajesz sie uczniem Stowarzyszenia Najswietszego Serca Jezusowego.
    - To chyba nie to samo co Towarzystwo Jezusowe - przebieglo mi przez glowe - Moze to jakies odgalezienie Stowarzyszenia Kaplanskiego Krzyza Swietego?
    - Dla wiekszej chwaly bozej - glos ryczal jeszcze bardziej nieludzko.
    Nie mialem jednak dostatecznych danych ani czasu na roztrzasanie powyzszych kwestii. Uczulem na ramieniu dotkniecie zimnego ostrza, a potem od kazdego z obecnych otrzymalem siarczysty policzek. Oprocz mnie zaszczytu inicjacji na mlodszego laboranta dostapil nie kto inny tylko Kwiatuszek.
    Odprowadzono mnie do gabinetu ojca Augusta. Zdjeto czarne szaty. Siedzialem przy stole w szachownice. Naprzeciwko przeor. Jakby nic sie uprzednio nie wydarzylo, jakby poprzednich chwil nie bylo. Jedynie naelektryzowany puszek na jego lysinie, ktory stanal deba przy zdejmowaniu kaptura mogl swiadczyc, ze jednak cos sie stalo. Wykonal ruch koniem. Ogarnela mnie zajadlosc. Skupilem sie, zapadlem w siebie. Rozgrzewalo mnie swiatlo, wypelnilo calego. Roznioslem go w puch, chociaz w inne wieczory dopuszczalem, by remisowal lub wygrywal.
    - Czy wiesz, co oznacza fakt, ze goszcze cie porto i hawana? - spytal czestujac mnie.
    - Wiem. To tak jak sie wyroznilo gladiatora przed poslaniem na smierc.
    - To nie tak. My walczymy ze smiercia.
    - I trzymacie to w tajemnicy jak rekopisy z Qumran.
    - Wiedziec wczesniej to zwyciezac. Wiedziec to rzadzic.
    - Dlatego eksperymentujecie na ludziach jak doktor Mengele.
    - Rozdzierasz moje blizny - westchnal - Jestem bardzo zmeczony i zniechecony. Strawilem tu niemal cale zycie. Pozwol wreszcie odslonic kurtyne. To miejsce zawsze przyciagalo ludzi, odkad ich Bog stworzyl, odkad zajeli sie hodowla i uprawa ziemi. Zwierzeta rosly tu szybciej, gleba dawala lepsze plony przy mniejszych nakladach pracy. Gdyby pokopac na okolicznych wzgorzach, znalazlo by sie najstarsze slady osadnictwa. Kiedys byly tu swiatynie bogow prekolumbijskich, po zwyciestwie konkwisty klasztor katolicki. Jakies 40 lat temu nastapilo trzesienie ziemi. I siostry zaczely umierac. Myslano, ze to choroba zakazna. Nic nie stwierdzono. Przyjezdzaly autorytety z Rzymu, Paryza i Madrytu. Ci, ktorzy tu dluzej pobyli umierali. Kosciol rzucil do walki swoj ogromny potencjal. Trzydziesci kilka lat temu znalezlismy zrodlo. Bylo to podziemne jezioro. Zapadlo sie ono pod ziemie jakies 6-7 milionow lat temu przy silnym trzesieniu ziemi i wyszlo ponownie na wierzch wlasnie 40 lat temu. Najciekawsze, ze utrzymalo sie w nim zycie mimo braku tlenu. Najnizsze organizmy takie jak wirusy, bakterie, mchy, porosty, pierwotniaki grzyby i plesnie, a nawet wyzsze jak pajeczaki potrafily egzystowac bez swiatla i powietrza. Natezenie pola magnetycznego jest tu dziwnie silne, a zrodlem energii stala sie biomasa opadajaca na dno wody. Powstal nieznany nauce bioreaktor. Wyziewy z jeziora wydostawaly sie przez siatke pekniec. Zacementowalismy je zostawiajac tylko dwa najwieksze.     Poprowadzil mnie korytarzem do swego podrecznego laboratorium. Odsunal fotel i dywan. Otworzyl klape. Wewnatrz byla sluza.
    - Druga jest przy koncu tego lochu - oznajmil - Stwierdzilismy, ze powodem smierci jest podziemne bajoro. Ale nie udalo sie wyjasnic, jak to sie dzieje. We krwi i moczu ofiar nie stwierdzilismy zadnych wirusow ani bakterii. Ich tkanki i narzady nie maja zadnych zmian chorobowych. Najnowsze zdobycze nauki okazaly sie nieskuteczne. Ta blotnista kaluza udowodnila nam jedynie jak slaba jest istota ludzka wobec potegi boskiej.
    - Najgorsze jest to, ze istota ludzka zatracila pokore i szacunek wobec przyrody.
    - Czterdziesci lat nieustannych wysilkow - zlapal sie za glowe - tyle trupow. I nic, kompletne nic. Nic nie wiemy. A co do ciebie, to powinienes skrocic wlosy, ogolic brode i zdjac ten brudny bandaz.
    Bylo mi to nie na reke.
    - Blagam ojca - jeknalem - uczynilem sluby, ze dopoki nie wroci mi pamiec, dopoty nie bede sie golil i strzygl.
    - Zezwalam - podniosl reke.
    - Czy - wpatrzylem sie w jego oczy - ojciec nie moglby mnie po prostu puscic wolno?
    - Naduzywasz mej cierpliwosci. Wyjasnilem ci, ze przebywales nieprzytomny przez miesiac w szpitalu municypalnym w Cali. Lecz nie pytales dalej, a ja nie powiedzialem ci, ze znalezli cie wysoko w gorach. Obok twojego nieprzytomnego ciala lezalo kilkunastu martwych ludzi. Czy mozesz zaprzeczyc z cala stanowczoscia, ze to nie ty byles morderca?
    - Nie moge.
    - Sam widzisz. Tu nikt nie trafia bez przyczyny. A teraz znikaj, meczysz mnie.

ciag dalszy na nastepnej stronie
 
Jacek Natanson { korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

6
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.