The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - pazdziernik,
listopad 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Centrum
        Fragment powiesci (2/4)

Ilustracja: Rafal Maslyk
    Niedlugo moglo rownie dobrze znaczyc kilka godzin. Tu nikt nie przestrzegal terminow, nie spieszyl sie. Wiele czasu uplynelo, zanim poslyszalem zgrzyt stalowych wozkow spuszczonych na linach i toczonych na deskach przez schody. Weszlo trzech ni to salowych, ni to straznikow. Jeden pchal wozek, drugi zdejmowal aluminiowe miski i kubki i wstawial brudne, trzeci na kolanach stawial je na ziemi. Szafek, stolow i stolkow nie bylo. Malo kto z pensjonariuszy mial wlasne sztucce. Reszta chleptala prosto z misek, pomagajac sobie palcami. Ekipa musiala obracac kilkanascie razy. Robila to nad wyraz sprawnie. Zalezalo jej, by jak najszybciej opuscic nasza sale. Jeszcze nie przebrzmial ogluszajacy turkot wozka na schodach, gdy wydobylem sie z futeralu. Kilka pensjonariuszy przemykalo sie wzdluz prycz zabierajac miski tym, ktorzy nie byli w stanie sie ruszac. Kwiatuszek byl najszybszy. Czasem blysnal noz. Popatrzylem na Cortesa. Przyzwalajaco skinal glowa.
    - Musisz jesc - szepnal - musisz odzyskac sily.
    Zasiedlismy z Kwiatuszkiem do uczty, ktora ledwo przechodzila mi przez gardlo. Byla to jakas papka bez smaku i koloru, za to o podejrzanym zapachu.
    - Nie przejmuja sie, z karaluchami jest pozywniejsze, tlustsze - zachichotal Kwiatuszek, a ja pacnalem go pusta miska. Wywinal kozla.
    - Nie tak mocno - zawyl z bolu. Obszedlem sale. Mury byly wprawdzie skruszale, ale za to grube na kilka metrow. W jednym miejscu spekania byly na tyle znaczne, ze wspialem sie do sufitu i zawislem na kratach niewielkiego okna.
    Czulem swieze powietrze. Wciagnalem je w siebie jak zwierze. Nic nie moglo mnie oderwac od tego cugu. Kraty byly pordzewiale, lecz solidne. Okienka tak waskie, ze przecisnalby sie przez nie jedynie niewielki kot. Natezylem wzrok i dostrzeglem wysoko w gorze fragmenty ksiezycowej poswiaty. Wyrywalem sie do niej ze wszystkich sil. Wisialbym tak pewnie do utraty przytomnosci, gdyby nie delikatny dzwiek grzechotki i bebenka. Po plecach przeszly mi ciarki, uczulem strach. Nie byly to bowiem zwykle dzwieki, lecz cos czemu nie mozna sie bylo oprzec, cos, co oznajmialo, nakazywalo, przed czym nie bylo odwolania i ucieczki. W roznych krajach zwa je roznie: kus-kus, makumba, voo-doo. Zeskoczylem i podbieglem do Cortesa. Silna karbidowo-naftowa lampa oswietlala przestrzen. Muzyka urwala sie. Popatrzylismy sobie w oczy. Zobaczylem ciemnogranatowa ton jeziora Titicaca. Od wody bil chlod. Na trzcinowej, sztucznie zbudowanej wysepce uwijalo sie kilku Indian.
    - Masz czarna krew - wyszeptalem - pochodzisz z Indian Uros.
    - Milcz - rozkazal - Za duzo mowisz. Czystych Uros juz nie ma. Czy czujesz sie silny?
    - Tak. Wystarczajaco - wymamlalem. Bylem tu i jednoczesnie w Tiahuanaco w swiatyni Kalasossoya przy Bramie Ksiezyca.
    - Obserwowalem cie - rzekl - Chyba jestes dosc silny. Potrzebna nam woda, ktora tutaj nierozwaznie rozlales. Bez niej wielu nie przetrzyma nocy. Musisz zaryzykowac. Ale najpierw zobowiazesz sie, ze bedziesz sluchal i milczal. Zloz przysiege przez pocalowanie pierscienia atlantydzkiego.
    Pochylilem sie do pocalunku. Stalem w cieniu trzydziestometrowego, pustego w srodku pylonu w Sillustani, nad soba slyszalem szum skrzydel, istota, ktora calowalem w srebrny pierscien miala niebieskawy odcien skory i czteropalca reke.
    - Zrobione i zakonczone - zaintonowal uroczyscie - Gdybys zlamal przysiege nie uchroni cie talizman ani amulet, nie osloni zadna moc ziemska ani kosmiczna.
    Sklonilem sie w niemym potwierdzeniu. Cortes podniosl reke w gore. Bebenek i grzechotka znow zagraly. Wzywaly i ponaglaly. Obrocilem sie w kierunku jedynych drzwi. Otworzyly sie bezszelestnie. Wbiegl niski Indianin. Ten, ktory na kolanach rozstawial miski w czasie kolacji.
    - On sam jest za slaby. Na tej zmianie nie mam nikogo zaufanego, procz niego - rzekl Cortes - On ryzykuje utrata pracy, ty zycia. Idzcie.
    Wzielismy nosidla i wiadra. Gdy uchylily sie drzwi, poczulem szarpniecie emocji. Nie byl to strach przed kara a euforia spowodowana faktem, ze choc na chwile opuszczam to miejsce. Schody byly zmurszale i sliskie. Musialo niedawno padac. Najpierw poczulem zapach drzew. Zemdlilo mnie od tego, oparlem sie o sciane. Moj towarzysz nie podszedl do drugich drzwi znajdujacych sie powyzej. Zaczal gmerac wsrod bluszczow i storczykow oplatujacych mur. Po chwili odslonil sie okragly otwor, tak maly, ze mialem problemy z przecisnieciem sie. On nie. Dostalismy sie do innego korytarza. Od razu spostrzeglem, ze rzadko go uzywano. Weszlismy na niewielkie podworze. W srodku znajdowala sie studnia o podgnilym ocembrowaniu. Spojrzalem w gore. Zobaczylem niebo i oczy mi zwilgotnialy. Wyrzucilem rece i uczepilem sie spojrzeniem ksiezyca. Byl w trzech czwartych. Czulem, jak szybuje ku niemu a on ku mnie, az zamazuja sie zielonkawo-szare plamy i stapiamy sie w jednosc. Ogarnelo mnie poczucie sily. Indianin tracil mnie w bok. Spuszczalem kolejne wiadra starajac sie nie czynic halasu. Studnia zdawala sie nie miec dna. Ciagniecie kolowrotu w gore bylo jeszcze uciazliwsze. Nalezalo to czynic powoli i ostroznie, by nie halasowac. Uwage mialem napieta do granic wytrzymalosci. Potem zwazalismy na kazdy krok, by nie poslizgnac sie na namoklej glinie. Mimo to wykroilem kilka ulamkow sekund, by sie przyjrzec okolicy. San Antonio znajdowal sie na zboczu stromej gory. Wokol ciagnely sie osypiska i przepascie. Powrot, stopa za stopa zajal nam wiecznosc. Gdy stanelismy przed Cortesem, maly Indianin z blyskawiczna szybkoscia jal poruszac palcami i dlonmi. Skads znalem ten prawieczny jezyk, ale w pamieci migotaly mi tylko cienie i plamy.
    - O tym, co widziales, nie wolno ci powiedziec nigdy, nawet na torturach, nawet najslodszej kochance - rzekl Cortes - Dobrze sie spisales, jak sie dowiaduje. W nagrode jedno wiaderko wody mozesz zatrzymac dla siebie.
    Woda podzielilem sie z Kwiatuszkiem. Potem zapadlem w twardy sen bez snow.
    Obudzil mnie potepienczy hurgot wozka. Rozdzielano cos, co zwano sniadaniem. Tym samym wozkiem zabrano kilka trupow. Nadzorcy wpadali jak po ogien i robili wszystko tak, zeby jak najszybciej stad wyjsc.
    - Boja sie zarazic - zachichotal Kwiatuszek - Wszak tutaj przywleczono caly syf z malaria. A najmocniej boja sie gruzlicy. To najbardziej wstydliwa choroba na naszym kontynencie.
    - Znam gorsze. Bedziesz musial mnie nakarmic. Oficjalnie jest zagipsowany i zwiazany.
    Kwiatuszek zwinal sie jak waz i juz po chwili dysponowal kilkunastoma pelnymi miskami. Podawal mi jedzenie i mamrotal.
    - Wiele zalezy od il comandante. Jesli zechce, to cie rozwiaza i uwolnia z gipsu. A moze juz zapomnial o tobie? Kto to wie.
    Potem lezalem i czekalem. Bylo goraco, wilgotno. Powietrze nie chcialo wchodzic do pluc. Swedzialo mnie tak, ze odwazylem sie wyswobodzic jedna reke. Drapalem sie do krwi. W jednym z okienek pojawil sie promien sloneczny, za chwile dwa nastepne. Wpatrywalem sie w nie, spajalem w jednosc, razem z nimi opuszczalem sale, wedrowalem w nieskonczonosc.
    W koncu przyszedl komendant. Starsi z czterech stron sali prezyli sie na bacznosc. Ale on podszedl wprost do Cortesa, wysluchal laskawie, a potem skierowal swe wielkie, bezksztaltne stopy do mnie.
    - Czy juz wyzdrowiales, Wymozdzony - zarechotal ze swojego dowcipu.
    - Jak pan komendant rozkaze, w swojej madrosci i nieomylnosci.
    - Madrosci i nieomylnosci? - mlasnal jezykiem, jakby cos przezuwal - To okreslenie mi sie podoba. Odtad bedziesz sie zwal Nosiwoda. Awansowales. Bedziesz nosil wode. Po co mam meczyc swoich ludzi, skoro ty sie nadasz? Zrozumiano? Rozwiazac go. Przydzielic zadania, obserwowac, meldowac.
    Odwrocil sie na piecie. Wytarl szyje kraciasta chustka. Glowe mial wypomadowana. Zostawil po sobie przemozna smuge wody kolonskiej z gozdzikami i lawenda. Az kichnalem. Nie czekajac na pomocnikow rozwiazalem sie i wyszedlem z futeralu. Wylonil sie pewien problem. Bylem nagi. Zeszlej nocy tez bylem nagi, ale nikt nie zwrocil na to uwagi. Teraz mnie to krepowalo. Jeden z chodzacych pensjonariuszy podsunal mi koszule z jakiegos umrzyka. Byla zaplamiona ropa. - Jak zes taki wybredny, to szukaj se sam - rzekl gdy ja odrzucilem. Do znalezienia odziezy najlepiej nadawalby sie Kwiatuszek, lecz on oficjalnie nie chodzil, bo mial obie nogi polamane. Chcac nie chcac, musialem nago poruszac sie po sali wypatrujac mniej zaplamionego okrycia, co okazalo sie trudniejsze niz sie spodziewalem. Czulem wstyd i skrepowanie. Nie bylo nikogo z personelu. Lecz w kazdej chwili ktos mogl wejsc. I to bylo deprymujace. Znalazlem wreszcie jakas mniej brudna koszule. Gdy przeciagnalem ja przez barki, siegala mi pepka. Wlasnie wtedy uchylily sie drzwi i stanela w nich mloda zakonnica. Rzucilem sie na ziemie i szamotalem z odzieniem usilujac zsunac je nizej i zwiazac wokol bioder. Kobieta puscila na mnie snop swiatla z latarki. Zaczerwienila sie. O malo jej krew z policzkow nie trysnela.
    - Twoja bezczelnosc nie ma granic - wydyszala. Jej piers wznosila i opadala.
    - Pani. Komendant polecil mi przyniesc wody. Uwolniono mnie z gipsu i nie mialem odzienia. Wlasnie go szukalem.
    - Il Comendante jest pylem wokol mych stop. Jesli rozkaze, wychloszcza go do utraty przytomnosci.
    - Ja wlasnie odzyskalem przytomnosc i...
    - Dlatego ci wybaczam, bowiem nie wiesz co czynisz. Masz natychmiast sie ubrac. Inaczej pojdziesz do jamy, a stamtad nikt jeszcze nie wrocil, nawet trupow stamtad nie wyjmuja. Czolgalem sie po podlodze, usilujac zakryc nagosc. Ona wodzila za mna wzrokiem. Caly czas byla czerwona, piers chodzila jej jak miech kowalski, dyszala. Na domiar zlego czlonek zaczynal mi sztywniec i nabrzmiewac. To trwalo.
    - Na milosc boska, senor Cortes, niech mi pan pomoze - zajeczalem. On nieznacznie podniosl reke. Po chwili mialem na sobie calkiem swieza koszule przyniesiona przez ktoregos z chodzacych. Pot zalewal mi cialo. Wzwod czlonka nie przemijal. Wiec kleczalem. Ona laskawie podeszla do mnie. Jej twarz znalazla sie nade mna, falujace piersi dotknely mojej glowy. Przez chwile zastanawialem sie, czy by nie przybrac usmiechu debila i nie wypuscic troche sliny, ale doszedlem do wniosku, ze to by mi zaszkodzilo.
    Nasze zrenice znalazly sie o centymetry od siebie. Jej bialka stawaly sie zamglone i blyszczace, oczy powiekszaly sie, tracila panowanie nad soba, opierala sie o mnie coraz mocniej, poruszaly sie jej nie tylko ksztaltne twarde piersi, czulem takze jak drgaja jej biodra w coraz szybszym spazmie, wchlanialem jej zapach, coraz intensywniejszy, do ktorego dolaczal sie zapach narastajacego orgazmu, jej i mojego, bolu i rozkoszy prowadzacych do utraty przytomnosci i jakiejkolwiek kontroli nad soba, jej cialo z calej sily wparlo w moje. Wystarczylo tylko bym wyciagnal rece. Nie, nie wolno mi bylo tego zrobic. Nawet wykonac najmniejszego ruchu. Oddzielala nas waska, falujaca linia smierci, mojej smierci. Powoli odwrocilem wzrok i poszukalem promyka slonca splywajace z okienka pod sufitem. Byl tam i rosl ze mna, nabieral szybkosci i mocy, wyplywal stad na gore w kierunku innych swiatow.
    - Pani - szepnalem - czy pozwolisz mi wstac? Jej oddech o zapachu magnolii parzyl mi szyje.
    - Jestes silny, silniejszy niz myslalam - wycedzila. Zazgrzytala zebami. Mialem wrazenie, ze je sobie powylamuje. Zagryzla wargi, az pojawila sie na nich kropelka krwi. Omiotla sale snopem swiatla z latarki, ktora drzala w jej rece. Odwrocila sie i rabek swiatla zawadzil o lepka plame na jej habicie na wysokosci konca ud. Szybciej niz zwykle szla do drzwi szumiac spodnicami, az znikla na stromych schodach.
    - Przy tobie nigdy nie jest bezpiecznie - zachichotal Kwiatuszek.
    - A tobie kazali mnie pilnowac, co?
    - Idz lepiej po wode.
    Wzialem nosidla, wiadra, zastukalem do drzwi. Byly zamkniete. Nikt nie otwieral. Zapomniano o poleceniu il comandante. To sie czesto tu zdarzalo. Podszedlem do sciany. Cztery metry nade mna, gdzies na niebotycznej wysokosci miescilo sie jedno z malych okienek. Wdychalem niknacy powiew swiezego powietrza, jakby to byl narkotyk. Lapalem w palce nitki slonecznego blasku. Bawilem sie nimi jak klejnotami. Swedzialo mnie. Znow drapalem sie do krwi. Spod wlosow wylowilem cos, co sie poruszalo. W jasnym promieniu slonecznego blasku zobaczylem malego, plaskiego, przezroczystego pajaczka poruszajacego odnozami miedzy moimi paznokciami. Za plecami uslyszalem chichot Kwiatuszka.
    - Co to jest - spytalem.
    - Nie wiesz? To mendy. Idz do Cortesa, tylko on moze ci pomoc.
    - Z czym przychodzisz? - wyszeptal Corez.
    - Z wszami lonowymi.
    - Owszem, pomoge ci. Masz tu buteleczke una de gato. Rozrob z woda, pij i smaruj sie.
    - Una de gato po angielsku cat's claw czyli koci pazur, po lacinie uncarina tomentosa.
    - Znasz sie na rzeczy. Ale cos za cos. Potrzebna mi zielona glina zwana przez niektorych chuma. Jeslibys ja gdzies zobaczyl, zbierz troche dla mnie. Tu masz worek, ktory zawiesisz na szyi, bedzie wygladal jak pojemnik na talizman i nikt nie zwroci uwagi.
    - Czy ja wiem jak ona wyglada?
    - Wiesz, a jesli nie wiesz, to wyczujesz. Jest mi tu bardzo potrzebna. Pomaga na ponad sto chorob.
Wydawalo mi sie, ze widzialem juz te gline, wczoraj sie po niej slizgalem obok tajemnego przejscia. Ale nikt nie mogl o tym wiedziec. Ledwie sie wysmarowalem kocim pazurem, gdy drzwi rozwarly sie z trzaskiem i jeden z nadzorcow zbesztal mnie za lenistwo, uderzyl szpicruta. Gdy szedlem po schodach, zobaczylem jak sa krete i strome. W polowie znajdowalo sie wejscie dla dwoch oddzialow dla lzej poszkodowanych, na szczycie stalo kilku nadzorcow, a z boku bylo wejscie dla dobudowki mieszczacej prominentnych pensjonariuszy. Wszedzie pelno bylo dobudowek i przybudowek, dziedzincow, murkow, przeroznych pomieszczen na roznych poziomach. Na glownym dziedzincu, wybrukowanym kamiennymi plytami miescily sie pompy z woda i koryta. Caly dzien roznosilem wode. Straznicy cieszyli sie, ze oni nie musza tego robic. O jedzeniu dla mnie zapomniano. Totez za ktoryms razem zatoczylem sie, rozlewajac wiadro pod nogi jednego ze straznikow. Ten zaczal okladac mnie pejczem.
    - Panie - jeknalem - jesli nie bede jadl, padne jak kon z glodu. Kto wtedy bedzie nosil wode?
    Zmierzyl mnie wzrokiem i po chwili przyznal racje. Przyniesiono mi dwie miski. W jednej byl pieknie ugotowany ryz z jarzynami, w drugiej fasola. Popijalem wode, ktora miala chlodny, rzezwiacy smak. Wykorzystujac wolna chwile patrzylem. Budowla zostala wzniesiona na stromym zboczu gory. Nosila slady wielokrotnych rekonstrukcji. Najstarsze czesci wygladaly na przedchrzescijanskie, potem musial byc tu hiszpanski klasztor, potem chyba jakis folwark i stajnie i wreszcie San Antonio. W tle szarzaly jeszcze wyzsze szczyty. Ponizej na lagodniejacym zboczu ciagnely pola uprawne i pastwiska. Mur mial co najmniej trzy pietra wysokosci. Pod nim sterczaly kamienie. Mialem nosidla na sobie. Nie odkladalem ich, chociaz znow o mnie zapomniano. Patrzylem prosto w slonce. Wdychalem wiatr idacy od szczytu. Slonce obejmowalo cala moja postac. Ogrzewalo mnie i oswietlalo. Myslalem w blyskawicznym tempie, rozwazalem rozne warianty, ukladalem plany. Jednoczesnie lustrowalem wzrokiem dalsze okolice, dzielac je na kwadraty i obserwowalem ruch na dziedzincu. Kilkaset metrow ponizej klasztoru uprawiano kukurydze i pataty. Wyzej zauwazylem jakies drzewa owocowe. Na poletkach pieczolowicie zniwelowanych i nawozonych pracowaly dziesiatki osob. Stada owiec i koz pasly sie na zagrodzonych pastwiskach. W pore dostrzeglem idacego il comandante ze swita.     - Czekam rozkazow wielmoznego pana komendanta - uprzedzilem go.
    - Malo ci roboty? - walnal mnie piescia w brzuch. - Wracaj do sali. Ale o pietro wyzej, dla ozdrowiencow.
    Jeden z jego totumfackich wskazal mi droge. Wybralem prycze przy okienku. Bylo tu bardziej sucho i przewiewnie. Okna rowniez miescily sie pod sufitem, ale byly obszerniejsze i wychodzily na polnoc, przez co upal mniej doskwieral. Sala byla przestronna, miescila ponad dwustu pensjonariuszy, jak szybko policzylem. W srodku znajdowalo sie ogrodzone podwyzszenie, na ktorym stale urzedowala zmiana trzech funkcjonariuszy uzbrojonych w palki i maczety. Odstepy miedzy pryczami byly wieksze i wiecej bylo miejsca do chodzenia. Spacerowalem pod oknami. Naczelna zasade San Antonio stanowila maksyma: nie podpadac nikomu. Niestety bylem wyzszy co najmniej o glowe od najwyzszego z przebywajacych tutaj. Mialem tez potezna muskulature, blond wlosy i niebieskie oczy. Podpadalem samym swoim wygladem. Totez staralem sie garbic, opuszczac ramiona, zakrywac wlosy chusta, slinic sie i przybierac wyraz twarzy kretyna. Niewiele to pomagalo, bo na pierwszy rzut oka bylem inny, obcy. Na kolacje pojawily sie metalowe misy i kubki z ta sama co zwykle niejadalna papka. Wraz z nimi zjawil sie Kwiatuszek. Zajal prycze obok mojej.
    - Wykurowalem sie - oznajmil - zdjeli mi gips z jednej nogi. Pozdrawia cie Cortes i prosi o pamiec.
    Wiedzialem, ze nie dal sobie zdjal gipsu z drugiej nogi, bo pod nim ukrywal noz. Przyjalem go niechetnie. Okazal sie jednak nieocenionym cicerone nowej rzeczywistosci. Wsrod nas wielu bylo metow, zlodziejaszkow, bandziorow noszacych ukryte ostrza i woreczki z trucizna, przeczulonych na punkcie wlasnej godnosci i honoru, gotowych dzgnac za krzywdy usmiech lub jedno nieopatrzne slowo. Kwiatuszek mial u nich mir i wprowadzal mnie w zawilosci tutejszych zwyczajow. Ci, ktorzy mogli chodzic, byli opetani hazardem. Grali w karty i kosci. Szczegolnie na nocnej zmianie. Bylo to surowo zakazane, ale straznicy na nocnej zmianie lubili sobie skracac czas i zarobic przy okazji. Dawano im wygrywac. Gralo sie o wszystko: papierosa, porcje koki, betelu, jedzenie, alkohol. Ci, ktorzy akurat nic nie mieli, oferowali swa prace, uslugi seksualne, zastepstwa. Pokazywano mi Metysa bez dwoch palcow, ktory je przegral w pokera. Najmajetniejsi mieli po kilku sluzacych. Ci, ktorzy potrafili strzyc, golic, robic manicure, pielegnowac wlosy, stawiali te umiejetnosci jako stawke na godziny, dni, tygodnie. Byli wsrod nich wyspecjalizowani slacze lozek, kapielowi, dostawcy warzyw i owocow, tequili, papierosow, najemni ochroniarze i mordercy.
    Nieuczestniczenie w grze stanowilo powod do najgorszych podejrzen. Uczylem sie pilnie, szczegolnie gry w pokera, bo tu stawki chodzily najwyzsze. Uzywano kart tak starych i polepionych, ze trzeba bylo iscie orlego wzroku, by cokolwiek rozpoznac w nocy przy pelgajacym plomyku karbidowki. Najzabawniej wygladaly partie pokera, gdy dwoch szulerow stanowilo spolke przeciwko dwu innych. Czesto kibicowalem. Dopuszczenie do kregu w danym towarzystwie stanowilo wyroznienie wsrod roznych klanow. Kwiatuszek wciagnal sie w hazard tak silnie, ze wkrotce przegral nawet noz. Wiedzialem, ze przegra, wiedzialem, jakie beda mieli karty, on i jego przeciwnik, znany szu. Gdy sie mocno skupilem, zapadlem w siebie, wpadalem w trans, laczylem sie bezposrednio z mozgami innych graczy. Byc moze bylo to inaczej, byc moze byla to telepatia lub prekognicja albo petla Meobiusa, albo jasnowidztwo, albo efekt mojej dziury w glowie, albo promieniowania tego miejsca, albo moich przezyc. W kazdym razie widzialem karty. Zaczalem siadac do gry. Wkrotce odegralem kwiatuszkowy noz, wygralem prawdziwy koc, kilka paczek "hidalgo". Zrobilem sie znany. Kilka razy umiarkowanie przegralem z dyzurnymi straznikami, co mi zapewnilo ich zyczliwosc. Z czterema mezczyznami, z ktorymi sie herbatnikowalismy, stworzylismy silna grupe strzegaca swych czlonkow przed ostrzem noza, zatruciem jedzenia, poslizgnieciem sie i innymi pozornymi wypadkami. Gdy trzech z nas spalo, jeden czuwal. Grupa popierala poszczegolnych czlonkow, oni cala grupe. Roslismy w sile. Nie bylem juz sam. Stalem sie prominentem. Papierosa prawie nie wyjmowalem z ust, co jakis czas popijalem czerwone wino, przegryzajac sardynkami z puszki. Chcialem zostac pasterzem owiec. Niestety jako protegowany il comandante musialem byc nosiwoda. Mialo to swoje dobre strony, bo moglem dotrzec prawie do kazdego zakamarka bez wzbudzania podejrzen. Nosilem wode takze do sal kobiecych, a przy okazji przemycalem na zamowienie reczniki, mydelka, nawet perfumy dla prominentek. Niechetnie tam wchodzilem. Skupialy sie wokol mnie i piszczaly: jakie ty masz jasne wlosy, jakie masz niebieskie oczy, biala cere, jaki jestes wysoki, jakie masz szerokie bary, jakie twarde miesnie. Usilowaly wyrwac kawalek mojej koszuli, pasmo wlosow. Na ogol byly pomarszczone i bezzebne. Nie wszystkie. Gdy sie znalo dobrze straznikow i umialo wygrac w karty mozna bylo czasem w nocy spedzic z ktoras godzine lub dwie. Tylko, ze tu sciany mialy uszy, kazda wiesc rozchodzila sie szeroko, wykorzystywana odpowiednio do potrzeb.
    San Antonio nie byl zakladem karnym o zaostrzonym rygorze, ani o zlagodzonym rygorze, ani zakladem resocjalizacyjnym czy poprawczym, ani obozem pracy, ani zakladem opieki spolecznej, ani zakladem lecznictwa zamknietego, ani otwartego, ani sanatorium, ani przytulkiem. Byl wszystkim po trosze. Na dole hierarchii znajdowala sie szescsetosobowa grupa pensjonariuszy. Nad nimi panowala wataha straznikow, tylko mezczyzn. Niektorzy starzy pensjonariusze znaczyli wiecej niz mlodzi straznicy. Wyzej byl klasztor zenski, kilkadziesiat siostr czuwajacych nad sprawnym funkcjonowaniem tej machiny. Najwyzej w hierarchii stal dwudziestoosobowy klasztor meski. Przedziwne bylo to, ze zgromadzenie zenskie miescilo sie kilkaset metrow do meskiego. Zgromadzenie zenskie bylo liczniejsze, przewodzil mu konwent kilku zakonnic. Przeorysza byla pomarszczona starucha o imieniu Fidelia. Jej faworyta byla Felixa, uwazana tez za nastepczynie. Faworyta Felixy byla Angela. Siostry podlegaly braciom zakonnym, z ktorych wielu bylo jednoczesnie ksiezmi. Nieodwolalna wladze zwierzchnia sprawowal ojciec August. Nie interesowal sie doczesnoscia. Ukazywal sie raz na tydzien w czasie niedzielnej mszy. Uczestnictwo w sumie stanowilo zaszczyt. Nie dlatego, zeby pensjonariusze byli az tacy pobozni, ale dlatego ze spotykali sie tam ludzie ze wszystkich sal i grup roboczych. Handel odchodzil az sie kurzylo, tu byla tez gielda informacji i zrodlo wiadomosci najbardziej pewnych. Tu dowiadywano sie, co czeka San Antonio w przyszlosci. Madrzy potrafili ciagnac z tych informacji korzysci, handlowac nimi. Totez ucieszylem sie, gdy pewnej nocy wygralem w oczko udzial w niedzielnej mszy. Fryzjerzy, manicurzysci i kapielowi pucowali mnie przez cale rano. Wlozylem nowe spodnie. Obszerny kosciol miescil sie przy meskim zgromadzeniu, oddalonym od reszty zabudowan o kilkaset metrow. Najwieksze wrazenie wywarlo jednak na mnie to co zobaczylem po drodze. Byla to antena telefonii komorkowej i szklane tafle mieszczace prawdopodobnie baterie sloneczne. Meski klasztor mial jako jedyny budynek elektrycznosc. Musial miec biezaca wode, dlatego nigdy mnie tu nie wzywano. Kosciol byl zradiofonizowany. Watly glos ojca Augusta docieral wszedzie, nawet do tych, ktorzy nie zmiescili sie w srodku. W tlumie, poza kulminacyjnymi momentami, w ktorych nalezalo klekac lub wstawac, pensjonariusze nieznacznie zmieniali miejsca, krazyli, wymieniajac szeptem oferty, przez pokorne sklonienie glowy na piersi potwierdzajac zawarcie transakcji. Najpowazniejsi kupcy stali pod lewa sciana liczac od wejscia.

ciag dalszy na nastepnej stronie
 
Jacek Natanson { korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

5
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.