The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecien, maj 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

 
Powrot syna marnotrawnego

O, roku ow! Nie sposob nie zaczac tego wspomnienia slowami Poety. Byl to rok 1989, poczatek czerwca i swiecilo slonce. Chcialo sie zyc. Z daleka, z Polski, dobiegal radosny bulgot kipiacego politycznego kociolka. Towarzysz Czarzasty zapewnil co prawda w sposob na bazie naukowego socjalizmu gwarantowany, ze tych wyborow Partia nie moze przegrac, ale zycie sobie a Partia sobie, tak bylo zawsze. Cos wisialo w powietrzu. Odwiozlem sie sam duzym amerykanem na dworzec autobusowy w Liberty, bo moj gospodarz, mentor i zlota dusza czyli Genek Tolkacz nie czul sie na silach prowadzic. Genek, z wygladu kopia Brezniewa, etnicznie pewnie Bialorusin a z serca zlota polska dusza, tez cos przeczuwal.

W dzien pozniej, gdy ja po raz pierwszy w zyciu stanalem do wolnych wyborow, on padl powalony ostrym zawalem na swoim rancho w gorach stanu Nowy York. Cos odchodzilo w niebyt, cos nadchodzilo nowego. Czlowiek, spogladajac wieczorem w obce, nowojorskie niebo oczekiwal nieomal, ze na firmamencie ukaze sie mickiewiczowski Kometa.

W sobote rano na Manhattanie pod konsulatem PRL kipialo. Przewalaly sie tlumy Polakow. Autobusy firm polonijnych dowozily zewszad, na ogol pod nadzorem ksiezy, jak pielgrzymki, grupy wzruszonych ludzi. Nawet kobieta z Arizony tam byla i glosno sie tym przechwalala. Nagle, az mnie zatkalo. Patrze, a oto Kindzior stoi tam z mloda zona. Kindzior to zawodowy assassin Armii Krajowej i powojennego podziemia. Laureat dwoch kar smierci i powojenny wyrzutek na amerykanskim bruku. Dwanascie lat wczesniej usilowal mnie wciagnac do tajemniczej i potencjalnie terrorystycznej "Pogoni", pokazywal zdjecia ludzi zdemaskowanych poprzez wejscie do Konsulatu PRL. Dzis sam stal pokornie w kolejce przed tym gierkowskim palacem, on tez chcial byc dumny. No wiec i ja zaglosowalem. Nie bede nudzil, jak oszukalem dyzurnego komucha, ktory krecil nosem na moje uchodzcze, niedobre papiery i jak sie rozparlem przy pana konsulowym, debem obitym barku i bezczelnie i na jaw przy poklasku publiki wkurzonej tylko jedna kabinka, ciagle zajeta, pracowicie kopiowalem na listach wyborczych zalecenia "Solidarnosci", podane dla ludzi prostych, takich jak ja, w formie bryku, na lamach Nowego Dziennika. I jak tez, gdy juz swiatla paru ekip telewizyjnych zgasly i wyznaczona modelka z roza od pana konsula od skrzynki odeszla, sam sie tam zakradlem, koperte pocalowalem, przezegnalem sie mimo zem bezboznik i ja tam wrzucilem. Tak wiec i ja osobiscie te wybory wygralem. I ja, samotnik, mialem pozniej prawo swietowac w uniwersyteckim klubie na Manhattanie w festiwalu rozbudzonej Polski. Cos we mnie wybuchlo, cos dawno i starannie juz stlamszonego, wydawaloby sie na zawsze - Polska.

Tak jest, pojade do Polski, postanowilem sobie nastepnego ranka siedzac w kabinie samolotu do Londynu. Nie minely nawet i trzy burzliwe miesiace a slowo stalo sie cialem. Stalem oto w obliczu rozluznionego polskiego konsula na Portlands Place w Londynie. Facet gratulowal mi swiezego paszportu ze znaczkiem PRL na okladce.. W konsulacie goryle tez na luzie, ochrzanili mnie, ze parkuje na miejscu wyznaczonym dla wladzy, ale nie bardzo byli zli. Wszak wiadomo, jest nowy rzad Mazowieckiego i ida inne czasy. Ciekawe czy wiedzieli, ze ten poczciwy grubas z ktorym sie handrycza, to ten sam facet, co kiedys szczul towarzysza Czyrka z Politbiura psem wilkiem i mowil mu, zeby zmyl rece z krwi robotniczej i ze go jeszcze lud Warszawy na latarni powiesi? Czy wiedzieli, ze bylem kiedys zmora ambasadora demonstrujac tygodniami pod ambasada, az mnie nareszcie przy pomocy angielskiej policji przepedzili? Coz, bylo, minelo, idzie nowe.

Nie szedlem jednak na latwizne. O nie. Na tyle glupi nie jestem, aby zaufac jakiemus papierkowi w "wyprawie do srodka ziemi". Mialem przy sobie polise ubezpieczeniowa. Byl to Macius, moj pierworodny, swiezo dostarczony na moje zyczenie przez byla malzonke ze srodka Anglii. Kiedys, gdy sie mial wlasnie narodzic, doprowadzil do ataku kaszlu angielska pielegniarke gdy - zawiadomiony o rychlym porodzie - powiedzialem jej przez telefon, ze w takim razie odloze wyjazd pod polska ambasade, wyprowadze tylko psa Pysie i juz jade na porod. Teraz byl Macius, gwarancja na moj szczesliwy powrot. Wiedzialem, ze byla malzonka rzuci sie jak lwica do gardel moznym tego swiata, jezeli Macius nie wroci. A wtedy i ja zabiore sie szczesliwie do Europy z powrotem. Macius ma dziesiec i pol roku i jeden feler: nie slyszy.

Gdy sie narodzil, caly szpital w Hemel Hempstead zbiegal sie gratulowac. To nieslychane, ze dziecko moze byc tak podobne do ojca - mowili. W tydzien pozniej zaczal wyc non-stop i oddawac krwiste stolce. Specjalista wsadzil palec, gdzie trzeba i powiedzial zrezygnowany: coz ja tu moge zrobic? W rok pozniej, ktos inny udowodnil mi, ze Macius nie slyszy. Winny byl cytomegalovirus. Tak, jakby okrutni greccy bogowie, chcac sie na mnie zemscic, odebrali mi w nastepnym pokoleniu to, co kocham najbardziej - odczucie piekna muzyki. Bo czlowiek rodem z Bydgoszczy musi kochac muzyke i taki ja zawsze bylem. Ale Macius nie wie, ze nie jest dzieckiem na sto procent. Rozni wizytujacy lordowie glaszcza go po glowce, bo taki zdolny i w takiej ekskluzywnej, prywatnej szkole sie uczy. Polski nauczyciel w szkole dla gluchych dzieci, pewnie by dostal oczoplasu, gdyby mu powiedziec ile to kosztuje i ze za wszystko placi kapitalistyczne krwiopijskie panstwo! Tak wiec, do Polski jedziemy obaj.

Jeszcze tylko ostatnie dyspozycje dla moich przyjaciol - malzenstwa Adama i Haliny Mickiewiczow w dalekich suburbiach Londynu, na wypadek gdybym nie wrocil. Ludzie ci przygarneli duchowo kalekiego wychodzce w ciezkiej dla mnie chwili. Zascianek Ziemi Smolenskiej Kustownica zszedl sie oto z mitycznym Soplicowem. Adam Mickiewicz biegal niegdys boso po sowieckim Wilnie. Dzis, lekarz i podpora lokalnej Polonii, jest moja dodatkowa gwarancja na powrot. A wiec w droge.

Pedzimy szosami Europy, nadziani nadzieja przygody. Woz pelen konserw i kielbas. Na granicy z NRD jakas sympatyczna Niemka stara sie mnie zawrocic, pewnie zabladzilem z moim znakiem GB na masce samochodu. Na widok paszportu PRL odsuwa sie z obrzydzeniem. Bo ja, chojrak, do ostatka niemalze i wbrew wszelkiej logice wolalem biegac za uchodzce niz za jakiegos drugorzednego Anglika. Stad PRL-owski paszport w reku i brazowy jak gowno w zanadrzu, dokument tozsamosci dla przybled i szmat ludzkich, przechowujacych sie w Zjednoczonym Krolestwie. Ale nic to, chociaz zem przybleda, nawet nie Europejczyk, nawet wyrzucony na brzegi zimnego Albionu przed laty, to jade sobie oto dzisiaj dumnie na swoim rumaku do kraju. Anders na bialym koniu nie dojechal, a ja dojade. Wiec dalej, do granicy. Tu jakis Prusak poszczekuje na mnie i wymusza dziesiec marek za przejazd drogami NRD. Dalej, dalej!

Nareszcie Polska. Przekraczam granice w nocy. Pokazuje papiery Prusakom. Dziwne uczucie - zielony polski mundur. Chce sie podejsc i faceta ucalowac. Chorazy pyta: a ktory to raz jest pan w Polsce? Odpowiadam: pierwszy raz od czasu, kiedy Polska odzyskala wolnosc. Na to chorazy drazliwie: a kiedy to Polska nie byla wolna? Ja na to: dla mnie Polska jest wolna od Czerwca, od czasu, gdy wzialem udzial w wolnych wyborach w N.Yorku, itp. itd...Chorazy zaciska szczeki a porucznik w srodku pakamery cos do niego warknal. Po chwili, slodko : a czy ma pan cos dla nas panie Krzysiu? Ja na to: Nastepnym razem! Podchodzi kobieta w nieznanym, szarym mundurze. Ile pan ma pieniedzy? Odpowiadam po angielsku. A dlaczego nie mowi pan po polsku? Patrze zglupialy. Widze orzelka na czapce. Tlumacze sie gesto. Przepraszam pania, mowie, nie znam sie na mundurach. Myslalem, ze pani jest Niemka , a do nich mowie po angielsku, niech sie ucza! Smiejemy sie oboje. Jestem w Polsce. Calowac ziemie czy nie calowac? Macius pewnie sie usmieje i opowie matce, ze ojciec nareszcie zwariowal. Z drugiej strony, Adam Mickiewicz po przylocie z Sowietow do Warszawy padl, jak papiez i ziemie calowal, do dzis to wspomina z lezka w oku. Ale przeciez nie bede calowal prusackiej do niedawna ziemi mimo, ze to juz poznanskie wojewodztwo. Nie tylko nie bedzie Prusak plul nam w twarz, ale ja nie moge calowac ziemi, na ktorej prusackie buty niedawno wdeptywaly polskiego podczlowieka w bloto. Stoje wiec oglupialy, ale wzruszenie serce sciska. Tyle lat!

Sytuacje ratuje Macius - wychodzi z samochodu i przytula sie do mnie. Matthew - this is Poland, mowie zdlawionym glosem. Poland, powtarza Macius i stoi przez chwile obejmujac mnie, jakby dodajac odwagi. Swieta chwila. Jest noc. Swieca gwiazdy na niebie, dobre, znane z dziecinstwa gwiazdy. Przed nami prosta i pusta szosa. Pedzimy noca a wokol jakby dostatnie domy i zajazdy. Nagle: stop. Szosa konczy sie nagle, niemalze laduje moim audi w kartoflanym polu. To dziwaczny objazd, w pelnej ciemnosci. Koniec Europy, poczatek Wschodu. Wydaje sie, ze tylko czlowiek obeznany z dzungla jest w stanie posuwac sie dalej bez obaw. Macam reka dar od moich finskich kuzynow - noz do zabijania ludzi, czyli doslownie: pukkoveiti. Jest, czeka w skorzanej pochwie, gotowy.

Ale nie trzeba sie podniecac. Polska jak zawsze, zyczliwa i dobroduszna. Widzialem wiecej grozby w Belfascie, Nowym Yorku i pewnych dzielnicach Londynu. Zatrzymujemy sie na krotki nocleg w drodze do Poznania. Rano - rewelacja. Postojowisko zorganizowane na piaszczystym terenie ale dobrze. Jest ubikacja oraz miejsce do biesiady w sosnowym uroczysku. Wsuwamy pieczonego kurczaka a i gotowanym jajkom tez nie przepuscimy. Ubikacja, co tu duzo mowic, po prostu slowianska. Macius odmawia zrobienia kupy i bohatersko wytrzymuje az do mieszkania babci w Bydgoszczy. Zapewne general Slawoj Skladkowski - zaufany Marszalka, co to w latach miedzywojennych wynagradzal soltysow pieciuset zlotymi, o ile we wsi byla jedna przyzwoita "slawojka" - mialby tu cos do powiedzenia.

Poznan i Gniezno objezdzamy w porannym sloncu. Po prostu piekne. Gdzie ta bieda? - pytam sie po raz pierwszy. To samo z Bydgoszcza. Domy stoja dumnie, prawda, ze czasem w potrzebie barylki farby, ale ludzie jacys inni. Zabiegani wokol przyulicznych kramow, szarzy i szorstcy. - A gdzie ty Franek uczyles sie handlowac? - pokrzykuje jakis babsztyl. Przy stacji benzynowej pod Bydgoszcza odkrywam, ze moje drogie talony z Orbisu calkiem sa niepotrzebne - za pare dolarow napelnie bak parszywa, sowiecka benzyna. Prawda, ze pozniej, w Anglii kosztowac mnie to bedzie o wiele wiecej, bo benzyna zablokowala wtryskiwacze paliwa. Odkrywam tez w sklepie przydroznym wspaniale, polskie kielbasy oraz dociera do mnie fakt, ze jestem zlotowkowym milionerem. Slychac niemalze, jak pedzaca inflacja podzera od spodu korzenie krajowej gospodarki.

Bydgoszcz, mimo ze nie widziana od czternastu lat, z pozoru nie zmieniona. Wjezdzamy na Wzgorze Wolnosci. To tutaj za lat dziecinnych przyjezdzalem rowerkiem, popatrzec z gory na rodzinne Bielawki i podziwiac z oddali swastyke koszar milicji /trzy nogi tylko, bo czwartej dobudowac juz nie zdazyli Niemcy/. A tam ponizej, nad Brda tez bywalem, bodajze na wysokosci obecnych Kapuscisk. Czlowiek byl mlody i zahartowany. Wskakiwalo sie do metnej wody, pomiedzy plynace gowienka i wylawialo cenne prezerwatywy. Pozniej robilismy z nich balony. Ale teraz wszystko wyglada jakos inaczej. Wiec dalej, w dol miasta, poprzez Waly Jagiellonskie. Stop, popatrz Macius - to jest polskie wiezienie. Twoj ojciec siedzial tam cale piec miesiecy w owym przekletym roku 1968. A twoj dziadek, dziecko, jako prokurator, o wiele lat wczesniej, wieszal w nim ponoc ludzi. Ale czy to dziecko zrozumie? W Anglii nie ma wszak kary smierci a i ludzie jacys nie skorzy do mordowania sie nawzajem.

Wiec dalej, poprzez most na Bernardynskiej, ku domowi Partii. Znam faceta, inzyniera rodem z Bydgoszczy, co bryknal tak, jak ja i jeszcze po latach budzil sie w nocy z krzykiem, ze tam, w tym zakazanym miejscu zaparkowal. Panie doktorze ,co za nonsens - mowil. A wie pan - ja na to - to mnie pan pocieszyl. Bo ja myslalem, ze mi polska szajba odbila. Co sie przepracuje albo przepije tutaj, w Coventry, to juz mi sie sni po nocach to miasto i budze sie zlany potem, gotow samobojstwo popelnic - wszystko z powodu tego, iz mi sie ubzduralo, ze jestem tam spowrotem. Wiec jade sobie teraz dobrze oznakowana trasa w kierunku Osiedla Lesnego i smieje sie sam z siebie. Wszystko mi sie dzis tu podoba. No, to teraz skrecimy Maciusiu w moje czasy dziecinstwa zaczniemy od poczatku. Tutaj, na ulicy Plockiej mieszkalem przez pierwsze moje dwanascie lat zycia. Dziecinstwo w cieniu UB. Bo rzeczywiscie, ta ulica napeczniala byla aparatem przemocy wszelkiej masci a za rogiem, broniony srogimi wartami, straszyl ponury budynek Urzedu Bezpieczenstwa Panstwa. Smigaly wiezienne suki, wyli gdzies w podziemiach torturowani Polacy. Ja wtedy bawilem sie dobrze z moim pierwszym kolega o imieniu Wojtus. Tatus Wojtusia - sierzant ubecji, zmeczony zapewne praca, zwykl dla relaksu grac na puzonie albo czyscil pistolet. Ja sam mieszkalem w wygodnej willi po jakiejs hrabinie. Hrabine zlapali Niemcy na sluchaniu radia i wykonczyli w tym samym sympatycznym budynku, naowczas siedzibie Gestapo. Pozostal tylko dostojny portret. Prawda, ze go poprzedni lokatorzy - oficerowie NKWD - w pijackim szale pokluli bagnetami ale to nic, wszak babcia portret zreperowala i wisi on do dzis nad jej lozkiem, sam zobaczysz Maciusiu. A z tego domu wychodzil codziennie mily pan w mysliwskim kapeluszu i szedl sobie sztywno, dziwnymi malymi kroczkami. Musialo minac dwadziescia lat abym odkryl, ze ten dziwny chod milego pana, to byl kliniczny przypadek tabes dorsalis, zaawansowanego syfilisu. A tu, po tym chodniku wybralem sie w wieku pieciu lat w pierwsza podroz dookola swiata. Na hulajnodze. Scislej mowiac Danek Dobrzanski, syn nowego prokuratora, bo moj ojciec juz byl wtedy w odstawce i trzasl sie o wlasne zycie, przejechal sie na hulajnodze po czworokacie przyleglych ulic a ja frajer, bieglem za nim z palcem w gebie. A tutaj obok, mieszkala moja jedyna prawdziwa babcia, moja i mego serdecznego przyjaciela Czesia, pani Maciejewska. Jak to wytlumaczyc angielskiemu dziecku, ze ta babcia nie byla wcale moja, ale jednak bardziej moja niz dwie moje wlasne. Jedna z nich, oziebla i skapa Finka, wkrotce wybrala wolnosc od zajmowania sie mna gdzies na kapitalistycznym Zachodzie. Druga, rasowa szlachcianka z Kresow, doprowadzala ojca do szalu przekluwajac oczy portretom Stalina w kazdej napotkanej gazecie, a tych portretow bylo tam wiecej niz kundli szwendajacych sie po ulicy. Z tym, ze od psa mozna bylo zawsze uciec lub rzucic kamieniem a wielki Stalin wszystko widzial, mial nawet nad nami w domu swojego wlasnego agenta, sasiada-ubeka. Wiec bal sie ten moj biedny ojciec o wlasna szyje, nie chcial skonczyc jak niektorzy jego koledzy. Zapisal sie nawet do Stronnictwa Drzacych i z orkiestra jechal do Bieruta budowac PRL. Nic nie pomoglo. I tak z roboty wylali, w willi zagescili, z intelektualisty i zolnierza z podziemia zrobili malego, prowincjonalnego kauzyperde. Ale powiesic - nie powiesili. Oto sztuka przetrwania.

Ja tez staralem sie na swoj sposob przetrwac lata piecdziesiate. Odkrylem, od czasow niepamietnych, sztuke pozowania na milego chlopczyka. Dzien dobry - pieknie seplenilem zza siatki juz od trzeciego roku zycia. Wkrotce tez wszystkie staruszki z sasiedztwa znosily mi nalezny haracz: czekoladki albo tez swiete obrazki. Donosilem matce na sluzaca /nazywalo sie to wtedy pomoc domowa/ mimo ze jej kochanek w nieodleglych lasach obecnego Osiedla Lesnego dawal mi sie bawic pistoletem, podczas gdy sam zawziecie kopulowal. Donosilem tez na starsza siostre Edytke i jej amantow. Obie obrywaly, a mnie uchodzily na sucho nawet takie zbrodnie jak rzucenie nozem w duzy wenecki obraz, gdzie tancza tarantelle trzy pary strojnisiow. Takze wynioslem z domu wspanialy poniemiecki karnisz do wieszania zaslon, czysty braz i go podlozylem pod przejezdzajaca ciezarowke oczekujac, ze sie ona na tej blaszce wykolei. Takze pod nieobecnosc rodzicow przyprowadzalem do domu niezliczone kundle, ktore mnie potem, doprowadzone do rozpaczy , ganialy po mieszkaniu i chcialy cielesnie uszkodzic. Chowalem sie wtedy jednym skokiem na poniemieckiej szafie. Nic dziwnego, ze moja finska babcia miala dla mnie tylko jedno okreslenie: "satana perkkelle" - mowia mi, ze nader obrazliwe. W wieku siedmiu lat, doprowadzony na egzamin wstepny do Podstawowej Szkoly Muzycznej, zdolalem nawet nabrac samego profesora Rezlera. Ten scion rodziny muzykow i koncertmistrz lokalnej orkiestry wyszedl z sali zachwycony i mowi do Mamy: to geniusz prosze pani, zywy geniusz! Wzial mnie tez zaraz zacny ten profesor do swojej klasy i przez caly miesiac rzepolilem mu tam smetnie, jak Janko Muzykant na skrzypkach, az mnie wreszcie zniechecony przepedzil. Dobrze sie zapewne stalo, bo w szkole naszej do ktorej jezdzilem ze skrzypkami pod pacha dychawicznym tramwajem na Aleje 1 Maja, tuz obok kaplicy Klarysek, bylo dwoch prawdziwych geniuszy i jeden polgeniusz. Geniusz Dondalski byl ostry, przylal mi nawet kiedys w pulchny tylek gdy go niebacznie wystawilem z klasy. Skonczyl kariere geniusza jako bandyta w slynnym bydgoskim procesie. Geniusz Czapczynski pojechal nawet studiowac u towarzyszy radzieckich. w Leningradzie. Przepadl potem bez wiesci, pewnie sobie gdzies rzepoli w orkiestrze. Polgeniusz to byl moj kolega z orkiestry szkolnej, niejaki Zielinski. Podczas gdy ja w trudzie i znoju awansowalem od ostatniego w trzecim glosie, obrywajac od belfra Sempolowskiego niekiedy po karku za falszywa nute, jemu szlo lekko. Nie mogl ten polgeniusz widac mi darowac, ze to ja wlasnie na koniec uwienczylem swoja kariere "posada" pierwszego skrzypka, mimo, ze on jako drugi oraz kolega od pulpitu tez byl nie byle kim. Pozniej, po latach spotkany w ekspresie w drodze do Koluszek, poznawal mnie on od niechcenia, on artysta, kiwajac glowa podchorazemu w zielonym mundurze a pozniej jeszcze, juz w Filharmonii Pomorskiej, spowrotem w trzecim glosie, juz mnie poznawac nie raczyl. Mialem zal, bo Filharmonia byla tez moja, tam bralem udzial w roznych konkursach muzycznych i sabatach mlodych towarzyszy, zdobywajac rozne nagrody. Och, ci bydgoscy artysci!

Mialem ci ja jednak w tej szkole muzycznej, z nieustajaca wizyta na Bielawkach, osiedlu i nawet na letnich wczasach na wsi, prawdziwego brata late. Nazwijmy go tutaj Pawelek. Przyjazn zaczela sie od tego, ze on strzelajac do mnie z procy w trzeciej klasie, doprowadzil mnie do autentycznego amoku. Pocialem go wtedy zyletka, nawet nie pamietam jak. Sprawe zalagodzono. Pawelek byl moim alter ego. Bawilismy sie razem w Indian i namietnie gralismy w szachy. Obmacywalismy opici winem panienki, jako dorosli juz czternastolatkowie, absolwenci szkoly muzycznej. Ja do ogolniaka, Pawelek do technikum. Ja na Wojskowa Akademie Medyczna, Pawelek do lokalnej bydgoskiej Wyzszej Szkoly Inzynieryjnej. Ja do Zawiszy, Pawelek tez - malo tego, mistrzem Europy w naszym sporcie zostal, podczas gdy ja nikim. Z dala od siebie ale tez zawsze razem niczym bracia blizniacy. W wakacje tez razem. To ja, powiernik serca, koilem serce brata mego, gdy jego pierwsza milosc chwiala sie pod ciosami zycia. To do Pawelka pierwszego bieglem pochwalic sie nowymi szlifami na rekawach munduru, po zjechaniu do miasta na urlop z uczelni.

I otoz Pawelek mnie zdradzil. Po prostu zachwial ma wiara w czlowieka, ale byc moze przesadzam, zachowal sie normalnie, jak kazdy rozsadny bydgoszczanin. Coz sie stalo? Otoz nadszedl rok dla tego kraju przeklety, rok 1968. Nadszedl czas dla szuj aby wychylic sie ze swych nor, czas dla ludzi malych, aby sie w tych norach pochowac, wreszcie i czas dla romantykow, do jakich i ja sie chcialem wtedy zaliczac. Czas zaplaty dla tych ostatnich tez nie kazal na siebie dlugo czekac. Tak tez i stalo sie ze mna. W marcu 1968 odwiedzilem jeszcze Pawelka i uwiecznilismy sie na wspolnej fotografii. W lipcu tegoz roku juz gnilem w bydgoskiej ciupie, do dyspozycji lokalnego wojskowego prokuratora. A Pawelek zniknal, po prostu przepadl. Doprowadzony pod straza na pogrzeb mego ojca, rozgladalem sie - gdzie Pawelek? Na widzeniu w lagrze z matka pytalem: a czy Pawelek juz sie odezwal, moze chociaz podlozyl pod drzwi anonimowa kartke - jestem, pamietam, czekam? - niestety, nie. Minely dwa lata. Prowadze po bydgoskim bulwarze dorodna dziewczyne, ja, gosc z Warszawy, patrze a tu smedzi sie ku mnie Pawelek. Udaje, ze nie widze a on rzuca sie ze mna lizac, namolny, zyczliwy. Co robic? Mialem ten dylemat jeszcze kilkakroc, ponoc jeszcze lat temu pare, domagal sie ode mnie zaproszenia do Londynu. Niestety, spiesze sie Pawelku, bo zycie uplywa wartko, no to czesc i do milego niezobaczenia. Zegnaj druhu zaprzeszlej epoki!

Oo, a to jest piekna droga - tu pokazuje Maciusiowi obwodnice na Gdansk, tego tu za moich czasow nie bylo. Pedzimy obok cmentarza, gdzie lezy moj ojciec. Przy nim wyrosl okazaly, jasny kosciol. Milo popatrzec. No to chodz, staniemy na minutke i odwiedzimy dziadka. Idziemy, ale wstyd sie przyznac i bron Boze, nie mow tego babci, nie mozemy znalezc grobu, chociaz grob babci Maciejewskiej jest. Tyle lat, na pewno gdzies tu. Chociaz, gdy mego ojca chowali, to padal listopadowy deszcz a matka pokazala mi wtedy klase godna czlonkini sztabu AK "Zywiciel", ktora w Powstaniu Warszawskim byla i fakt ten skrywala przez lata jak zaraze. Zadnych lez. Skok do Poznania, do ubecji wojskowej i wyblaganie tam dla mnie zgody na udzial. - Wychodzcie Robak z celi i stancie pod sciana - mowi dyzurny oficer. - Pojedziecie na pogrzeb ojca. - Tak po prostu, a ja czuje, ze mi w piersi wybucha granat. Trzymam sie wiec tej sciany plecami aby nie upasc. Gdzies mnie prowadza, ubieraja, czeka matka z prokuratorem i korzystajac z okazji podsuwa sardynki do zjedzenia. Wioza mnie potem w deszczu panowie w zalobnych, czarnych ubraniach, po drodze troche strasza. Cmentarz podobno obstawiony. Mimo, ze pada, jakby sie mial ten polski padol lez po brzegi wypelnic, jest tlum ludzi, chociaz to niedziela. Jacys ksieza, adwokaci, przemowa. Fotograf robi swoje. Nasz on jest czy ubecki - mysle sobie. Ktos mi wcisnal jedna roze do reki. Trzymam ja kurczowo, ale z zimno zacisnieta twarza rozgladam sie wokolo. Rejestruje obecnych. Rozpoznaje tych co powinni byc a nie sa i tych, co nie maja potrzeby a sa. Tych pierwszych wykresle pozniej bezwzglednie z mego zycia, nawet skowyt glodu i bolu, ktory uslysze w Londynie w czasie wojny jaruzelskiej, nie zdola mnie przekonac, ze warto im pomoc. Tych drugich, w tym rodzine zlodzieja, ktorego moj ojciec czasem przed sadem bronil, czasem zatrudnial, przepraszam, ze tak malo dla nich wszystkich zrobilem i dziekuje za obecnosc wtedy, w ten straszny dzien.

Jeszcze tylko krok bylym lasem. Kiedys skakali tu ze skoczni spadochroniarze, musztrowalo sie wojsko. Dzis swiecace sie kolorem w sloncu, stare ale dobre gomulkowskie bloki. Zajezdzamy pod dom, babcia do Maciusia macha z okna. Nie widziala go juz osiem lat, wiec nie ma sie co dziwic, ze radosc niebywala. Ja, to osoba zwyczajna, widywalismy sie dyskretnie w roznych tam miejscach za granica, wiec mniejsza atrakcja. No wiec targam te prowianty na gore. -A po cos ty tyle tego przywiozl? - Podobno w Polsce nie ma co jesc! - Nieprawda - oburza sie babcia - nikt tu glodny nie chodzi, tylko stac w kolejkach trzeba - popatrz - tu otwiera z duma lodowke - ile smakolykow dla was wystalam! - Macius zwiedza mieszkanie. Tutaj, popatrz, sowieci dzgneli kiedys pod serce hrabine z obrazu a tutaj, gdzie lazurowe niebo, to juz ja sam, mlody barbarzynca. O, a w tym miejscu stal kiedys prawdziwy gdanski kredens. To na nim pewnej nocy wybuchla jak petarda mieszanka piorunujaca, ktora jako mlody chemik zlozylem i pozostawilem na noc. Ksiazki poszly w strzepy a ja sie nawet nie obudzilem! Babcia spuscila natychmiast moje laboratorium chemiczne do klozetu i tak sie zakonczyl sen o potedze.

Siedzimy, pojadamy, oswajamy sie z nowa Polska. Rozmowa schodzi na polityke. To zadziwiajace, co sie tutaj wyprawia, dowiaduje sie. Ledwo wybili sie na niepodleglosc a juz walcza o stolki. Wczoraj Janek w Parku Ludowym ze swoimi mial impreze, dzisiaj Tokarczuk ze swoimi, a nie mogli to razem? Przerywam zucie. A to doskonale mamo. To ja sobie wyskocze tylko na godzinke, odnajde Janka, pogadam sobie chwile z tym jego kolega Tokarczukiem i zaraz wracam. Ale uwazaj, bo mozesz Rulewskiego nie rozpoznac. Nie widziales go osiem lat przeciez a on teraz nosi brode!

Wiec do wozu i do Parku Sztywnych - bo tak sie on za moich czasow nazywal. Bylem jeszcze za maly by sie tam zapuszczac z Bielawek, kiedy w tym parku wykopywali niemieckie trupy. Tym niemniej hyr po ulicy Plockiej poszedl, ze mozna tam znalezc medale i kordziki. Starsi chlopcy jak Stachu-Garbus czy tez Heniu Tomicki, sierota po oficerze UB, na pewno tam byli. Pozniej i ja tam sie udawalem, nawet na randki. A teraz dumny, z mym pierworodnym na festyn "Solidarnosci" w wolnej Polsce. Siadamy na slonecznych lawkach, nawet duzo ludzi. Jakies popisy mlodziezy, gadanina o niczym. Panie, pytam faceta, a ktory to Rulewski, bo nie poznaje. A nie ma go tutaj, oj nie ma. Byl, przelecial, poszedl. Wczoraj byl caly czas. A ktory to Tokarczuk? Oo, pan senator to ten wlasnie pan w garniturze, o tam - pokazuje.

Aha, mysle sobie. Teraz ci Maciusiu, teraz i tobie nieznany facecie - pokaze. Podejde do pana senatora Tokarczuka i sie przedstawie. Zagraja chory anielskie i zagrzmia surmy bojowe! Dzielni mlodziankowie wyniosa mnie na estrade muszli koncertowej. - Witaj nam, witaj byly rzeczniku naszej bydgoskiej "Solidarnosci" w Londynie! Wszak sam pan senator podpisywal telegraficznie zlecenie na dzialalnosc dla mnie wowczas, gdy ludzie dopiero co opuscili Stocznie i slowo NSZZ "Solidarnosc" bylo jeszcze szerzej nieznane. Wszak robilem dla nich co moglem w tej falszywej jutrzence wolnosci. Pewnie bede musial cos do ludzi powiedziec - wpadam w panike. Nie jestem zadnym mowca. Ale tak po ludzku, po prostu, moze by cos powiedziec? Moze o tym, jak przyjechala do mnie reporterka z fotografem. Chca fotografowac z zona Polka i z dziecmi. Na to zona, ze ona tej "Solidarnosci" wcale nie popiera, fotografowac sie nie chce a dzieci nie pozwoli. Coz mi pozostalo? Nedzna fotografia z psem Pysia i kasliwa uwaga w angielskiej gazecie. Albo moze, jak zabiegalem u tych angielskich zwiazkowcow w ich sprawie. Jak to raz bylem w ich centrali, w samym sercu Londynu, przywloklem sie na spotkanie az z Peterborough, aby prosic o pomoc dla bydgoskich zwiazkowcow. Towarzysz Len Murray zlecil bratu zwiazkowemu Jenkinsowi, aby sie mna zajal. Brat ten jednak musial wyjechac nagle do Walii. Pogadalem sobie z sekretarka. Zaoferowala, ze zakupi dla mnie herbate, ale podziekowalem, wyrwalem zonie z gardla pieniadze na bilet do Londynu, stac mnie na ekstra 30 pensow za herbate! Widac bylo wyraznie, jak sie angielscy towarzysze na ta nowa polska "Solidarnosc" krzywia. Ale zrzucac ze schodow to nie zrzucali, wiec lazilem, zebralem o poparcie, pisalem raporty do Bydgoszczy i Gdanska, az nagle sie rozejrzalem i widze: to prawdziwa Polska wokol mnie sie roztacza. Tworzy sie emigracyjny przemysl wokol tej "Solidarnosci". Ten Jaraczewski, co to wnuk Pilsudzkiego, nie bedzie on uznawal jakiegos Robaka, wszak ta Polska jemu i jemu podobnym juz raz kiedys w pacht byla zapisana. W telewizji sie rozpychaja rozni emigracyjni eksperci i niepotrzebny im jakis krajowy jakala. Minister Zaleski, z emigracyjnego rzadu, da forse na drukarki dla bydgoskich, ale poniewaz go nie uznaje za ministra /nie mam stosownych pelnomocnictw/ wiec mnie trzyma na odleglosc kija. Rozpoznaje tez nagle faceta w telewizji. Zakladacz jakiejs frakcji popieraczy "Solidarnosci". Toz to ten sam gosc, ktorego spotkalem na nowojorskim bruku w 1977 roku. Bylo to spotkanie wtedy z mlodym bojownikiem ROPCio czy KOR-u, - meteorologiem z Krakowa. Chlopak obstawiony byl slynnymi Izraelitami z wydarzen marcowych, zawodowymi rewolucjonistami. Nie sposob podejsc i pogadac. A ja wlasnie wrzucilem wtedy na tace moje ostatnie dwadziescia dolarow. Wiec mowie w ramach rozmowy zastepczej do tego goscia, co teraz w telewizji nawija - wie pan, co za cud, ja tu dojechalem nowa linia Lakera z Londynu za jedne 53 funty sterlingi. Na to gosc sie puszy, a widze, ze nic na tace nie wrzucil - a ja pierwsza klasa British Airways, jestem przeciez na delegacji! I jak tu mnie Chamowi rozmawiac z Panem? Splunalem, poszedlem. Oj, rozbuchal sie ten nasz londynski malpi gaj, rozbuchal. Wszyscy juz nosza znaczki "Solidarnosci", mimo ze ja frajer je zalatwialem i za przesylki z Bydgoszczy place. A wszyscy wolaja: daj, daj, daj. Wiec daje, ile moge, zona sie wscieka, rachunki telefoniczne do Bydgoszczy, Monachium i Tokio mnie dobijaja. Wiec nareszcie za te robote grzecznie podziekowalem i zwinalem kramik. Ale, ale, podobno dostalem jakis honorowy medal, moze mi teraz sam pan senator do piersi ta blaszke przyczepi?

Albo opowiem, jak tez targalem po Brooklynie, niczym tamtejszy murzyn jakis, ciezkie paczki do Polski, pchalem je w wozku metoda zebracza do mego mentora Genka Tolkacza, tego, z poczatku tego tekstu, co wolnej Polski nie doczekal? Poszedlem do szwedzkiego kosciola na jarmark, powiedzialem na bazarze, ze to dla solidarnosciowca Rulewskiego, co wlasnie gloduje na smierc niemalze w wiezieniu, abysmy wszyscy wolni byli i dla jego malej corki. Szwedki zaraz, mimo ze luteranizm nakazuje byc cwanym, zaciagnely mnie do magazynow i daly darmo gore ubran, ubranek i butow. Zatargalem to do Genka a on wyslal. Dlaczego corka nic nie dostala?

Albo to - mysle sobie - tu ludzie rozumieja zime, wiec to tu chwyci, nawet mimo tego, ze wlasnie piecze slonce ostatniego dnia sierpnia. Otoz jest noc grudniowa 1981 roku. Stalo sie to, na co czekalem co rano przy odbiorniku radiowym. Tym razem nie moglem juz wysluchac wiadomosci z ulga. Stalo sie. Napisalem juz memorial do zyczliwych mi zwiazkowcow-drukarzy. Czekaja w Huntingdon, w swojej centrali. Opublikuja i przekaza do Londynu. Material gotow, a tu samochod wysiadl. Wiec na motorek maly, japonski siadam ja, polski samobojca. W jedna strone jest jakies piecdziesiat mil z okladem. Jade technika "zasysania" poprzez strumien powietrza poprzedzajacej mnie ciezarowki. Tak wyciagam nawet do 55 mil na godzine, ale w razie hamowania wozu ja bede gwarantowanym trupem. Wiec uwaga, uwaga, uwaga. A tu cholerne zimno trzesie coraz bardziej. Dojezdzam - zwiazkowcy poszli juz sobie do pubu na piwo. Zostawiam poczte i spowrotem do domu. Do siebie na wies juz nie dotre. Zatrzymuje sie na noc w szpitalu, mam tam swoja sluzbowke. Trzese sie jak galareta, nie jestem w stanie przez dlugi czas utrzymac nawet klucza w reku. Wreszcie jakos do doktorskiego barku i tam kilka szybkich miarek whisky. Czolgam sie doslownie do siebie, zebami naciskam klamke i tak jak stoje, w wysokich butach i kurtce wiatrem podszytej wale sie do lozka. Plakac nad soba, czy sie cieszyc, ze chociaz raz, zrzadzeniem losu udalo mi sie doswiadczyc tego, co tysiace z was tutaj a zapewne i pan senator Tokarczuk, przechodzili?

Jest przerwa w imprezie. Pan senator Tokarczuk bedzie teraz udzielal porad prawnych swoim drogim wyborcom. Okazja. Ustawiam sie wraz z Maciusiem w kolejce. Czekam pol godziny, bo jakis dziadek marudzi cos o swojej uszkodzonej nodze, a pan senator to widac dobry polityk, pewnie go w srodku skreca, ale slucha tak uwaznie, jakby mu dziadek ujawnial miejsce ukrycia bursztynowej komnaty. Nareszcie! Panie senatorze - mowie - jestem Robak z Londynu, pracowalem kiedys dla pana. Wlasnie przyjechalem po raz pierwszy do Polski. - A tak, pamietam - pan senator na to. Odwraca sie do mnie plecami i z podobna uwaga pochlania slowa kolejnej petentki, jakiejs kobieciny z prowincji.

Let s go, Matthew - mowie - i biore dzieciaka za reke.

Jedzmy, nikt nie wola.

London 1991

 
Krzysztof R.Robak { korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
 

poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

52
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.