O, roku ów! Nie sposób nie zacząć tego wspomnienia słowami Poety. Był to rok
1989, początek czerwca i świeciło słońce. Chciało się żyć. Z daleka, z Polski,
dobiegał radosny bulgot kipiącego politycznego kociołka. Towarzysz Czarzasty zapewnił
co prawda w sposób na bazie naukowego socjalizmu gwarantowany, że tych wyborów Partia
nie może przegrać, ale życie sobie a Partia sobie, tak było zawsze. Coś wisiało w
powietrzu. Odwiozłem się sam dużym amerykanem na dworzec autobusowy w Liberty, bo mój
gospodarz, mentor i złota dusza czyli Genek Tolkacz nie czuł się na siłach prowadzić.
Genek, z wyglądu kopia Breżniewa, etnicznie pewnie Białorusin a z serca złota polska
dusza, też coś przeczuwał.
W dzień później, gdy ja po raz pierwszy w życiu stanąłem do wolnych wyborów, on
padł powalony ostrym zawałem na swoim rancho w górach stanu Nowy York. Coś odchodziło
w niebyt, coś nadchodziło nowego. Człowiek, spoglądając wieczorem w obce, nowojorskie
niebo oczekiwał nieomal, że na firmamencie ukaże się mickiewiczowski Kometa.
W sobotę rano na Manhattanie pod konsulatem PRL kipiało. Przewalały się tłumy
Polaków. Autobusy firm polonijnych dowoziły zewsząd, na ogół pod nadzorem księży,
jak pielgrzymki, grupy wzruszonych ludzi. Nawet kobieta z Arizony tam była i głośno
się tym przechwalała. Nagle, aż mnie zatkało. Patrzę, a oto Kindzior stoi tam z
młodą żoną. Kindzior to zawodowy assassin Armii Krajowej i powojennego podziemia.
Laureat dwóch kar śmierci i powojenny wyrzutek na amerykańskim bruku. Dwanaście lat
wcześniej usiłował mnie wciągnąć do tajemniczej i potencjalnie terrorystycznej
"Pogoni", pokazywał zdjęcia ludzi zdemaskowanych poprzez wejście do Konsulatu
PRL. Dziś sam stał pokornie w kolejce przed tym gierkowskim pałacem, on też chciał
być dumny. No więc i ja zagłosowałem. Nie będę nudził, jak oszukałem dyżurnego
komucha, który kręcił nosem na moje uchodźcze, niedobre papiery i jak się rozparłem
przy pana konsulowym, dębem obitym barku i bezczelnie i na jaw przy poklasku publiki
wkurzonej tylko jedna kabinką, ciągle zajętą, pracowicie kopiowałem na listach
wyborczych zalecenia "Solidarności", podane dla ludzi prostych, takich jak ja,
w formie bryku, na łamach Nowego Dziennika. I jak też, gdy już światła paru ekip
telewizyjnych zgasły i wyznaczona modelka z różą od pana konsula od skrzynki odeszła,
sam się tam zakradłem, kopertę pocałowałem, przeżegnałem się mimo żem bezbożnik
i ją tam wrzuciłem. Tak więc i ja osobiście te wybory wygrałem. I ja, samotnik,
miałem później prawo świętować w uniwersyteckim klubie na Manhattanie w festiwalu
rozbudzonej Polski. Coś we mnie wybuchło, coś dawno i starannie już stłamszonego,
wydawałoby się na zawsze - Polska.
Tak jest, pojadę do Polski, postanowiłem sobie następnego ranka siedząc w kabinie
samolotu do Londynu. Nie minęły nawet i trzy burzliwe miesiące a słowo stało się
ciałem. Stałem oto w obliczu rozluźnionego polskiego konsula na Portlands Place w
Londynie. Facet gratulował mi świeżego paszportu ze znaczkiem PRL na okładce.. W
konsulacie goryle też na luzie, ochrzanili mnie, że parkuję na miejscu wyznaczonym dla
władzy, ale nie bardzo byli źli. Wszak wiadomo, jest nowy rząd Mazowieckiego i idą
inne czasy. Ciekawe czy wiedzieli, że ten poczciwy grubas z którym się handryczą, to
ten sam facet, co kiedyś szczuł towarzysza Czyrka z Politbiura psem wilkiem i mówił
mu, żeby zmył ręce z krwi robotniczej i że go jeszcze lud Warszawy na latarni powiesi?
Czy wiedzieli, że byłem kiedyś zmorą ambasadora demonstrując tygodniami pod
ambasadą, aż mnie nareszcie przy pomocy angielskiej policji przepędzili? Cóż, było,
minęło, idzie nowe.
Nie szedłem jednak na łatwiznę. O nie. Na tyle głupi nie jestem, aby zaufać
jakiemuś papierkowi w "wyprawie do środka ziemi". Miałem przy sobie polisę
ubezpieczeniową. Był to Maciuś, mój pierworodny, świeżo dostarczony na moje
życzenie przez byłą małżonkę ze środka Anglii. Kiedyś, gdy się miał właśnie
narodzić, doprowadził do ataku kaszlu angielską pielęgniarkę gdy - zawiadomiony o
rychłym porodzie - powiedziałem jej przez telefon, że w takim razie odłożę wyjazd
pod polską ambasadę, wyprowadzę tylko psa Pysię i już jadę na poród. Teraz był
Maciuś, gwarancja na mój szczęśliwy powrót. Wiedziałem, że była małżonka rzuci
się jak lwica do gardeł możnym tego świata, jeżeli Maciuś nie wróci. A wtedy i ja
zabiorę się szczęśliwie do Europy z powrotem. Maciuś ma dziesięć i pół roku i
jeden feler: nie słyszy.
Gdy się narodził, cały szpital w Hemel Hempstead zbiegał się gratulować. To
niesłychane, że dziecko może być tak podobne do ojca - mówili. W tydzień później
zaczął wyć non-stop i oddawać krwiste stolce. Specjalista wsadził palec, gdzie trzeba
i powiedział zrezygnowany: cóż ja tu mogę zrobić? W rok później, ktoś inny
udowodnił mi, że Maciuś nie słyszy. Winny był cytomegalovirus. Tak, jakby okrutni
greccy bogowie, chcąc się na mnie zemścić, odebrali mi w następnym pokoleniu to, co
kocham najbardziej - odczucie piękna muzyki. Bo człowiek rodem z Bydgoszczy musi kochać
muzykę i taki ja zawsze byłem. Ale Maciuś nie wie, że nie jest dzieckiem na sto
procent. Różni wizytujący lordowie głaszczą go po główce, bo taki zdolny i w takiej
ekskluzywnej, prywatnej szkole się uczy. Polski nauczyciel w szkole dla głuchych dzieci,
pewnie by dostał oczopląsu, gdyby mu powiedzieć ile to kosztuje i że za wszystko
płaci kapitalistyczne krwiopijskie państwo! Tak więc, do Polski jedziemy obaj.
Jeszcze tylko ostatnie dyspozycje dla moich przyjaciół - małżeństwa Adama i Haliny
Mickiewiczów w dalekich suburbiach Londynu, na wypadek gdybym nie wrócił. Ludzie ci
przygarnęli duchowo kalekiego wychodźcę w ciężkiej dla mnie chwili. Zaścianek Ziemi
Smoleńskiej Kustownica zszedł się oto z mitycznym Soplicowem. Adam Mickiewicz biegał
niegdyś boso po sowieckim Wilnie. Dziś, lekarz i podpora lokalnej Polonii, jest moją
dodatkową gwarancją na powrót. A więc w drogę.
Pędzimy szosami Europy, nadziani nadzieją przygody. Wóz pełen konserw i kiełbas.
Na granicy z NRD jakaś sympatyczna Niemka stara się mnie zawrócić, pewnie
zabłądziłem z moim znakiem GB na masce samochodu. Na widok paszportu PRL odsuwa się z
obrzydzeniem. Bo ja, chojrak, do ostatka niemalże i wbrew wszelkiej logice wolałem
biegać za uchodźcę niż za jakiegoś drugorzędnego Anglika. Stąd PRL-owski paszport w
ręku i brązowy jak gówno w zanadrzu, dokument tożsamości dla przybłęd i szmat
ludzkich, przechowujących się w Zjednoczonym Królestwie. Ale nic to, chociaż żem
przybłęda, nawet nie Europejczyk, nawet wyrzucony na brzegi zimnego Albionu przed laty,
to jadę sobie oto dzisiaj dumnie na swoim rumaku do kraju. Anders na białym koniu nie
dojechał, a ja dojadę. Więc dalej, do granicy. Tu jakiś Prusak poszczekuje na mnie i
wymusza dziesięć marek za przejazd drogami NRD. Dalej, dalej!
Nareszcie Polska. Przekraczam granicę w nocy. Pokazuję papiery Prusakom. Dziwne
uczucie - zielony polski mundur. Chce się podejść i faceta ucałować. Chorąży pyta:
a który to raz jest pan w Polsce? Odpowiadam: pierwszy raz od czasu, kiedy Polska
odzyskała wolność. Na to chorąży drażliwie: a kiedy to Polska nie była wolna? Ja na
to: dla mnie Polska jest wolna od Czerwca, od czasu, gdy wziąłem udział w wolnych
wyborach w N.Yorku, itp. itd...Chorąży zaciska szczęki a porucznik w środku pakamery
cos do niego warknął. Po chwili, słodko : a czy ma pan coś dla nas panie Krzysiu? Ja
na to: Następnym razem! Podchodzi kobieta w nieznanym, szarym mundurze. Ile pan ma
pieniędzy? Odpowiadam po angielsku. A dlaczego nie mówi pan po polsku? Patrzę
zgłupiały. Widzę orzełka na czapce. Tłumaczę się gęsto. Przepraszam panią,
mówię, nie znam się na mundurach. Myślałem, że pani jest Niemką , a do nich mówię
po angielsku, niech się uczą! Śmiejemy się oboje. Jestem w Polsce. Całować ziemie
czy nie całować? Maciuś pewnie się uśmieje i opowie matce, że ojciec nareszcie
zwariował. Z drugiej strony, Adam Mickiewicz po przylocie z Sowietów do Warszawy padł,
jak papież i ziemię całował, do dziś to wspomina z łezką w oku. Ale przecież nie
będę całował prusackiej do niedawna ziemi mimo, że to już poznańskie województwo.
Nie tylko nie będzie Prusak pluł nam w twarz, ale ja nie mogę całować ziemi, na
której prusackie buty niedawno wdeptywały polskiego podczłowieka w błoto. Stoję więc
ogłupiały, ale wzruszenie serce ściska. Tyle lat!
Sytuację ratuje Maciuś - wychodzi z samochodu i przytula się do mnie. Matthew - this
is Poland, mówię zdławionym głosem. Poland, powtarza Maciuś i stoi przez chwile
obejmując mnie, jakby dodając odwagi. Święta chwila. Jest noc. Świecą gwiazdy na
niebie, dobre, znane z dzieciństwa gwiazdy. Przed nami prosta i pusta szosa. Pędzimy
nocą a wokół jakby dostatnie domy i zajazdy. Nagle: stop. Szosa kończy się nagle,
niemalże ląduję moim audi w kartoflanym polu. To dziwaczny objazd, w pełnej
ciemności. Koniec Europy, początek Wschodu. Wydaje się, że tylko człowiek obeznany z
dżunglą jest w stanie posuwać się dalej bez obaw. Macam ręką dar od moich fińskich
kuzynów - nóż do zabijania ludzi, czyli dosłownie: pukkoveiti. Jest, czeka w
skórzanej pochwie, gotowy.
Ale nie trzeba się podniecać. Polska jak zawsze, życzliwa i dobroduszna. Widziałem
więcej groźby w Belfaście, Nowym Yorku i pewnych dzielnicach Londynu. Zatrzymujemy się
na krótki nocleg w drodze do Poznania. Rano - rewelacja. Postojowisko zorganizowane na
piaszczystym terenie ale dobrze. Jest ubikacja oraz miejsce do biesiady w sosnowym
uroczysku. Wsuwamy pieczonego kurczaka a i gotowanym jajkom też nie przepuścimy.
Ubikacja, co tu dużo mówić, po prostu słowiańska. Maciuś odmawia zrobienia kupy i
bohatersko wytrzymuje aż do mieszkania babci w Bydgoszczy. Zapewne generał Sławoj
Składkowski - zaufany Marszałka, co to w latach międzywojennych wynagradzał sołtysów
pięciuset złotymi, o ile we wsi była jedna przyzwoita "sławojka" - miałby
tu coś do powiedzenia.
Poznań i Gniezno objeżdżamy w porannym słońcu. Po prostu piękne. Gdzie ta bieda?
- pytam się po raz pierwszy. To samo z Bydgoszczą. Domy stoją dumnie, prawda, że
czasem w potrzebie baryłki farby, ale ludzie jacyś inni. Zabiegani wokół przyulicznych
kramów, szarzy i szorstcy. - A gdzie ty Franek uczyłeś się handlować? - pokrzykuje
jakiś babsztyl. Przy stacji benzynowej pod Bydgoszczą odkrywam, że moje drogie talony z
Orbisu całkiem są niepotrzebne - za parę dolarów napełnię bak parszywą, sowiecką
benzyną. Prawda, że później, w Anglii kosztować mnie to będzie o wiele więcej, bo
benzyna zablokowała wtryskiwacze paliwa. Odkrywam też w sklepie przydrożnym wspaniałe,
polskie kiełbasy oraz dociera do mnie fakt, że jestem złotówkowym milionerem.
Słychać niemalże, jak pędząca inflacja podżera od spodu korzenie krajowej
gospodarki.
Bydgoszcz, mimo że nie widziana od czternastu lat, z pozoru nie zmieniona. Wjeżdżamy
na Wzgórze Wolności. To tutaj za lat dziecinnych przyjeżdżałem rowerkiem, popatrzeć
z góry na rodzinne Bielawki i podziwiać z oddali swastykę koszar milicji /trzy nogi
tylko, bo czwartej dobudować już nie zdążyli Niemcy/. A tam poniżej, nad Brdą też
bywałem, bodajże na wysokości obecnych Kapuścisk. Człowiek był młody i zahartowany.
Wskakiwało się do mętnej wody, pomiędzy płynące gówienka i wyławiało cenne
prezerwatywy. Później robiliśmy z nich balony. Ale teraz wszystko wygląda jakoś
inaczej. Więc dalej, w dół miasta, poprzez Wały Jagiellońskie. Stop, popatrz Maciuś
- to jest polskie więzienie. Twój ojciec siedział tam całe pięć miesięcy w owym
przeklętym roku 1968. A twój dziadek, dziecko, jako prokurator, o wiele lat wcześniej,
wieszał w nim ponoć ludzi. Ale czy to dziecko zrozumie? W Anglii nie ma wszak kary
śmierci a i ludzie jacyś nie skorzy do mordowania się nawzajem.
Więc dalej, poprzez most na Bernardyńskiej, ku domowi Partii. Znam faceta, inżyniera
rodem z Bydgoszczy, co bryknął tak, jak ja i jeszcze po latach budził się w nocy z
krzykiem, że tam, w tym zakazanym miejscu zaparkował. Panie doktorze ,co za nonsens -
mówił. A wie pan - ja na to - to mnie pan pocieszył. Bo ja myślałem, że mi polska
szajba odbiła. Co się przepracuję albo przepiję tutaj, w Coventry, to już mi się
śni po nocach to miasto i budzę się zlany potem, gotów samobójstwo popełnić -
wszystko z powodu tego, iż mi się ubzdurało, że jestem tam spowrotem. Wiec jadę sobie
teraz dobrze oznakowana trasą w kierunku Osiedla Leśnego i śmieje się sam z siebie.
Wszystko mi się dziś tu podoba. No, to teraz skręcimy Maciusiu w moje czasy
dzieciństwa zaczniemy od początku. Tutaj, na ulicy Płockiej mieszkałem przez pierwsze
moje dwanaście lat życia. Dzieciństwo w cieniu UB. Bo rzeczywiście, ta ulica
napęczniała była aparatem przemocy wszelkiej maści a za rogiem, broniony srogimi
wartami, straszył ponury budynek Urzędu Bezpieczeństwa Państwa. Śmigały więzienne
suki, wyli gdzieś w podziemiach torturowani Polacy. Ja wtedy bawiłem się dobrze z moim
pierwszym kolegą o imieniu Wojtuś. Tatuś Wojtusia - sierżant ubecji, zmęczony zapewne
pracą, zwykł dla relaksu grać na puzonie albo czyścił pistolet. Ja sam mieszkałem w
wygodnej willi po jakiejś hrabinie. Hrabinę złapali Niemcy na słuchaniu radia i
wykończyli w tym samym sympatycznym budynku, naówczas siedzibie Gestapo. Pozostał tylko
dostojny portret. Prawda, że go poprzedni lokatorzy - oficerowie NKWD - w pijackim szale
pokłuli bagnetami ale to nic, wszak babcia portret zreperowała i wisi on do dziś nad
jej łóżkiem, sam zobaczysz Maciusiu. A z tego domu wychodził codziennie miły pan w
myśliwskim kapeluszu i szedł sobie sztywno, dziwnymi małymi kroczkami. Musiało minąć
dwadzieścia lat abym odkrył, że ten dziwny chód miłego pana, to był kliniczny
przypadek tabes dorsalis, zaawansowanego syfilisu. A tu, po tym chodniku wybrałem się w
wieku pięciu lat w pierwszą podróż dookoła świata. Na hulajnodze. Ściślej mówiąc
Danek Dobrzański, syn nowego prokuratora, bo mój ojciec już był wtedy w odstawce i
trząsł się o własne życie, przejechał się na hulajnodze po czworokącie
przyległych ulic a ja frajer, biegłem za nim z palcem w gębie. A tutaj obok, mieszkała
moja jedyna prawdziwa babcia, moja i mego serdecznego przyjaciela Czesia, pani
Maciejewska. Jak to wytłumaczyć angielskiemu dziecku, że ta babcia nie była wcale
moja, ale jednak bardziej moja niż dwie moje własne. Jedna z nich, oziębła i skąpa
Finka, wkrótce wybrała wolność od zajmowania się mną gdzieś na kapitalistycznym
Zachodzie. Druga, rasowa szlachcianka z Kresów, doprowadzała ojca do szału
przekłuwając oczy portretom Stalina w każdej napotkanej gazecie, a tych portretów
było tam więcej niż kundli szwendających się po ulicy. Z tym, że od psa można było
zawsze uciec lub rzucić kamieniem a wielki Stalin wszystko widział, miał nawet nad nami
w domu swojego własnego agenta, sąsiada-ubeka. Więc bał się ten mój biedny ojciec o
własną szyję, nie chciał skończyć jak niektórzy jego koledzy. Zapisał się nawet
do Stronnictwa Drżących i z orkiestrą jechał do Bieruta budować PRL. Nic nie
pomogło. I tak z roboty wylali, w willi zagęścili, z intelektualisty i żołnierza z
podziemia zrobili małego, prowincjonalnego kauzyperdę. Ale powiesić - nie powiesili.
Oto sztuka przetrwania.
Ja też starałem się na swój sposób przetrwać lata pięćdziesiąte. Odkryłem, od
czasów niepamiętnych, sztukę pozowania na miłego chłopczyka. Dzień dobry - pięknie
sepleniłem zza siatki już od trzeciego roku życia. Wkrótce też wszystkie staruszki z
sąsiedztwa znosiły mi należny haracz: czekoladki albo też święte obrazki. Donosiłem
matce na służącą /nazywało się to wtedy pomoc domowa/ mimo że jej kochanek w
nieodległych lasach obecnego Osiedla Leśnego dawał mi się bawić pistoletem, podczas
gdy sam zawzięcie kopulował. Donosiłem też na starszą siostrę Edytkę i jej
amantów. Obie obrywały, a mnie uchodziły na sucho nawet takie zbrodnie jak rzucenie
nożem w duży wenecki obraz, gdzie tańczą tarantellę trzy pary strojnisiów. Także
wyniosłem z domu wspaniały poniemiecki karnisz do wieszania zasłon, czysty brąz i go
podłożyłem pod przejeżdżającą ciężarówkę oczekując, że się ona na tej
blaszce wykolei. Także pod nieobecność rodziców przyprowadzałem do domu niezliczone
kundle, które mnie potem, doprowadzone do rozpaczy , ganiały po mieszkaniu i chciały
cieleśnie uszkodzić. Chowałem się wtedy jednym skokiem na poniemieckiej szafie. Nic
dziwnego, że moja fińska babcia miała dla mnie tylko jedno określenie: "satana
perkkelle" - mówią mi, że nader obraźliwe. W wieku siedmiu lat, doprowadzony na
egzamin wstępny do Podstawowej Szkoły Muzycznej, zdołałem nawet nabrać samego
profesora Rezlera. Ten scion rodziny muzyków i koncertmistrz lokalnej orkiestry wyszedł
z sali zachwycony i mówi do Mamy: to geniusz proszę pani, żywy geniusz! Wziął mnie
też zaraz zacny ten profesor do swojej klasy i przez cały miesiąc rzępoliłem mu tam
smętnie, jak Janko Muzykant na skrzypkach, aż mnie wreszcie zniechęcony przepędził.
Dobrze się zapewne stało, bo w szkole naszej do której jeździłem ze skrzypkami pod
pachą dychawicznym tramwajem na Aleje 1 Maja, tuż obok kaplicy Klarysek, było dwóch
prawdziwych geniuszy i jeden polgeniusz. Geniusz Dondalski był ostry, przylał mi nawet
kiedyś w pulchny tyłek gdy go niebacznie wystawiłem z klasy. Skończył karierę
geniusza jako bandyta w słynnym bydgoskim procesie. Geniusz Czapczyński pojechał nawet
studiować u towarzyszy radzieckich. w Leningradzie. Przepadł potem bez wieści, pewnie
sobie gdzieś rzępoli w orkiestrze. Polgeniusz to był mój kolega z orkiestry szkolnej,
niejaki Zieliński. Podczas gdy ja w trudzie i znoju awansowałem od ostatniego w trzecim
głosie, obrywając od belfra Sempołowskiego niekiedy po karku za fałszywą nutę, jemu
szło lekko. Nie mógł ten polgeniusz widać mi darować, że to ja właśnie na koniec
uwieńczyłem swoją karierę "posadą" pierwszego skrzypka, mimo, że on jako
drugi oraz kolega od pulpitu też był nie byle kim. Później, po latach spotkany w
ekspresie w drodze do Koluszek, poznawał mnie on od niechcenia, on artysta, kiwając
głową podchorążemu w zielonym mundurze a później jeszcze, już w Filharmonii
Pomorskiej, spowrotem w trzecim głosie, już mnie poznawać nie raczył. Miałem żal, bo
Filharmonia była też moja, tam brałem udział w różnych konkursach muzycznych i
sabatach młodych towarzyszy, zdobywając różne nagrody. Och, ci bydgoscy artyści!
Miałem ci ja jednak w tej szkole muzycznej, z nieustającą wizytą na Bielawkach,
osiedlu i nawet na letnich wczasach na wsi, prawdziwego brata łatę. Nazwijmy go tutaj
Pawełek. Przyjaźń zaczęła się od tego, że on strzelając do mnie z procy w trzeciej
klasie, doprowadził mnie do autentycznego amoku. Pociąłem go wtedy żyletką, nawet nie
pamiętam jak. Sprawę załagodzono. Pawełek był moim alter ego. Bawiliśmy się razem w
Indian i namiętnie graliśmy w szachy. Obmacywaliśmy opici winem panienki, jako dorośli
już czternastolatkowie, absolwenci szkoły muzycznej. Ja do ogólniaka, Pawełek do
technikum. Ja na Wojskową Akademię Medyczną, Pawełek do lokalnej bydgoskiej Wyższej
Szkoły Inżynieryjnej. Ja do Zawiszy, Pawełek też - mało tego, mistrzem Europy w
naszym sporcie został, podczas gdy ja nikim. Z dala od siebie ale też zawsze razem
niczym bracia bliźniacy. W wakacje też razem. To ja, powiernik serca, koiłem serce
brata mego, gdy jego pierwsza miłość chwiała się pod ciosami życia. To do Pawełka
pierwszego biegłem pochwalić się nowymi szlifami na rękawach munduru, po zjechaniu do
miasta na urlop z uczelni.
I otóż Pawełek mnie zdradził. Po prostu zachwiał mą wiarą w człowieka, ale być
może przesadzam, zachował się normalnie, jak każdy rozsądny bydgoszczanin. Cóż się
stało? Otóż nadszedł rok dla tego kraju przeklęty, rok 1968. Nadszedł czas dla szuj
aby wychylić się ze swych nor, czas dla ludzi małych, aby się w tych norach pochować,
wreszcie i czas dla romantyków, do jakich i ja się chciałem wtedy zaliczać. Czas
zapłaty dla tych ostatnich też nie kazał na siebie długo czekać. Tak też i stało
się ze mną. W marcu 1968 odwiedziłem jeszcze Pawełka i uwieczniliśmy się na
wspólnej fotografii. W lipcu tegoż roku już gniłem w bydgoskiej ciupie, do dyspozycji
lokalnego wojskowego prokuratora. A Pawełek zniknął, po prostu przepadł. Doprowadzony
pod strażą na pogrzeb mego ojca, rozglądałem się - gdzie Pawełek? Na widzeniu w
lagrze z matką pytałem: a czy Pawełek już się odezwał, może chociaż podłożył
pod drzwi anonimową kartkę - jestem, pamiętam, czekam? - niestety, nie. Minęły dwa
lata. Prowadzę po bydgoskim bulwarze dorodną dziewczynę, ja, gość z Warszawy, patrzę
a tu smędzi się ku mnie Pawełek. Udaję, że nie widzę a on rzuca się ze mną lizać,
namolny, życzliwy. Co robić? Miałem ten dylemat jeszcze kilkakroć, ponoć jeszcze lat
temu parę, domagał się ode mnie zaproszenia do Londynu. Niestety, śpieszę się
Pawełku, bo życie upływa wartko, no to cześć i do miłego niezobaczenia. Żegnaj
druhu zaprzeszłej epoki!
Oo, a to jest piękna droga - tu pokazuję Maciusiowi obwodnicę na Gdańsk, tego tu za
moich czasów nie było. Pędzimy obok cmentarza, gdzie leży mój ojciec. Przy nim
wyrósł okazały, jasny kościół. Miło popatrzeć. No to chodź, staniemy na minutkę
i odwiedzimy dziadka. Idziemy, ale wstyd się przyznać i broń Boże, nie mów tego
babci, nie możemy znaleźć grobu, chociaż grób babci Maciejewskiej jest. Tyle lat, na
pewno gdzieś tu. Chociaż, gdy mego ojca chowali, to padał listopadowy deszcz a matka
pokazała mi wtedy klasę godną członkini sztabu AK "Żywiciel", która w
Powstaniu Warszawskim była i fakt ten skrywała przez lata jak zarazę. Żadnych łez.
Skok do Poznania, do ubecji wojskowej i wybłaganie tam dla mnie zgody na udział. -
Wychodźcie Robak z celi i stańcie pod ścianą - mówi dyżurny oficer. - Pojedziecie na
pogrzeb ojca. - Tak po prostu, a ja czuje, że mi w piersi wybucha granat. Trzymam się
więc tej ściany plecami aby nie upaść. Gdzieś mnie prowadzą, ubierają, czeka matka
z prokuratorem i korzystając z okazji podsuwa sardynki do zjedzenia. Wiozą mnie potem w
deszczu panowie w żałobnych, czarnych ubraniach, po drodze trochę straszą. Cmentarz
podobno obstawiony. Mimo, że pada, jakby się miał ten polski padół łez po brzegi
wypełnić, jest tłum ludzi, chociaż to niedziela. Jacyś księża, adwokaci, przemowa.
Fotograf robi swoje. Nasz on jest czy ubecki - myślę sobie. Ktoś mi wcisnął jedną
różę do ręki. Trzymam ją kurczowo, ale z zimno zaciśniętą twarzą rozglądam się
wokoło. Rejestruję obecnych. Rozpoznaję tych co powinni być a nie są i tych, co nie
mają potrzeby a są. Tych pierwszych wykreślę później bezwzględnie z mego życia,
nawet skowyt głodu i bólu, który usłyszę w Londynie w czasie wojny jaruzelskiej, nie
zdoła mnie przekonać, że warto im pomóc. Tych drugich, w tym rodzinę złodzieja,
którego mój ojciec czasem przed sądem bronił, czasem zatrudniał, przepraszam, że tak
mało dla nich wszystkich zrobiłem i dziękuję za obecność wtedy, w ten straszny
dzień.
Jeszcze tylko krok byłym lasem. Kiedyś skakali tu ze skoczni spadochroniarze,
musztrowało się wojsko. Dziś świecące się kolorem w słońcu, stare ale dobre
gomułkowskie bloki. Zajeżdżamy pod dom, babcia do Maciusia macha z okna. Nie widziała
go już osiem lat, więc nie ma się co dziwić, że radość niebywała. Ja, to osoba
zwyczajna, widywaliśmy się dyskretnie w różnych tam miejscach za granicą, więc
mniejsza atrakcja. No więc targam te prowianty na górę. -A po coś ty tyle tego
przywiózł? - Podobno w Polsce nie ma co jeść! - Nieprawda - oburza się babcia - nikt
tu głodny nie chodzi, tylko stać w kolejkach trzeba - popatrz - tu otwiera z dumą
lodówkę - ile smakołyków dla was wystałam! - Maciuś zwiedza mieszkanie. Tutaj,
popatrz, sowieci dźgnęli kiedyś pod serce hrabinę z obrazu a tutaj, gdzie lazurowe
niebo, to już ja sam, młody barbarzyńca. O, a w tym miejscu stał kiedyś prawdziwy
gdański kredens. To na nim pewnej nocy wybuchła jak petarda mieszanka piorunująca,
którą jako młody chemik złożyłem i pozostawiłem na noc. Książki poszły w
strzępy a ja się nawet nie obudziłem! Babcia spuściła natychmiast moje laboratorium
chemiczne do klozetu i tak się zakończył sen o potędze.
Siedzimy, pojadamy, oswajamy się z nową Polską. Rozmowa schodzi na politykę. To
zadziwiające, co się tutaj wyprawia, dowiaduję się. Ledwo wybili się na
niepodległość a już walczą o stołki. Wczoraj Janek w Parku Ludowym ze swoimi miał
imprezę, dzisiaj Tokarczuk ze swoimi, a nie mogli to razem? Przerywam żucie. A to
doskonale mamo. To ja sobie wyskoczę tylko na godzinkę, odnajdę Janka, pogadam sobie
chwilę z tym jego kolegą Tokarczukiem i zaraz wracam. Ale uważaj, bo możesz
Rulewskiego nie rozpoznać. Nie widziałeś go osiem lat przecież a on teraz nosi brodę!
Więc do wozu i do Parku Sztywnych - bo tak się on za moich czasów nazywał. Byłem
jeszcze za mały by się tam zapuszczać z Bielawek, kiedy w tym parku wykopywali
niemieckie trupy. Tym niemniej hyr po ulicy Płockiej poszedł, że można tam znaleźć
medale i kordziki. Starsi chłopcy jak Stachu-Garbus czy też Heniu Tomicki, sierota po
oficerze UB, na pewno tam byli. Później i ja tam się udawałem, nawet na randki. A
teraz dumny, z mym pierworodnym na festyn "Solidarności" w wolnej Polsce.
Siadamy na słonecznych ławkach, nawet dużo ludzi. Jakieś popisy młodzieży, gadanina
o niczym. Panie, pytam faceta, a który to Rulewski, bo nie poznaję. A nie ma go tutaj,
oj nie ma. Był, przeleciał, poszedł. Wczoraj był cały czas. A który to Tokarczuk?
Oo, pan senator to ten właśnie pan w garniturze, o tam - pokazuje.
Aha, myślę sobie. Teraz ci Maciusiu, teraz i tobie nieznany facecie - pokażę.
Podejdę do pana senatora Tokarczuka i się przedstawię. Zagrają chóry anielskie i
zagrzmią surmy bojowe! Dzielni młodziankowie wyniosą mnie na estradę muszli
koncertowej. - Witaj nam, witaj były rzeczniku naszej bydgoskiej "Solidarności"
w Londynie! Wszak sam pan senator podpisywał telegraficznie zlecenie na działalność
dla mnie wówczas, gdy ludzie dopiero co opuścili Stocznię i słowo NSZZ "Solidarność"
było jeszcze szerzej nieznane. Wszak robiłem dla nich co mogłem w tej fałszywej
jutrzence wolności. Pewnie będę musiał coś do ludzi powiedzieć - wpadam w panikę.
Nie jestem żadnym mówcą. Ale tak po ludzku, po prostu, może by coś powiedzieć? Może
o tym, jak przyjechała do mnie reporterka z fotografem. Chcą fotografować z żoną
Polką i z dziećmi. Na to żona, że ona tej "Solidarności" wcale nie popiera,
fotografować się nie chce a dzieci nie pozwoli. Cóż mi pozostało? Nędzna fotografia
z psem Pysią i kąśliwa uwaga w angielskiej gazecie. Albo może, jak zabiegałem u tych
angielskich związkowców w ich sprawie. Jak to raz byłem w ich centrali, w samym sercu
Londynu, przywlokłem się na spotkanie aż z Peterborough, aby prosić o pomoc dla
bydgoskich związkowców. Towarzysz Len Murray zlecił bratu związkowemu Jenkinsowi, aby
się mną zajął. Brat ten jednak musiał wyjechać nagle do Walii. Pogadałem sobie z
sekretarką. Zaoferowała, że zakupi dla mnie herbatę, ale podziękowałem, wyrwałem
żonie z gardła pieniądze na bilet do Londynu, stać mnie na ekstra 30 pensów za
herbatę! Widać było wyraźnie, jak się angielscy towarzysze na tą nową polską
"Solidarność" krzywią. Ale zrzucać ze schodów to nie zrzucali, więc
łaziłem, żebrałem o poparcie, pisałem raporty do Bydgoszczy i Gdańska, aż nagle
się rozejrzałem i widzę: to prawdziwa Polska wokół mnie się roztacza. Tworzy się
emigracyjny przemysł wokół tej "Solidarności". Ten Jaraczewski, co to wnuk
Piłsudzkiego, nie będzie on uznawał jakiegoś Robaka, wszak ta Polska jemu i jemu
podobnym już raz kiedyś w pacht była zapisana. W telewizji się rozpychają różni
emigracyjni eksperci i niepotrzebny im jakiś krajowy jąkała. Minister Zaleski, z
emigracyjnego rządu, da forsę na drukarki dla bydgoskich, ale ponieważ go nie uznaję
za ministra /nie mam stosownych pełnomocnictw/ więc mnie trzyma na odległość kija.
Rozpoznaję też nagle faceta w telewizji. Zakładacz jakiejś frakcji popieraczy "Solidarności".
Toż to ten sam gość, którego spotkałem na nowojorskim bruku w 1977 roku. Było to
spotkanie wtedy z młodym bojownikiem ROPCio czy KOR-u, - meteorologiem z Krakowa.
Chłopak obstawiony był słynnymi Izraelitami z wydarzeń marcowych, zawodowymi
rewolucjonistami. Nie sposób podejść i pogadać. A ja właśnie wrzuciłem wtedy na
tacę moje ostatnie dwadzieścia dolarów. Więc mówię w ramach rozmowy zastępczej do
tego gościa, co teraz w telewizji nawija - wie pan, co za cud, ja tu dojechałem nową
linią Lakera z Londynu za jedne 53 funty sterlingi. Na to gość się puszy, a widzę,
że nic na tacę nie wrzucił - a ja pierwszą klasą British Airways, jestem przecież na
delegacji! I jak tu mnie Chamowi rozmawiać z Panem? Splunąłem, poszedłem. Oj,
rozbuchał się ten nasz londyński małpi gaj, rozbuchał. Wszyscy już noszą znaczki
"Solidarności", mimo że ja frajer je załatwiałem i za przesyłki z
Bydgoszczy płacę. A wszyscy wołają: daj, daj, daj. Więc daję, ile mogę, żona się
wścieka, rachunki telefoniczne do Bydgoszczy, Monachium i Tokio mnie dobijają. Więc
nareszcie za tę robotę grzecznie podziękowałem i zwinąłem kramik. Ale, ale, podobno
dostałem jakiś honorowy medal, może mi teraz sam pan senator do piersi tą blaszkę
przyczepi?
Albo opowiem, jak też targałem po Brooklynie, niczym tamtejszy murzyn jakiś,
ciężkie paczki do Polski, pchałem je w wózku metodą żebraczą do mego mentora Genka
Tolkacza, tego, z początku tego tekstu, co wolnej Polski nie doczekał? Poszedłem do
szwedzkiego kościoła na jarmark, powiedziałem na bazarze, że to dla solidarnościowca
Rulewskiego, co właśnie głoduje na śmierć niemalże w więzieniu, abyśmy wszyscy
wolni byli i dla jego małej córki. Szwedki zaraz, mimo że luteranizm nakazuje być
cwanym, zaciągnęły mnie do magazynów i dały darmo górę ubrań, ubranek i butów.
Zatargałem to do Genka a on wysłał. Dlaczego córka nic nie dostała?
Albo to - myślę sobie - tu ludzie rozumieją zimę, więc to tu chwyci, nawet mimo
tego, że właśnie piecze słońce ostatniego dnia sierpnia. Otóż jest noc grudniowa
1981 roku. Stało się to, na co czekałem co rano przy odbiorniku radiowym. Tym razem nie
mogłem już wysłuchać wiadomości z ulgą. Stało się. Napisałem już memoriał do
życzliwych mi związkowców-drukarzy. Czekają w Huntingdon, w swojej centrali.
Opublikują i przekażą do Londynu. Materiał gotów, a tu samochód wysiadł. Więc na
motorek mały, japoński siadam ja, polski samobójca. W jedną stronę jest jakieś
pięćdziesiąt mil z okładem. Jadę techniką "zasysania" poprzez strumień
powietrza poprzedzającej mnie ciężarówki. Tak wyciągam nawet do 55 mil na godzinę,
ale w razie hamowania wozu ja będę gwarantowanym trupem. Więc uwaga, uwaga, uwaga. A tu
cholerne zimno trzęsie coraz bardziej. Dojeżdżam - związkowcy poszli już sobie do
pubu na piwo. Zostawiam pocztę i spowrotem do domu. Do siebie na wieś już nie dotrę.
Zatrzymuję się na noc w szpitalu, mam tam swoją służbówkę. Trzęsę się jak
galareta, nie jestem w stanie przez długi czas utrzymać nawet klucza w ręku. Wreszcie
jakoś do doktorskiego barku i tam kilka szybkich miarek whisky. Czołgam się dosłownie
do siebie, zębami naciskam klamkę i tak jak stoję, w wysokich butach i kurtce wiatrem
podszytej walę się do łóżka. Płakać nad sobą, czy się cieszyć, że chociaż raz,
zrządzeniem losu udało mi się doświadczyć tego, co tysiące z was tutaj a zapewne i
pan senator Tokarczuk, przechodzili?
Jest przerwa w imprezie. Pan senator Tokarczuk będzie teraz udzielał porad prawnych
swoim drogim wyborcom. Okazja. Ustawiam się wraz z Maciusiem w kolejce. Czekam pół
godziny, bo jakiś dziadek marudzi coś o swojej uszkodzonej nodze, a pan senator to
widać dobry polityk, pewnie go w środku skręca, ale słucha tak uważnie, jakby mu
dziadek ujawniał miejsce ukrycia bursztynowej komnaty. Nareszcie! Panie senatorze -
mówię - jestem Robak z Londynu, pracowałem kiedyś dla pana. Właśnie przyjechałem po
raz pierwszy do Polski. - A tak, pamiętam - pan senator na to. Odwraca się do mnie
plecami i z podobną uwagą pochłania słowa kolejnej petentki, jakiejś kobieciny z
prowincji.
Let s go, Matthew - mówię - i biorę dzieciaka za rękę.
Jedźmy, nikt nie woła.
London 1991