The VALETZ Magazine nr. 2 (VII) - kwiecień, maj 1999
[ ISO 8859-2 ]
( wersja ASCII ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

 
Powrót syna marnotrawnego

O, roku ów! Nie sposób nie zacząć tego wspomnienia słowami Poety. Był to rok 1989, początek czerwca i świeciło słońce. Chciało się żyć. Z daleka, z Polski, dobiegał radosny bulgot kipiącego politycznego kociołka. Towarzysz Czarzasty zapewnił co prawda w sposób na bazie naukowego socjalizmu gwarantowany, że tych wyborów Partia nie może przegrać, ale życie sobie a Partia sobie, tak było zawsze. Coś wisiało w powietrzu. Odwiozłem się sam dużym amerykanem na dworzec autobusowy w Liberty, bo mój gospodarz, mentor i złota dusza czyli Genek Tolkacz nie czuł się na siłach prowadzić. Genek, z wyglądu kopia Breżniewa, etnicznie pewnie Białorusin a z serca złota polska dusza, też coś przeczuwał.

W dzień później, gdy ja po raz pierwszy w życiu stanąłem do wolnych wyborów, on padł powalony ostrym zawałem na swoim rancho w górach stanu Nowy York. Coś odchodziło w niebyt, coś nadchodziło nowego. Człowiek, spoglądając wieczorem w obce, nowojorskie niebo oczekiwał nieomal, że na firmamencie ukaże się mickiewiczowski Kometa.

W sobotę rano na Manhattanie pod konsulatem PRL kipiało. Przewalały się tłumy Polaków. Autobusy firm polonijnych dowoziły zewsząd, na ogół pod nadzorem księży, jak pielgrzymki, grupy wzruszonych ludzi. Nawet kobieta z Arizony tam była i głośno się tym przechwalała. Nagle, aż mnie zatkało. Patrzę, a oto Kindzior stoi tam z młodą żoną. Kindzior to zawodowy assassin Armii Krajowej i powojennego podziemia. Laureat dwóch kar śmierci i powojenny wyrzutek na amerykańskim bruku. Dwanaście lat wcześniej usiłował mnie wciągnąć do tajemniczej i potencjalnie terrorystycznej "Pogoni", pokazywał zdjęcia ludzi zdemaskowanych poprzez wejście do Konsulatu PRL. Dziś sam stał pokornie w kolejce przed tym gierkowskim pałacem, on też chciał być dumny. No więc i ja zagłosowałem. Nie będę nudził, jak oszukałem dyżurnego komucha, który kręcił nosem na moje uchodźcze, niedobre papiery i jak się rozparłem przy pana konsulowym, dębem obitym barku i bezczelnie i na jaw przy poklasku publiki wkurzonej tylko jedna kabinką, ciągle zajętą, pracowicie kopiowałem na listach wyborczych zalecenia "Solidarności", podane dla ludzi prostych, takich jak ja, w formie bryku, na łamach Nowego Dziennika. I jak też, gdy już światła paru ekip telewizyjnych zgasły i wyznaczona modelka z różą od pana konsula od skrzynki odeszła, sam się tam zakradłem, kopertę pocałowałem, przeżegnałem się mimo żem bezbożnik i ją tam wrzuciłem. Tak więc i ja osobiście te wybory wygrałem. I ja, samotnik, miałem później prawo świętować w uniwersyteckim klubie na Manhattanie w festiwalu rozbudzonej Polski. Coś we mnie wybuchło, coś dawno i starannie już stłamszonego, wydawałoby się na zawsze - Polska.

Tak jest, pojadę do Polski, postanowiłem sobie następnego ranka siedząc w kabinie samolotu do Londynu. Nie minęły nawet i trzy burzliwe miesiące a słowo stało się ciałem. Stałem oto w obliczu rozluźnionego polskiego konsula na Portlands Place w Londynie. Facet gratulował mi świeżego paszportu ze znaczkiem PRL na okładce.. W konsulacie goryle też na luzie, ochrzanili mnie, że parkuję na miejscu wyznaczonym dla władzy, ale nie bardzo byli źli. Wszak wiadomo, jest nowy rząd Mazowieckiego i idą inne czasy. Ciekawe czy wiedzieli, że ten poczciwy grubas z którym się handryczą, to ten sam facet, co kiedyś szczuł towarzysza Czyrka z Politbiura psem wilkiem i mówił mu, żeby zmył ręce z krwi robotniczej i że go jeszcze lud Warszawy na latarni powiesi? Czy wiedzieli, że byłem kiedyś zmorą ambasadora demonstrując tygodniami pod ambasadą, aż mnie nareszcie przy pomocy angielskiej policji przepędzili? Cóż, było, minęło, idzie nowe.

Nie szedłem jednak na łatwiznę. O nie. Na tyle głupi nie jestem, aby zaufać jakiemuś papierkowi w "wyprawie do środka ziemi". Miałem przy sobie polisę ubezpieczeniową. Był to Maciuś, mój pierworodny, świeżo dostarczony na moje życzenie przez byłą małżonkę ze środka Anglii. Kiedyś, gdy się miał właśnie narodzić, doprowadził do ataku kaszlu angielską pielęgniarkę gdy - zawiadomiony o rychłym porodzie - powiedziałem jej przez telefon, że w takim razie odłożę wyjazd pod polską ambasadę, wyprowadzę tylko psa Pysię i już jadę na poród. Teraz był Maciuś, gwarancja na mój szczęśliwy powrót. Wiedziałem, że była małżonka rzuci się jak lwica do gardeł możnym tego świata, jeżeli Maciuś nie wróci. A wtedy i ja zabiorę się szczęśliwie do Europy z powrotem. Maciuś ma dziesięć i pół roku i jeden feler: nie słyszy.

Gdy się narodził, cały szpital w Hemel Hempstead zbiegał się gratulować. To niesłychane, że dziecko może być tak podobne do ojca - mówili. W tydzień później zaczął wyć non-stop i oddawać krwiste stolce. Specjalista wsadził palec, gdzie trzeba i powiedział zrezygnowany: cóż ja tu mogę zrobić? W rok później, ktoś inny udowodnił mi, że Maciuś nie słyszy. Winny był cytomegalovirus. Tak, jakby okrutni greccy bogowie, chcąc się na mnie zemścić, odebrali mi w następnym pokoleniu to, co kocham najbardziej - odczucie piękna muzyki. Bo człowiek rodem z Bydgoszczy musi kochać muzykę i taki ja zawsze byłem. Ale Maciuś nie wie, że nie jest dzieckiem na sto procent. Różni wizytujący lordowie głaszczą go po główce, bo taki zdolny i w takiej ekskluzywnej, prywatnej szkole się uczy. Polski nauczyciel w szkole dla głuchych dzieci, pewnie by dostał oczopląsu, gdyby mu powiedzieć ile to kosztuje i że za wszystko płaci kapitalistyczne krwiopijskie państwo! Tak więc, do Polski jedziemy obaj.

Jeszcze tylko ostatnie dyspozycje dla moich przyjaciół - małżeństwa Adama i Haliny Mickiewiczów w dalekich suburbiach Londynu, na wypadek gdybym nie wrócił. Ludzie ci przygarnęli duchowo kalekiego wychodźcę w ciężkiej dla mnie chwili. Zaścianek Ziemi Smoleńskiej Kustownica zszedł się oto z mitycznym Soplicowem. Adam Mickiewicz biegał niegdyś boso po sowieckim Wilnie. Dziś, lekarz i podpora lokalnej Polonii, jest moją dodatkową gwarancją na powrót. A więc w drogę.

Pędzimy szosami Europy, nadziani nadzieją przygody. Wóz pełen konserw i kiełbas. Na granicy z NRD jakaś sympatyczna Niemka stara się mnie zawrócić, pewnie zabłądziłem z moim znakiem GB na masce samochodu. Na widok paszportu PRL odsuwa się z obrzydzeniem. Bo ja, chojrak, do ostatka niemalże i wbrew wszelkiej logice wolałem biegać za uchodźcę niż za jakiegoś drugorzędnego Anglika. Stąd PRL-owski paszport w ręku i brązowy jak gówno w zanadrzu, dokument tożsamości dla przybłęd i szmat ludzkich, przechowujących się w Zjednoczonym Królestwie. Ale nic to, chociaż żem przybłęda, nawet nie Europejczyk, nawet wyrzucony na brzegi zimnego Albionu przed laty, to jadę sobie oto dzisiaj dumnie na swoim rumaku do kraju. Anders na białym koniu nie dojechał, a ja dojadę. Więc dalej, do granicy. Tu jakiś Prusak poszczekuje na mnie i wymusza dziesięć marek za przejazd drogami NRD. Dalej, dalej!

Nareszcie Polska. Przekraczam granicę w nocy. Pokazuję papiery Prusakom. Dziwne uczucie - zielony polski mundur. Chce się podejść i faceta ucałować. Chorąży pyta: a który to raz jest pan w Polsce? Odpowiadam: pierwszy raz od czasu, kiedy Polska odzyskała wolność. Na to chorąży drażliwie: a kiedy to Polska nie była wolna? Ja na to: dla mnie Polska jest wolna od Czerwca, od czasu, gdy wziąłem udział w wolnych wyborach w N.Yorku, itp. itd...Chorąży zaciska szczęki a porucznik w środku pakamery cos do niego warknął. Po chwili, słodko : a czy ma pan coś dla nas panie Krzysiu? Ja na to: Następnym razem! Podchodzi kobieta w nieznanym, szarym mundurze. Ile pan ma pieniędzy? Odpowiadam po angielsku. A dlaczego nie mówi pan po polsku? Patrzę zgłupiały. Widzę orzełka na czapce. Tłumaczę się gęsto. Przepraszam panią, mówię, nie znam się na mundurach. Myślałem, że pani jest Niemką , a do nich mówię po angielsku, niech się uczą! Śmiejemy się oboje. Jestem w Polsce. Całować ziemie czy nie całować? Maciuś pewnie się uśmieje i opowie matce, że ojciec nareszcie zwariował. Z drugiej strony, Adam Mickiewicz po przylocie z Sowietów do Warszawy padł, jak papież i ziemię całował, do dziś to wspomina z łezką w oku. Ale przecież nie będę całował prusackiej do niedawna ziemi mimo, że to już poznańskie województwo. Nie tylko nie będzie Prusak pluł nam w twarz, ale ja nie mogę całować ziemi, na której prusackie buty niedawno wdeptywały polskiego podczłowieka w błoto. Stoję więc ogłupiały, ale wzruszenie serce ściska. Tyle lat!

Sytuację ratuje Maciuś - wychodzi z samochodu i przytula się do mnie. Matthew - this is Poland, mówię zdławionym głosem. Poland, powtarza Maciuś i stoi przez chwile obejmując mnie, jakby dodając odwagi. Święta chwila. Jest noc. Świecą gwiazdy na niebie, dobre, znane z dzieciństwa gwiazdy. Przed nami prosta i pusta szosa. Pędzimy nocą a wokół jakby dostatnie domy i zajazdy. Nagle: stop. Szosa kończy się nagle, niemalże ląduję moim audi w kartoflanym polu. To dziwaczny objazd, w pełnej ciemności. Koniec Europy, początek Wschodu. Wydaje się, że tylko człowiek obeznany z dżunglą jest w stanie posuwać się dalej bez obaw. Macam ręką dar od moich fińskich kuzynów - nóż do zabijania ludzi, czyli dosłownie: pukkoveiti. Jest, czeka w skórzanej pochwie, gotowy.

Ale nie trzeba się podniecać. Polska jak zawsze, życzliwa i dobroduszna. Widziałem więcej groźby w Belfaście, Nowym Yorku i pewnych dzielnicach Londynu. Zatrzymujemy się na krótki nocleg w drodze do Poznania. Rano - rewelacja. Postojowisko zorganizowane na piaszczystym terenie ale dobrze. Jest ubikacja oraz miejsce do biesiady w sosnowym uroczysku. Wsuwamy pieczonego kurczaka a i gotowanym jajkom też nie przepuścimy. Ubikacja, co tu dużo mówić, po prostu słowiańska. Maciuś odmawia zrobienia kupy i bohatersko wytrzymuje aż do mieszkania babci w Bydgoszczy. Zapewne generał Sławoj Składkowski - zaufany Marszałka, co to w latach międzywojennych wynagradzał sołtysów pięciuset złotymi, o ile we wsi była jedna przyzwoita "sławojka" - miałby tu coś do powiedzenia.

Poznań i Gniezno objeżdżamy w porannym słońcu. Po prostu piękne. Gdzie ta bieda? - pytam się po raz pierwszy. To samo z Bydgoszczą. Domy stoją dumnie, prawda, że czasem w potrzebie baryłki farby, ale ludzie jacyś inni. Zabiegani wokół przyulicznych kramów, szarzy i szorstcy. - A gdzie ty Franek uczyłeś się handlować? - pokrzykuje jakiś babsztyl. Przy stacji benzynowej pod Bydgoszczą odkrywam, że moje drogie talony z Orbisu całkiem są niepotrzebne - za parę dolarów napełnię bak parszywą, sowiecką benzyną. Prawda, że później, w Anglii kosztować mnie to będzie o wiele więcej, bo benzyna zablokowała wtryskiwacze paliwa. Odkrywam też w sklepie przydrożnym wspaniałe, polskie kiełbasy oraz dociera do mnie fakt, że jestem złotówkowym milionerem. Słychać niemalże, jak pędząca inflacja podżera od spodu korzenie krajowej gospodarki.

Bydgoszcz, mimo że nie widziana od czternastu lat, z pozoru nie zmieniona. Wjeżdżamy na Wzgórze Wolności. To tutaj za lat dziecinnych przyjeżdżałem rowerkiem, popatrzeć z góry na rodzinne Bielawki i podziwiać z oddali swastykę koszar milicji /trzy nogi tylko, bo czwartej dobudować już nie zdążyli Niemcy/. A tam poniżej, nad Brdą też bywałem, bodajże na wysokości obecnych Kapuścisk. Człowiek był młody i zahartowany. Wskakiwało się do mętnej wody, pomiędzy płynące gówienka i wyławiało cenne prezerwatywy. Później robiliśmy z nich balony. Ale teraz wszystko wygląda jakoś inaczej. Więc dalej, w dół miasta, poprzez Wały Jagiellońskie. Stop, popatrz Maciuś - to jest polskie więzienie. Twój ojciec siedział tam całe pięć miesięcy w owym przeklętym roku 1968. A twój dziadek, dziecko, jako prokurator, o wiele lat wcześniej, wieszał w nim ponoć ludzi. Ale czy to dziecko zrozumie? W Anglii nie ma wszak kary śmierci a i ludzie jacyś nie skorzy do mordowania się nawzajem.

Więc dalej, poprzez most na Bernardyńskiej, ku domowi Partii. Znam faceta, inżyniera rodem z Bydgoszczy, co bryknął tak, jak ja i jeszcze po latach budził się w nocy z krzykiem, że tam, w tym zakazanym miejscu zaparkował. Panie doktorze ,co za nonsens - mówił. A wie pan - ja na to - to mnie pan pocieszył. Bo ja myślałem, że mi polska szajba odbiła. Co się przepracuję albo przepiję tutaj, w Coventry, to już mi się śni po nocach to miasto i budzę się zlany potem, gotów samobójstwo popełnić - wszystko z powodu tego, iż mi się ubzdurało, że jestem tam spowrotem. Wiec jadę sobie teraz dobrze oznakowana trasą w kierunku Osiedla Leśnego i śmieje się sam z siebie. Wszystko mi się dziś tu podoba. No, to teraz skręcimy Maciusiu w moje czasy dzieciństwa zaczniemy od początku. Tutaj, na ulicy Płockiej mieszkałem przez pierwsze moje dwanaście lat życia. Dzieciństwo w cieniu UB. Bo rzeczywiście, ta ulica napęczniała była aparatem przemocy wszelkiej maści a za rogiem, broniony srogimi wartami, straszył ponury budynek Urzędu Bezpieczeństwa Państwa. Śmigały więzienne suki, wyli gdzieś w podziemiach torturowani Polacy. Ja wtedy bawiłem się dobrze z moim pierwszym kolegą o imieniu Wojtuś. Tatuś Wojtusia - sierżant ubecji, zmęczony zapewne pracą, zwykł dla relaksu grać na puzonie albo czyścił pistolet. Ja sam mieszkałem w wygodnej willi po jakiejś hrabinie. Hrabinę złapali Niemcy na słuchaniu radia i wykończyli w tym samym sympatycznym budynku, naówczas siedzibie Gestapo. Pozostał tylko dostojny portret. Prawda, że go poprzedni lokatorzy - oficerowie NKWD - w pijackim szale pokłuli bagnetami ale to nic, wszak babcia portret zreperowała i wisi on do dziś nad jej łóżkiem, sam zobaczysz Maciusiu. A z tego domu wychodził codziennie miły pan w myśliwskim kapeluszu i szedł sobie sztywno, dziwnymi małymi kroczkami. Musiało minąć dwadzieścia lat abym odkrył, że ten dziwny chód miłego pana, to był kliniczny przypadek tabes dorsalis, zaawansowanego syfilisu. A tu, po tym chodniku wybrałem się w wieku pięciu lat w pierwszą podróż dookoła świata. Na hulajnodze. Ściślej mówiąc Danek Dobrzański, syn nowego prokuratora, bo mój ojciec już był wtedy w odstawce i trząsł się o własne życie, przejechał się na hulajnodze po czworokącie przyległych ulic a ja frajer, biegłem za nim z palcem w gębie. A tutaj obok, mieszkała moja jedyna prawdziwa babcia, moja i mego serdecznego przyjaciela Czesia, pani Maciejewska. Jak to wytłumaczyć angielskiemu dziecku, że ta babcia nie była wcale moja, ale jednak bardziej moja niż dwie moje własne. Jedna z nich, oziębła i skąpa Finka, wkrótce wybrała wolność od zajmowania się mną gdzieś na kapitalistycznym Zachodzie. Druga, rasowa szlachcianka z Kresów, doprowadzała ojca do szału przekłuwając oczy portretom Stalina w każdej napotkanej gazecie, a tych portretów było tam więcej niż kundli szwendających się po ulicy. Z tym, że od psa można było zawsze uciec lub rzucić kamieniem a wielki Stalin wszystko widział, miał nawet nad nami w domu swojego własnego agenta, sąsiada-ubeka. Więc bał się ten mój biedny ojciec o własną szyję, nie chciał skończyć jak niektórzy jego koledzy. Zapisał się nawet do Stronnictwa Drżących i z orkiestrą jechał do Bieruta budować PRL. Nic nie pomogło. I tak z roboty wylali, w willi zagęścili, z intelektualisty i żołnierza z podziemia zrobili małego, prowincjonalnego kauzyperdę. Ale powiesić - nie powiesili. Oto sztuka przetrwania.

Ja też starałem się na swój sposób przetrwać lata pięćdziesiąte. Odkryłem, od czasów niepamiętnych, sztukę pozowania na miłego chłopczyka. Dzień dobry - pięknie sepleniłem zza siatki już od trzeciego roku życia. Wkrótce też wszystkie staruszki z sąsiedztwa znosiły mi należny haracz: czekoladki albo też święte obrazki. Donosiłem matce na służącą /nazywało się to wtedy pomoc domowa/ mimo że jej kochanek w nieodległych lasach obecnego Osiedla Leśnego dawał mi się bawić pistoletem, podczas gdy sam zawzięcie kopulował. Donosiłem też na starszą siostrę Edytkę i jej amantów. Obie obrywały, a mnie uchodziły na sucho nawet takie zbrodnie jak rzucenie nożem w duży wenecki obraz, gdzie tańczą tarantellę trzy pary strojnisiów. Także wyniosłem z domu wspaniały poniemiecki karnisz do wieszania zasłon, czysty brąz i go podłożyłem pod przejeżdżającą ciężarówkę oczekując, że się ona na tej blaszce wykolei. Także pod nieobecność rodziców przyprowadzałem do domu niezliczone kundle, które mnie potem, doprowadzone do rozpaczy , ganiały po mieszkaniu i chciały cieleśnie uszkodzić. Chowałem się wtedy jednym skokiem na poniemieckiej szafie. Nic dziwnego, że moja fińska babcia miała dla mnie tylko jedno określenie: "satana perkkelle" - mówią mi, że nader obraźliwe. W wieku siedmiu lat, doprowadzony na egzamin wstępny do Podstawowej Szkoły Muzycznej, zdołałem nawet nabrać samego profesora Rezlera. Ten scion rodziny muzyków i koncertmistrz lokalnej orkiestry wyszedł z sali zachwycony i mówi do Mamy: to geniusz proszę pani, żywy geniusz! Wziął mnie też zaraz zacny ten profesor do swojej klasy i przez cały miesiąc rzępoliłem mu tam smętnie, jak Janko Muzykant na skrzypkach, aż mnie wreszcie zniechęcony przepędził. Dobrze się zapewne stało, bo w szkole naszej do której jeździłem ze skrzypkami pod pachą dychawicznym tramwajem na Aleje 1 Maja, tuż obok kaplicy Klarysek, było dwóch prawdziwych geniuszy i jeden polgeniusz. Geniusz Dondalski był ostry, przylał mi nawet kiedyś w pulchny tyłek gdy go niebacznie wystawiłem z klasy. Skończył karierę geniusza jako bandyta w słynnym bydgoskim procesie. Geniusz Czapczyński pojechał nawet studiować u towarzyszy radzieckich. w Leningradzie. Przepadł potem bez wieści, pewnie sobie gdzieś rzępoli w orkiestrze. Polgeniusz to był mój kolega z orkiestry szkolnej, niejaki Zieliński. Podczas gdy ja w trudzie i znoju awansowałem od ostatniego w trzecim głosie, obrywając od belfra Sempołowskiego niekiedy po karku za fałszywą nutę, jemu szło lekko. Nie mógł ten polgeniusz widać mi darować, że to ja właśnie na koniec uwieńczyłem swoją karierę "posadą" pierwszego skrzypka, mimo, że on jako drugi oraz kolega od pulpitu też był nie byle kim. Później, po latach spotkany w ekspresie w drodze do Koluszek, poznawał mnie on od niechcenia, on artysta, kiwając głową podchorążemu w zielonym mundurze a później jeszcze, już w Filharmonii Pomorskiej, spowrotem w trzecim głosie, już mnie poznawać nie raczył. Miałem żal, bo Filharmonia była też moja, tam brałem udział w różnych konkursach muzycznych i sabatach młodych towarzyszy, zdobywając różne nagrody. Och, ci bydgoscy artyści!

Miałem ci ja jednak w tej szkole muzycznej, z nieustającą wizytą na Bielawkach, osiedlu i nawet na letnich wczasach na wsi, prawdziwego brata łatę. Nazwijmy go tutaj Pawełek. Przyjaźń zaczęła się od tego, że on strzelając do mnie z procy w trzeciej klasie, doprowadził mnie do autentycznego amoku. Pociąłem go wtedy żyletką, nawet nie pamiętam jak. Sprawę załagodzono. Pawełek był moim alter ego. Bawiliśmy się razem w Indian i namiętnie graliśmy w szachy. Obmacywaliśmy opici winem panienki, jako dorośli już czternastolatkowie, absolwenci szkoły muzycznej. Ja do ogólniaka, Pawełek do technikum. Ja na Wojskową Akademię Medyczną, Pawełek do lokalnej bydgoskiej Wyższej Szkoły Inżynieryjnej. Ja do Zawiszy, Pawełek też - mało tego, mistrzem Europy w naszym sporcie został, podczas gdy ja nikim. Z dala od siebie ale też zawsze razem niczym bracia bliźniacy. W wakacje też razem. To ja, powiernik serca, koiłem serce brata mego, gdy jego pierwsza miłość chwiała się pod ciosami życia. To do Pawełka pierwszego biegłem pochwalić się nowymi szlifami na rękawach munduru, po zjechaniu do miasta na urlop z uczelni.

I otóż Pawełek mnie zdradził. Po prostu zachwiał mą wiarą w człowieka, ale być może przesadzam, zachował się normalnie, jak każdy rozsądny bydgoszczanin. Cóż się stało? Otóż nadszedł rok dla tego kraju przeklęty, rok 1968. Nadszedł czas dla szuj aby wychylić się ze swych nor, czas dla ludzi małych, aby się w tych norach pochować, wreszcie i czas dla romantyków, do jakich i ja się chciałem wtedy zaliczać. Czas zapłaty dla tych ostatnich też nie kazał na siebie długo czekać. Tak też i stało się ze mną. W marcu 1968 odwiedziłem jeszcze Pawełka i uwieczniliśmy się na wspólnej fotografii. W lipcu tegoż roku już gniłem w bydgoskiej ciupie, do dyspozycji lokalnego wojskowego prokuratora. A Pawełek zniknął, po prostu przepadł. Doprowadzony pod strażą na pogrzeb mego ojca, rozglądałem się - gdzie Pawełek? Na widzeniu w lagrze z matką pytałem: a czy Pawełek już się odezwał, może chociaż podłożył pod drzwi anonimową kartkę - jestem, pamiętam, czekam? - niestety, nie. Minęły dwa lata. Prowadzę po bydgoskim bulwarze dorodną dziewczynę, ja, gość z Warszawy, patrzę a tu smędzi się ku mnie Pawełek. Udaję, że nie widzę a on rzuca się ze mną lizać, namolny, życzliwy. Co robić? Miałem ten dylemat jeszcze kilkakroć, ponoć jeszcze lat temu parę, domagał się ode mnie zaproszenia do Londynu. Niestety, śpieszę się Pawełku, bo życie upływa wartko, no to cześć i do miłego niezobaczenia. Żegnaj druhu zaprzeszłej epoki!

Oo, a to jest piękna droga - tu pokazuję Maciusiowi obwodnicę na Gdańsk, tego tu za moich czasów nie było. Pędzimy obok cmentarza, gdzie leży mój ojciec. Przy nim wyrósł okazały, jasny kościół. Miło popatrzeć. No to chodź, staniemy na minutkę i odwiedzimy dziadka. Idziemy, ale wstyd się przyznać i broń Boże, nie mów tego babci, nie możemy znaleźć grobu, chociaż grób babci Maciejewskiej jest. Tyle lat, na pewno gdzieś tu. Chociaż, gdy mego ojca chowali, to padał listopadowy deszcz a matka pokazała mi wtedy klasę godną członkini sztabu AK "Żywiciel", która w Powstaniu Warszawskim była i fakt ten skrywała przez lata jak zarazę. Żadnych łez. Skok do Poznania, do ubecji wojskowej i wybłaganie tam dla mnie zgody na udział. - Wychodźcie Robak z celi i stańcie pod ścianą - mówi dyżurny oficer. - Pojedziecie na pogrzeb ojca. - Tak po prostu, a ja czuje, że mi w piersi wybucha granat. Trzymam się więc tej ściany plecami aby nie upaść. Gdzieś mnie prowadzą, ubierają, czeka matka z prokuratorem i korzystając z okazji podsuwa sardynki do zjedzenia. Wiozą mnie potem w deszczu panowie w żałobnych, czarnych ubraniach, po drodze trochę straszą. Cmentarz podobno obstawiony. Mimo, że pada, jakby się miał ten polski padół łez po brzegi wypełnić, jest tłum ludzi, chociaż to niedziela. Jacyś księża, adwokaci, przemowa. Fotograf robi swoje. Nasz on jest czy ubecki - myślę sobie. Ktoś mi wcisnął jedną różę do ręki. Trzymam ją kurczowo, ale z zimno zaciśniętą twarzą rozglądam się wokoło. Rejestruję obecnych. Rozpoznaję tych co powinni być a nie są i tych, co nie mają potrzeby a są. Tych pierwszych wykreślę później bezwzględnie z mego życia, nawet skowyt głodu i bólu, który usłyszę w Londynie w czasie wojny jaruzelskiej, nie zdoła mnie przekonać, że warto im pomóc. Tych drugich, w tym rodzinę złodzieja, którego mój ojciec czasem przed sądem bronił, czasem zatrudniał, przepraszam, że tak mało dla nich wszystkich zrobiłem i dziękuję za obecność wtedy, w ten straszny dzień.

Jeszcze tylko krok byłym lasem. Kiedyś skakali tu ze skoczni spadochroniarze, musztrowało się wojsko. Dziś świecące się kolorem w słońcu, stare ale dobre gomułkowskie bloki. Zajeżdżamy pod dom, babcia do Maciusia macha z okna. Nie widziała go już osiem lat, więc nie ma się co dziwić, że radość niebywała. Ja, to osoba zwyczajna, widywaliśmy się dyskretnie w różnych tam miejscach za granicą, więc mniejsza atrakcja. No więc targam te prowianty na górę. -A po coś ty tyle tego przywiózł? - Podobno w Polsce nie ma co jeść! - Nieprawda - oburza się babcia - nikt tu głodny nie chodzi, tylko stać w kolejkach trzeba - popatrz - tu otwiera z dumą lodówkę - ile smakołyków dla was wystałam! - Maciuś zwiedza mieszkanie. Tutaj, popatrz, sowieci dźgnęli kiedyś pod serce hrabinę z obrazu a tutaj, gdzie lazurowe niebo, to już ja sam, młody barbarzyńca. O, a w tym miejscu stał kiedyś prawdziwy gdański kredens. To na nim pewnej nocy wybuchła jak petarda mieszanka piorunująca, którą jako młody chemik złożyłem i pozostawiłem na noc. Książki poszły w strzępy a ja się nawet nie obudziłem! Babcia spuściła natychmiast moje laboratorium chemiczne do klozetu i tak się zakończył sen o potędze.

Siedzimy, pojadamy, oswajamy się z nową Polską. Rozmowa schodzi na politykę. To zadziwiające, co się tutaj wyprawia, dowiaduję się. Ledwo wybili się na niepodległość a już walczą o stołki. Wczoraj Janek w Parku Ludowym ze swoimi miał imprezę, dzisiaj Tokarczuk ze swoimi, a nie mogli to razem? Przerywam żucie. A to doskonale mamo. To ja sobie wyskoczę tylko na godzinkę, odnajdę Janka, pogadam sobie chwilę z tym jego kolegą Tokarczukiem i zaraz wracam. Ale uważaj, bo możesz Rulewskiego nie rozpoznać. Nie widziałeś go osiem lat przecież a on teraz nosi brodę!

Więc do wozu i do Parku Sztywnych - bo tak się on za moich czasów nazywał. Byłem jeszcze za mały by się tam zapuszczać z Bielawek, kiedy w tym parku wykopywali niemieckie trupy. Tym niemniej hyr po ulicy Płockiej poszedł, że można tam znaleźć medale i kordziki. Starsi chłopcy jak Stachu-Garbus czy też Heniu Tomicki, sierota po oficerze UB, na pewno tam byli. Później i ja tam się udawałem, nawet na randki. A teraz dumny, z mym pierworodnym na festyn "Solidarności" w wolnej Polsce. Siadamy na słonecznych ławkach, nawet dużo ludzi. Jakieś popisy młodzieży, gadanina o niczym. Panie, pytam faceta, a który to Rulewski, bo nie poznaję. A nie ma go tutaj, oj nie ma. Był, przeleciał, poszedł. Wczoraj był cały czas. A który to Tokarczuk? Oo, pan senator to ten właśnie pan w garniturze, o tam - pokazuje.

Aha, myślę sobie. Teraz ci Maciusiu, teraz i tobie nieznany facecie - pokażę. Podejdę do pana senatora Tokarczuka i się przedstawię. Zagrają chóry anielskie i zagrzmią surmy bojowe! Dzielni młodziankowie wyniosą mnie na estradę muszli koncertowej. - Witaj nam, witaj były rzeczniku naszej bydgoskiej "Solidarności" w Londynie! Wszak sam pan senator podpisywał telegraficznie zlecenie na działalność dla mnie wówczas, gdy ludzie dopiero co opuścili Stocznię i słowo NSZZ "Solidarność" było jeszcze szerzej nieznane. Wszak robiłem dla nich co mogłem w tej fałszywej jutrzence wolności. Pewnie będę musiał coś do ludzi powiedzieć - wpadam w panikę. Nie jestem żadnym mówcą. Ale tak po ludzku, po prostu, może by coś powiedzieć? Może o tym, jak przyjechała do mnie reporterka z fotografem. Chcą fotografować z żoną Polką i z dziećmi. Na to żona, że ona tej "Solidarności" wcale nie popiera, fotografować się nie chce a dzieci nie pozwoli. Cóż mi pozostało? Nędzna fotografia z psem Pysią i kąśliwa uwaga w angielskiej gazecie. Albo może, jak zabiegałem u tych angielskich związkowców w ich sprawie. Jak to raz byłem w ich centrali, w samym sercu Londynu, przywlokłem się na spotkanie aż z Peterborough, aby prosić o pomoc dla bydgoskich związkowców. Towarzysz Len Murray zlecił bratu związkowemu Jenkinsowi, aby się mną zajął. Brat ten jednak musiał wyjechać nagle do Walii. Pogadałem sobie z sekretarką. Zaoferowała, że zakupi dla mnie herbatę, ale podziękowałem, wyrwałem żonie z gardła pieniądze na bilet do Londynu, stać mnie na ekstra 30 pensów za herbatę! Widać było wyraźnie, jak się angielscy towarzysze na tą nową polską "Solidarność" krzywią. Ale zrzucać ze schodów to nie zrzucali, więc łaziłem, żebrałem o poparcie, pisałem raporty do Bydgoszczy i Gdańska, aż nagle się rozejrzałem i widzę: to prawdziwa Polska wokół mnie się roztacza. Tworzy się emigracyjny przemysł wokół tej "Solidarności". Ten Jaraczewski, co to wnuk Piłsudzkiego, nie będzie on uznawał jakiegoś Robaka, wszak ta Polska jemu i jemu podobnym już raz kiedyś w pacht była zapisana. W telewizji się rozpychają różni emigracyjni eksperci i niepotrzebny im jakiś krajowy jąkała. Minister Zaleski, z emigracyjnego rządu, da forsę na drukarki dla bydgoskich, ale ponieważ go nie uznaję za ministra /nie mam stosownych pełnomocnictw/ więc mnie trzyma na odległość kija. Rozpoznaję też nagle faceta w telewizji. Zakładacz jakiejś frakcji popieraczy "Solidarności". Toż to ten sam gość, którego spotkałem na nowojorskim bruku w 1977 roku. Było to spotkanie wtedy z młodym bojownikiem ROPCio czy KOR-u, - meteorologiem z Krakowa. Chłopak obstawiony był słynnymi Izraelitami z wydarzeń marcowych, zawodowymi rewolucjonistami. Nie sposób podejść i pogadać. A ja właśnie wrzuciłem wtedy na tacę moje ostatnie dwadzieścia dolarów. Więc mówię w ramach rozmowy zastępczej do tego gościa, co teraz w telewizji nawija - wie pan, co za cud, ja tu dojechałem nową linią Lakera z Londynu za jedne 53 funty sterlingi. Na to gość się puszy, a widzę, że nic na tacę nie wrzucił - a ja pierwszą klasą British Airways, jestem przecież na delegacji! I jak tu mnie Chamowi rozmawiać z Panem? Splunąłem, poszedłem. Oj, rozbuchał się ten nasz londyński małpi gaj, rozbuchał. Wszyscy już noszą znaczki "Solidarności", mimo że ja frajer je załatwiałem i za przesyłki z Bydgoszczy płacę. A wszyscy wołają: daj, daj, daj. Więc daję, ile mogę, żona się wścieka, rachunki telefoniczne do Bydgoszczy, Monachium i Tokio mnie dobijają. Więc nareszcie za tę robotę grzecznie podziękowałem i zwinąłem kramik. Ale, ale, podobno dostałem jakiś honorowy medal, może mi teraz sam pan senator do piersi tą blaszkę przyczepi?

Albo opowiem, jak też targałem po Brooklynie, niczym tamtejszy murzyn jakiś, ciężkie paczki do Polski, pchałem je w wózku metodą żebraczą do mego mentora Genka Tolkacza, tego, z początku tego tekstu, co wolnej Polski nie doczekał? Poszedłem do szwedzkiego kościoła na jarmark, powiedziałem na bazarze, że to dla solidarnościowca Rulewskiego, co właśnie głoduje na śmierć niemalże w więzieniu, abyśmy wszyscy wolni byli i dla jego małej córki. Szwedki zaraz, mimo że luteranizm nakazuje być cwanym, zaciągnęły mnie do magazynów i dały darmo górę ubrań, ubranek i butów. Zatargałem to do Genka a on wysłał. Dlaczego córka nic nie dostała?

Albo to - myślę sobie - tu ludzie rozumieją zimę, więc to tu chwyci, nawet mimo tego, że właśnie piecze słońce ostatniego dnia sierpnia. Otóż jest noc grudniowa 1981 roku. Stało się to, na co czekałem co rano przy odbiorniku radiowym. Tym razem nie mogłem już wysłuchać wiadomości z ulgą. Stało się. Napisałem już memoriał do życzliwych mi związkowców-drukarzy. Czekają w Huntingdon, w swojej centrali. Opublikują i przekażą do Londynu. Materiał gotów, a tu samochód wysiadł. Więc na motorek mały, japoński siadam ja, polski samobójca. W jedną stronę jest jakieś pięćdziesiąt mil z okładem. Jadę techniką "zasysania" poprzez strumień powietrza poprzedzającej mnie ciężarówki. Tak wyciągam nawet do 55 mil na godzinę, ale w razie hamowania wozu ja będę gwarantowanym trupem. Więc uwaga, uwaga, uwaga. A tu cholerne zimno trzęsie coraz bardziej. Dojeżdżam - związkowcy poszli już sobie do pubu na piwo. Zostawiam pocztę i spowrotem do domu. Do siebie na wieś już nie dotrę. Zatrzymuję się na noc w szpitalu, mam tam swoją służbówkę. Trzęsę się jak galareta, nie jestem w stanie przez długi czas utrzymać nawet klucza w ręku. Wreszcie jakoś do doktorskiego barku i tam kilka szybkich miarek whisky. Czołgam się dosłownie do siebie, zębami naciskam klamkę i tak jak stoję, w wysokich butach i kurtce wiatrem podszytej walę się do łóżka. Płakać nad sobą, czy się cieszyć, że chociaż raz, zrządzeniem losu udało mi się doświadczyć tego, co tysiące z was tutaj a zapewne i pan senator Tokarczuk, przechodzili?

Jest przerwa w imprezie. Pan senator Tokarczuk będzie teraz udzielał porad prawnych swoim drogim wyborcom. Okazja. Ustawiam się wraz z Maciusiem w kolejce. Czekam pół godziny, bo jakiś dziadek marudzi coś o swojej uszkodzonej nodze, a pan senator to widać dobry polityk, pewnie go w środku skręca, ale słucha tak uważnie, jakby mu dziadek ujawniał miejsce ukrycia bursztynowej komnaty. Nareszcie! Panie senatorze - mówię - jestem Robak z Londynu, pracowałem kiedyś dla pana. Właśnie przyjechałem po raz pierwszy do Polski. - A tak, pamiętam - pan senator na to. Odwraca się do mnie plecami i z podobną uwagą pochłania słowa kolejnej petentki, jakiejś kobieciny z prowincji.

Let s go, Matthew - mówię - i biorę dzieciaka za rękę.

Jedźmy, nikt nie woła.

London 1991

 
Krzysztof R.Robak { korespondencję prosimy kierować na adres redakcji }
 

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

52
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.