Komiks, podobnie jak film i telewizja, należy do pop-kultury, wydaje
się zatem, że bez większych problemów można przenosić historie komiksowe na ekrany i
odwrotnie. Jednak jak pokazują doświadczenia Hollywoodu, nie jest to wcale tak proste
zadanie. Mimo wszystko komiksy są niezwykle trudne do adaptacji filmowych, nie tylko ze
względu na problemy techniczne, które często stanowią barierę nie do pokonania.
Takiemu przedsięwzięciu zagraża też, że autorzy skupią się na efektach specjalnych,
zupełnie zatracając urok komiksowej fabuły, często niepotrzebnie ją upraszczając i
spłycając. Jednak w ostatnich latach, wielu reżyserów podjęło się przeniesienia
komiksowych bohaterów na ekrany kin.
| "Men in black" |
Wszyscy chyba pamiętają filmy z serii "Superman" z Christopherem
Reevem w roli głównej. Wszyscy zatem pamiętają, jak śmiesznie wyglądał Superman w
pomarszczonym trykocie, Superman, który omal nie przewracał się o swoją pelerynę. Te
filmy zdecydowanie dowodziły, jak trudno jest przenieść komiksowych bohaterów na
ekran. Wtedy na przeszkodzie stała głównie techniczna strona projektu, bowiem te filmy
nieraz przewyższały obecne produkcje pod względem aktorstwa, scenariusza, czy choćby
klimatu filmu. Jednak to jeszcze nie było "to"...
Chyba jedną z pierwszych, dość udanych adaptacji komiksów była
kinowa wersja "Batmana". Niedawno przebojowa seria pełnometrażowej produkcji z
zakapturzonym obrońcą prawa w roli głównej doczekała się kolejnego epizodu. Joel
Schumacher, reżyser filmu pt. "Batman Forever" powraca w "BATMANIE
I ROBINIE", aby potwierdzić obawy fanów dwóch
pierwszych części cyklu ("Batman" i "Batman Returns"), co do
radykalnej degradacji artystycznej rodziny obrazów o Człowieku Nietoperzu. Już
poprzedni film pt. "Batman Forever", wykazywał niepokojące tendencje do
kierowania się w stronę wrażliwości młodszego odbiorcy. Widać przyniosło to
spodziewane skutki komercyjne, albowiem najnowszy produkt tandemu Warner Bros./Schumacher
jawi się jako jałowa, przesiąknięta infantylizmem pulpa dla wychowanej na marnych
kreskówkach, tudzież prymitywnych zabawkach, dzieciarni. Scenariusz "BATMANA I ROBINA" musiał
być pisany lewą ręką na prawym kolanie w zatłoczonym tramwaju - nic | "Batman" | innego nie usprawiedliwia jego rażącej aberracji. Oto uczestniczymy w widowisku, które
niemiłosiernie upakowano masą najrozmaitszych, źle wkomponowanych w fabułę postaci.
Nad całością wisi ponury cień wulgarnego pseudoaktorstwa Arnolda Schwarzeneggera
obsadzonego mniej lub bardziej fortunnie w roli Mr. Freeza, super-łotra egzystującego w
temperaturze zera absolutnego (dosłownie i metaforycznie). Zły Mr. Freeze realizując
swoje szaleńcze zamierzenia nawiązuje osobliwą znajomość z Poison Ivy (Uma Thurman),
niezrównoważoną psychicznie fanatyczką ekologii. Panteon pozostałych bohaterów
usytuowany jest na drugim planie. Mamy więc irytującego arogancką postawą wobec życia
Robina (Chris O'Donnell), bardziej niż zazwyczaj bezbronnego Batmana (George Clooney),
niszczącego styropianowe mury Bane'a i wyjątkowo niefortunnie dodany do tak powstałego
ciasta rodzynek, pod postacią koleżanki słynnych herosów Gotham - Batgirl. Całości
dopełniają drewniane dialogi, kakofoniczny hałas eksplozji kolorów i... fascynujące
efekty specjalne - jedyny jaśniejszy aspekt filmu. Rodzice oszołomionych "BATMANEM
I ROBINEM" pociech powinni uczulić je na kolejne części cyklu. Być może
Człowiek Nietoperz spotka wkrótce lalkę Barbie lub żołnierzy G.I.Joe, zdobywając w
ten sposób absolutną kontrolę nad dziecięcymi umysłami. Ostatnie dwa filmy tego
cyklu, są właśnie doskonałym przykładem wykorzystania komiksu, by odurzyć widzów
jedynie zachwycającymi efektami specjalnymi, które w dodatku, nawet nie służą
wiernemu przedstawieniu nastroju i klimatu komiksu.
Innym, nieco starszym filmem tego typu, jest Judge Dredd z Sylvestrem
Stallone. Jego osnowa fabularna jest także nieszczególnie skomplikowana: w
futurystycznej, zniszczonej przez pożogę nuklearną przyszłości pozostały jedynie
trzy przeludnione Mega-Miasta. Cała reszta globu nazywana jest Ziemią Pokutną i stanowi
miejsce zsyłek wszelkiej maści przestępców, których w mieście liczącym 200
milionów mieszkańców trzeba traktować z całą bezwzględnością. Porządku
publicznego chronią Sędziowie - ludzie dysponujący uprawnieniami wszystkich pionów
policji i władzą prawdziwych sędziów. Ludzie obarczeni także obowiązkami katów.
Największym asem pośród nieskalanych Sędziów jest Dredd - człowiek okrutny, lecz
bezgranicznie prawy. W kinowym obrazie Danny'ego Cannona z pozoru jest wszystko - wartka
akcja, zapierająca dech scenografia, nowatorskie efekty specjalne, barwne postaci...
Jedyne co różni Sędziego Dredda od ostatnich Batmanów, jest to, że efekty specjalne,
zostały tu przynajmniej wykorzystane, by choć w części podtrzymać założenia
komiksowe.
A jednak czegoś tu brakuje... I nie chodzi mi bynajmniej o
charakterystyczny kask Dredda, tak często ustępujący miejsca wartej miliony dolarów
fizjonomii Sylvestra. Mam raczej na myśli brak jakiegokolwiek klimatu, choćby
najbardziej powierzchownych rysunków psychologicznych, najmniejszej nawet dawki ładunku
emocjonalnego. Nasuwa się tu jedna konkluzja - autorzy komiksów lepiej traktują
odbiorców, aniżeli filmowi twórcy.
| "Spawn" | Podobnie wykonanym filmem jest "Spawn". Tu jednak efekty specjalne
są idealnie dopasowane do komiksu. Niektóre sceny są jakby żywcem wyjęte ze stron
komiksów Todda McFarlane'a. Ale i tu efekty przytłaczają bardzo ograniczoną i
schematyczną fabułę filmu, która poza wykorzystaniem głównych bohaterów , ma się
nijak do samego komiksu. Postacie są jednowymiarowe, fabuła najzupełniej liniowa i
łatwa do przewidzenia. I gdyby nie rewelacyjne efekty specjalne, to ten film byłby
jeszcze jednym przykładem, że nie da się przenieść komiksu na ekrany kin. Natomiast
teraz jest tylko przykładem na to, że twórcy filmów tkwią w stereotypach, że
jedynymi odbiorcami komiksów są dzieci. Jednak w tym przypadku popełnili błąd, gdyż
ze względu na dość sporą dawkę brutalności tego filmu, zdecydowanie nie jest on
przeznaczony dla tego grona miłośników komiksów. Zatem dla kogo jest on przeznaczony?
Niestety, na to pytanie znają odpowiedź chyba tylko autorzy filmu. Jednak film ten jest
dowodem na to, że od strony technicznej nie ma już żadnych przeciwwskazań do
przenoszenia komiksu na ekran. Ale nie da się tego zrobić, bez dobrego scenariusza.
I wreszcie jeden z najlepszych "komiksowych" filmów ostatnich
czasów: "Men in Black", który pojawił się na ekranach polskich kin jesienią 1997
roku. Ludzie w Czerni są nieodłącznym elementem zabawnej quasi-nauki, zwanej ufologią.
Jakiś czas temu zostali zaadoptowani przez niezależne amerykańskie wydawnictwo
komiksowe Aircel, dzisiaj już mogą poszczycić się popularnym, wysokobudżetowym
kinowym filmem. "MEN IN BLACK" to oryginalna komedia science-fiction w reżyserii
Barry'ego Sonnefelda ("The Addams Familly"), z Tommym Lee Jonesem i Willem
Smithem w rolach głównych. Twórcy filmu z ostentacyjną wstrzemięźliwością i
przewrotną powagą toczą opowieść o dwójce ekscentrycznych facetów, zmagających
się z kosmicznymi siłami zła. Traktują oni swój cokolwiek egzotyczny zawód z całą
lodowatą obojętnością, jak gdyby był to najzwyklejszy fach pod Słońcem (w tym
właśnie tkwi górujący nad całością akcent komiczny). Zadaniem naszych bohaterów
będzie ochrona ambasadorów odległej galaktyki przed knowaniami kosmicznych
terrorystów. Autorzy oprawy wizualnej spektaklu (znani m.in. z takich przebojów
fantastycznego kina, jak "Batman Returns" czy "Star Wars") zadbali o
świeżość rozwiązań formalnych, oryginalne projekty plastyczne wszelkiej maści
groteskowych potworów, nawiązującą do poetyki filmu lat 60-tych scenografię w stylu
retro. Swoistemu klimatowi "Ludzie w Czerni" towarzyszą efekty specjalne firmy
Industrial Light And Magic, która tym razem sięgnęła do szerokiego wachlarza
możliwości najnowocześniejszej animacji komputerowej... i te efekty nie zostały
zmarnowane tylko dla wzbogacenia "pustego" filmu. Ten film ma także dobrze napisany
scenariusz, który w niczym nie uwłacza komiksowi, na podstawie którego powstał.
Zdecydowanie jest to chyba pierwszy, niepodważalny dowód, że na podstawie komiksów
można robić dobre filmy.
Pozostaje tylko mieć nadzieję, że twórcy filmów pójdą właśnie
śladami "Men in Black" i że już wkrótce uraczą nas równie dobrymi
"komiksowymi" filmami, które rzeczywiście będą oddawały wszystkie atuty sztuki
rysunkowej, zamiast bazować tylko na efektach specjalnych i popularności bohaterów
komiksowych...
|