The VALETZ Magazine nr. 1 (VI) - luty, marzec 1999
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

 
Komiks w kinie

Komiks, podobnie jak film i telewizja, należy do pop-kultury, wydaje się zatem, że bez większych problemów można przenosić historie komiksowe na ekrany i odwrotnie. Jednak jak pokazują doświadczenia Hollywoodu, nie jest to wcale tak proste zadanie. Mimo wszystko komiksy są niezwykle trudne do adaptacji filmowych, nie tylko ze względu na problemy techniczne, które często stanowią barierę nie do pokonania. Takiemu przedsięwzięciu zagraża też, że autorzy skupią się na efektach specjalnych, zupełnie zatracając urok komiksowej fabuły, często niepotrzebnie ją upraszczając i spłycając. Jednak w ostatnich latach, wielu reżyserów podjęło się przeniesienia komiksowych bohaterów na ekrany kin.

"Men in black"

Wszyscy chyba pamiętają filmy z serii "Superman" z Christopherem Reevem w roli głównej. Wszyscy zatem pamiętają, jak śmiesznie wyglądał Superman w pomarszczonym trykocie, Superman, który omal nie przewracał się o swoją pelerynę. Te filmy zdecydowanie dowodziły, jak trudno jest przenieść komiksowych bohaterów na ekran. Wtedy na przeszkodzie stała głównie techniczna strona projektu, bowiem te filmy nieraz przewyższały obecne produkcje pod względem aktorstwa, scenariusza, czy choćby klimatu filmu. Jednak to jeszcze nie było "to"...

Chyba jedną z pierwszych, dość udanych adaptacji komiksów była kinowa wersja "Batmana". Niedawno przebojowa seria pełnometrażowej produkcji z zakapturzonym obrońcą prawa w roli głównej doczekała się kolejnego epizodu. Joel Schumacher, reżyser filmu pt. "Batman Forever" powraca w "BATMANIE I ROBINIE", aby potwierdzić obawy fanów dwóch pierwszych części cyklu ("Batman" i "Batman Returns"), co do radykalnej degradacji artystycznej rodziny obrazów o Człowieku Nietoperzu. Już poprzedni film pt. "Batman Forever", wykazywał niepokojące tendencje do kierowania się w stronę wrażliwości młodszego odbiorcy. Widać przyniosło to spodziewane skutki komercyjne, albowiem najnowszy produkt tandemu Warner Bros./Schumacher jawi się jako jałowa, przesiąknięta infantylizmem pulpa dla wychowanej na marnych kreskówkach, tudzież prymitywnych zabawkach, dzieciarni. Scenariusz "BATMANA I ROBINA" musiał być pisany lewą ręką na prawym kolanie w zatłoczonym tramwaju - nic
"Batman"
innego nie usprawiedliwia jego rażącej aberracji. Oto uczestniczymy w widowisku, które niemiłosiernie upakowano masą najrozmaitszych, źle wkomponowanych w fabułę postaci. Nad całością wisi ponury cień wulgarnego pseudoaktorstwa Arnolda Schwarzeneggera obsadzonego mniej lub bardziej fortunnie w roli Mr. Freeza, super-łotra egzystującego w temperaturze zera absolutnego (dosłownie i metaforycznie). Zły Mr. Freeze realizując swoje szaleńcze zamierzenia nawiązuje osobliwą znajomość z Poison Ivy (Uma Thurman), niezrównoważoną psychicznie fanatyczką ekologii. Panteon pozostałych bohaterów usytuowany jest na drugim planie. Mamy więc irytującego arogancką postawą wobec życia Robina (Chris O'Donnell), bardziej niż zazwyczaj bezbronnego Batmana (George Clooney), niszczącego styropianowe mury Bane'a i wyjątkowo niefortunnie dodany do tak powstałego ciasta rodzynek, pod postacią koleżanki słynnych herosów Gotham - Batgirl. Całości dopełniają drewniane dialogi, kakofoniczny hałas eksplozji kolorów i... fascynujące efekty specjalne - jedyny jaśniejszy aspekt filmu. Rodzice oszołomionych "BATMANEM I ROBINEM" pociech powinni uczulić je na kolejne części cyklu. Być może Człowiek Nietoperz spotka wkrótce lalkę Barbie lub żołnierzy G.I.Joe, zdobywając w ten sposób absolutną kontrolę nad dziecięcymi umysłami. Ostatnie dwa filmy tego cyklu, są właśnie doskonałym przykładem wykorzystania komiksu, by odurzyć widzów jedynie zachwycającymi efektami specjalnymi, które w dodatku, nawet nie służą wiernemu przedstawieniu nastroju i klimatu komiksu.

Innym, nieco starszym filmem tego typu, jest Judge Dredd z Sylvestrem Stallone. Jego osnowa fabularna jest także nieszczególnie skomplikowana: w futurystycznej, zniszczonej przez pożogę nuklearną przyszłości pozostały jedynie trzy przeludnione Mega-Miasta. Cała reszta globu nazywana jest Ziemią Pokutną i stanowi miejsce zsyłek wszelkiej maści przestępców, których w mieście liczącym 200 milionów mieszkańców trzeba traktować z całą bezwzględnością. Porządku publicznego chronią Sędziowie - ludzie dysponujący uprawnieniami wszystkich pionów policji i władzą prawdziwych sędziów. Ludzie obarczeni także obowiązkami katów. Największym asem pośród nieskalanych Sędziów jest Dredd - człowiek okrutny, lecz bezgranicznie prawy. W kinowym obrazie Danny'ego Cannona z pozoru jest wszystko - wartka akcja, zapierająca dech scenografia, nowatorskie efekty specjalne, barwne postaci... Jedyne co różni Sędziego Dredda od ostatnich Batmanów, jest to, że efekty specjalne, zostały tu przynajmniej wykorzystane, by choć w części podtrzymać założenia komiksowe.

A jednak czegoś tu brakuje... I nie chodzi mi bynajmniej o charakterystyczny kask Dredda, tak często ustępujący miejsca wartej miliony dolarów fizjonomii Sylvestra. Mam raczej na myśli brak jakiegokolwiek klimatu, choćby najbardziej powierzchownych rysunków psychologicznych, najmniejszej nawet dawki ładunku emocjonalnego. Nasuwa się tu jedna konkluzja - autorzy komiksów lepiej traktują odbiorców, aniżeli filmowi twórcy.

"Spawn"
Podobnie wykonanym filmem jest "Spawn". Tu jednak efekty specjalne są idealnie dopasowane do komiksu. Niektóre sceny są jakby żywcem wyjęte ze stron komiksów Todda McFarlane'a. Ale i tu efekty przytłaczają bardzo ograniczoną i schematyczną fabułę filmu, która poza wykorzystaniem głównych bohaterów , ma się nijak do samego komiksu. Postacie są jednowymiarowe, fabuła najzupełniej liniowa i łatwa do przewidzenia. I gdyby nie rewelacyjne efekty specjalne, to ten film byłby jeszcze jednym przykładem, że nie da się przenieść komiksu na ekrany kin. Natomiast teraz jest tylko przykładem na to, że twórcy filmów tkwią w stereotypach, że jedynymi odbiorcami komiksów są dzieci. Jednak w tym przypadku popełnili błąd, gdyż ze względu na dość sporą dawkę brutalności tego filmu, zdecydowanie nie jest on przeznaczony dla tego grona miłośników komiksów. Zatem dla kogo jest on przeznaczony? Niestety, na to pytanie znają odpowiedź chyba tylko autorzy filmu. Jednak film ten jest dowodem na to, że od strony technicznej nie ma już żadnych przeciwwskazań do przenoszenia komiksu na ekran. Ale nie da się tego zrobić, bez dobrego scenariusza.

I wreszcie jeden z najlepszych "komiksowych" filmów ostatnich czasów: "Men in Black", który pojawił się na ekranach polskich kin jesienią 1997 roku. Ludzie w Czerni są nieodłącznym elementem zabawnej quasi-nauki, zwanej ufologią. Jakiś czas temu zostali zaadoptowani przez niezależne amerykańskie wydawnictwo komiksowe Aircel, dzisiaj już mogą poszczycić się popularnym, wysokobudżetowym kinowym filmem. "MEN IN BLACK" to oryginalna komedia science-fiction w reżyserii Barry'ego Sonnefelda ("The Addams Familly"), z Tommym Lee Jonesem i Willem Smithem w rolach głównych. Twórcy filmu z ostentacyjną wstrzemięźliwością i przewrotną powagą toczą opowieść o dwójce ekscentrycznych facetów, zmagających się z kosmicznymi siłami zła. Traktują oni swój cokolwiek egzotyczny zawód z całą lodowatą obojętnością, jak gdyby był to najzwyklejszy fach pod Słońcem (w tym właśnie tkwi górujący nad całością akcent komiczny). Zadaniem naszych bohaterów będzie ochrona ambasadorów odległej galaktyki przed knowaniami kosmicznych terrorystów. Autorzy oprawy wizualnej spektaklu (znani m.in. z takich przebojów fantastycznego kina, jak "Batman Returns" czy "Star Wars") zadbali o świeżość rozwiązań formalnych, oryginalne projekty plastyczne wszelkiej maści groteskowych potworów, nawiązującą do poetyki filmu lat 60-tych scenografię w stylu retro. Swoistemu klimatowi "Ludzie w Czerni" towarzyszą efekty specjalne firmy Industrial Light And Magic, która tym razem sięgnęła do szerokiego wachlarza możliwości najnowocześniejszej animacji komputerowej... i te efekty nie zostały zmarnowane tylko dla wzbogacenia "pustego" filmu. Ten film ma także dobrze napisany scenariusz, który w niczym nie uwłacza komiksowi, na podstawie którego powstał. Zdecydowanie jest to chyba pierwszy, niepodważalny dowód, że na podstawie komiksów można robić dobre filmy.

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że twórcy filmów pójdą właśnie śladami "Men in Black" i że już wkrótce uraczą nas równie dobrymi "komiksowymi" filmami, które rzeczywiście będą oddawały wszystkie atuty sztuki rysunkowej, zamiast bazować tylko na efektach specjalnych i popularności bohaterów komiksowych...


Marek Choroszucha (redakcja@valetz.pl) i
Marcin Lorek (redakcja@valetz.pl)
 
Marcin Lorek i Marek Choroszucha { redakcja@valetz.pl }
 

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

4
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.