
Francuscy aktorzy są ostatnio rozrywani przez amerykańskich
reżyserów. Karierę w Hollywood robią Gérard Depardieu, Jean Reno, czy choćby
Christopher Lambert i Vincent Perez. Grają raz w lepszych, raz w gorszych filmach.
Christopher Lambert po "Nieśmiertelnym" nie osiągnął już niczego w kinie
amerykańskim i być może zrezygnowałby z dalszej kariery w Stanach, gdyby wiedział,
jak się ona potoczy. Kino francuskie proponowało mu o wiele ciekawsze role. W komedii
"Arlette. Uwieść czy poślubić?" Lambert sam zakpił ze swojego wizerunku
hollywoodzkiego gwiazdora, grając amerykańskiego żigolaka, który próbuje uwieść
starzejącą się spadkobierczynię sieci kasyn w Las Vegas. Kolejnymi przykładami mogą
być "Subway" Luca Bessona czy "Max i Jeremiasz". Ten drugi to sensacyjny film o
starzejącym się płatnym zabójcy. Młody adept tej sztuki ma go zlikwidować, ale obaj
przyzwyczajają się do siebie i wkrótce, poza pracą, zaczyna ich łączyć przyjaźń.
W tych filmach widać, że Lamberta stać na coś więcej niż kolejna część
"Nieśmiertelnego", czy "Mortal Kombat".
Gérard Dépardieu, po udanym występie w "Zielonej karcie"
również nie miał powodów do dumy, grając w filmach nie najwyższych lotów.
Największym dotychczas osiągnięciem Depardieu za oceanem był chyba film "1492.
Odkrycie raju". Ostatnio powrócił w epickim "Człowieku w żelaznej masce", co
można na pewno uznać za sukces komercyjny, ale nie artystyczny. Ale czyż nie o to
chodzi aktorom grającym w Hollywood? Vincent Perez też nie spodziewał się chyba Oscara
za rolę w drugiej części kultowego w Stanach "Kruka". I nawet Jean Reno nie był
zbyt wybredny przyjmując rolę w "Mission Impossible", czy w "Godzilli". Już w
styczniu będzie go można zobaczyć w nowym filmie akcji pt: "Ronin" z Robertem De
Niro. Wygląda na to, że tymi filmami aktorzy francuscy chcą "zarobić na życie", a
swoje ambicje artystyczne zaspokajają raczej w filmach europejskich.
Podobnie wygląda sprawa z francuskimi aktorkami, choć tu można
znaleźć chlubne wyjątki. Zanim jednak o tych, które potrafiły odmówić, z
przykrością muszę napisać, że złudnemu czarowi hollywoodzkiej sławy uległa
Emmanuelle Béart, występując w "Mission Impossible", Iréne Jacob grając w
"Wydziale pościgowym", Isabelle Adjani firmując swoim nazwiskiem nieudany remake
francuskiego przecież filmu "Diabolique", czy Anne Parillaud pojawiając się w
sensacyjnej "Niewinnej krwi" ("Innocent Blood") Johna Landisa z Anthonnym
LaPaglia, a ostatnio w "Człowieku w żelaznej masce". O Julie Delpy nigdy nie miałam
dobrego zdania i jej dobrze zagrana rola w "Przed wschodem słońca" była dla mnie
miłym zaskoczeniem. W tym filmie grana przez Julie Francuzka spotyka Amerykanina, z
którym spędza całą dobę rozmawiając i spacerując po Wiedniu. Był to wstęp do
takich filmów, jak "Rozmawiając, obmawiając", czy też "Clerks - Sprzedawcy"
i "W pogoni za Amy" Kevina Smitha. Ale zaraz później aktorka popełniła błąd
przeprowadzając się do Hollywood z nadzieją na wielką karierę. W tym samym roku wraz
z Jean-Huges Anglandem zagrała tam w "Zabić Zoé" ("Killing Zoé") i słuch o
niej zaginął.
Pozytywnie wyróżniają się z tej grupy Sophie Marceau, a przede
wszystkim Juliette Binoche. Pierwsza z nich zagrała u Mela Gibsona w "Walecznym
sercu", a wkrótce potem w nowej ekranizacji powieści "Anna Kareniena" Lwa
Tołstoja. Juliette Binoche natomiast już dwukrotnie odmówiła Stevenowi Spielbergowi,
który proponował jej rolę w "Indiana Jones", a później w "Jurasic Park".
Przyjęła dopiero propozycję Anthony'ego Minghellii zagrania sanitariuszki Sary w
"Angielskim pacjencie" i zdobyła za tę rolę Oscara, którego sama się nie
spodziewała. Przed uroczystością rozdania Oscarów w 1997 roku powiedziała: "Nie
przygotowuję przemówienia z podziękowaniami, gdyż Lauren Bacall na pewno wygra, więc
mogę tam pójść i czuć się bezpiecznie".
Wydaje się, że aktorzy i aktorki francuskie wreszcie zmądrzeli:
przyjmują propozycje zza oceanu, lecz później wracają do kraju i ewentualnie czekają
na następne. Nie tracą głowy i nie próbują grać w amerykańskich filmach za wszelką
cenę. Rozumieją, że tam są tylko towarem, a nie tworzywem. Większość z nich ma na
swoim koncie role u reżyserów europejskich, wśród nich także polskich: Andrzeja
Wajdy, Andrzeja Żuławskiego, Romana Polańskiego, czy Krzysztofa Kieślowskiego, którzy
dają im szansę współtworzenia filmu. Często powierzali im oni role, które popychały
lub zmieniały bieg ich kariery. Tak było szczególnie w przypadku Andrzeja
Żuławskiego, który filmem "Opętanie" zmienił wizerunek Isabelle Adjani, uważanej
wcześniej za aktorkę bardzo powściągliwą i zjawiskową. U Żuławskiego zagrała
kobietę opętaną przez złe moce - być może samego diabła - w sposób bardzo
przekonywujący, nie obawiając się wydobyć szaleństwo i brzydotę, o które nikt by
jej nie podejrzewał.
Podobnie było z Sophie Marceau, która zadebiutowała w młodzieżowej
komedii "Prywatka" ("La Boum"), a później zagrała w jej kontynuacji "Prywatka
II" ("La Boum II"), za którą dostała nawet Cezara. Ale swój talent aktorski
pokazała dopiero u Żuławskiego, w "Szalonej miłości", a potwierdziła w ich
drugim wspólnym filmie "Moje noce są piękniejsze niż wasze dni". Jak zwykle u tego
reżysera aktorka musiała uzewnętrznić najgłębiej skrywane instynkty i najbardziej
osobiste uczucia. Zagrała kobietę zafascynowaną starszym od siebie tajemniczym
mężczyzną, który powoli traci pamięć. Wśród jej francuskich filmów warto
również wymienić zabawną komedię "Córka D'Artagnana" o przygodach
podstarzałych już muszkieterów i córki jednego z nich. W 1995 roku Sophie Marceau po
raz pierwszy stanęła po drugiej stronie kamery i wyreżyserowała krótkometrażowy,
10-minutowy "Świt na opak" ("L'Aube a l'envers").
U Krzysztofa Kieślowskiego jako pierwsza zagrała Iréne Jacob w
przepięknym "Podwójnym życiu Weroniki". Później pojawiła się jeszcze po raz
drugi w jego ostatnim filmie - "Czerwony". Była to ostatnia, obok
"Niebieskiego" i "Białego", część trylogii o kolorach symbolizujących
Wolność, Równość i Braterstwo. W dwóch pozostałych częściach zagrały Juliette
Binoche i Julie Delpy. Iréne Jacob ma także na swoim koncie koprodukcję
francusko-angielsko-niemiecką pt. "Zwycięstwo", w której partnerował jej sam
Williem Dafoe. Szkoda, że potem trafiła do wspomnianego już "Wydziału
pościgowego", by zagrać tam małą rólkę dziewczyny "ściganego" Wesleya
Snipesa. Juliette Binoche zagrała w ekranizacji "Huzara na dachu", zanim zdobyła
wreszcie Oscara za "Angielskiego pacjenta". A Julie Delpy mieszka w Hollywood, chodzi
na lekcję wymowy i castingi, ale ostatnio udało jej się jedynie wystąpić w horrorze
"Amerykański wilkołak w Paryżu" i promującym go teledysku grupy Bush.
Polscy reżyserzy nie obawiali się obsadzać aktorów francuskich
wbrew ich dotychczasowemu emploi. W bardzo dobrym filmie historycznym Andrzej Wajda
powierzył Gérardowi Depardieu trudną rolę tytułowego Dantona. W tym filmie wspaniale
zagrali również polscy aktorzy, przede wszystkim Wojciech Pszoniak, jako Robespierre,
Bogusław Linda, jako Saint-Just i Andrzej Seweryn, jako Bourdon. Takiej poważnej
propozycji nie złożyłby Gérardowi żaden reżyser zza oceanu. Tam, po występie w
"Zielonej karcie", jest uważany za aktora komediowego i obsadzany w filmach typu
"Tata i małolata" ("My father is a hero"). Nawiasem mówiąc, jest to przeróbka
francuskiego filmu o problemach troskliwego tatusia i jego dorastającej córki. Warto
zaznaczyć, że reżyserzy francuscy zatrudniają polskich aktorów równie często, co
polscy francuskich. Jako ciekawostkę wymienię tu rolę Romana Polańskiego - polskiego
reżysera, który pracował z wieloma francuskimi aktorami - we francusko-włoskim
filmie "Czysta formalność" u boku Gérarda Depardieu. Francuski aktor gra tam
człowieka, który trafia na policję, gdzie komisarz - grany przez Polańskiego -
oskarża go o morderstwo. Obaj wykreowali wspaniałe role w bardzo dobrym filmie, w
którym zaskakujące zakończenie sprawia, że nabiera on metafizycznego znaczenia.
Oprócz francuskich aktorów karierę w Hollywood robią stare filmy
francuskie, przerabiane na amerykańską modłę i pokazywane potem na całym świecie.
Kino francuskie nie ma dziś dość silnej pozycji, by prezentować swoje filmy za
granicą, a już szczególnie za oceanem. W Stanach nikt więc nie widział "Indianina w
Paryżu" ("Un indien dans la ville"), ale wszyscy widzieli "Z dżunglii do
dżunglii" ("Jungle 2 Jungle"). Różnica polega na tym, że w tym drugim filmie
Indianin przyjechał już nie do Paryża, ale do Nowego Jorku :). Podobnie było z filmem
"Nikita" przerobionym na serial, klasycznym "Diabolique" przerobionym na gniot pod
tym samym tytułem, "Trzema mężczyznami i kołyską" przerobionymi na "Trzech
mężczyzn i dziecko", filmem "Powrót Marcina Wojny" przerobionego na
"Sommersby", komedią "La Total" przerobioną na "Prawdziwe kłamstwa"...
(mogę tak jeszcze długo :) i wieloma innymi produkcjami znad Sekwany.
Trzecim "towarem eksportowym" są reżyserzy francuscy, a wśród
nich chociażby Jean-Jacques Annaud, twórca "Siedmiu lat w Tybecie", idący w ślady
takich francuskich reżyserów, jak sam Louis Malle, który w Stanach nakręcił
"Skazę" czy też "Atlantic City". Najsmutniejsza jest historia duetu
reżyserskiego: Marc Caro i Jean-Pierre'em Jeunet. Po wspaniałym i oryginalnym
"Delicatessen", nakręcili "Miasto zaginionych dzieci" - film potraktowany przez
krytykę, jako oskarżenie Hollywood o kradzież pomysłów Europie. "Miasto zaginionych
dzieci" opowiada historię starca, który porywa dzieci, by kraść im ich sny. W końcu
grupa dzieci pod wodzą nieustraszonej dziewczynki i niedorozwiniętego osiłka uwalnia
porwanych i kończy ten haniebny proceder. Wbrew przesłaniu tego filmu jeden z jego
reżyserów - Jean-Pierre Jeunet - pojechał wkrótce do Hollywood, by wyreżyserować
tam czwartą już część "Obcego". Trudno więc mieć pretensje do Amerykanów, że
kradną pomysły, skoro Francuzi, a z nimi inni Europejczycy, sami sprzedają im swoje
talenty.