|
|
Zawsze chciałam pojechać do Lwowa, ale bałam się tam jechać sama. Wybrałam się więc na wycieczkę. Nigdy nie lubiłam wycieczek, ale w tym wypadku nie miałam wyboru. Było nas ponad 30 osób. Jedni z SGH, inni z Politechniki, jeszcze inni z UW. Nie znaliśmy się wcześniej, ale zgraliśmy się świetnie. Co dzień rano byliśmy gotowi do zwiedzania, choć co noc szliśmy gdzieś się bawić. Po czterech dniach wycieczka wyjechała, a ja zostałam jeszcze na trzy noce. Nareszcie mogłam się wyspać i pójść wszędzie tam, gdzie miałam ochotę. Pierwszego wieczoru wybrałam się do Teatru Wielkiego na "Zemstę nietoperza" po ukraińsku, a następnego wieczoru postanowiłam iść do kina. Za bilet zapłaciłam tylko 1 hrywnę 50 kopiejek, czyli 1 zł. 25 groszy. Kino nazywało się "P?" i znajdowało się przy Prospekcie Swobody, głównej ulicy Lwowa.
W żadnej lokalnej gazecie nie było repertuaru lwowskich kin. Podobno kiedyś go podawali, ale ludzie nie chodzą już na filmy, więc straciło to sens. Przeszłam się zatem Prospektem Swobody w poszukiwaniu kin. Znalazłam tylko cztery. W każdym z nich grali tylko jeden film. W pierwszym był nim "Sposób na blondynkę" ("Something about Mary"), który w Polsce widziałam z pół roku temu i który uznałam za niesmaczny, nie miałam więc ochoty ponownie go oglądać. W drugim kinie grali "Niebezpieczny dotyk", ale plakat do filmu skutecznie mnie do niego zniechęcił. W następnym kinie widząc na plakacie zwinną Indiankę w biegu, pomyślałam, że to może jakiś disney'owski film dla dzieci, okazało się jednak, że to również jakiś amerykański erotyk.
Na szczęście w czwartym kinie grali "Wojny robotów". W pierwszej chwili pomyślałam, że to może "Gwiezdne Wojny" - w końcu w każdym kraju tytuły tłumaczy się inaczej. Postanowiłam wybrać się na ten film mimo, iż nie przepadam za science-fiction. Plakat wisiał na otwartym skrzydle bramy prowadzącej na podwórko. Weszłam do środka, ale nie rzuciło mi się w oczy nic, co mogłoby być kinem. Wyszłam jeszcze raz na zewnątrz i zaczepiłam jakiegoś przechodnia, który przekonał mnie, że jest tam jednak kino, wskazując mi rozwalający się budynek z pobitymi i zasłoniętymi szybami. Przed kinem "P?" - na krzesełkach jakie pamiętam jeszcze chociażby z kina "W-Z", a które dziś można jeszcze spotkać tylko w "Kulturze" - siedziała starsza pani z dzieckiem i jeszcze starszy od niej pan.
Potwierdzili moje obawy. W walącym się budynku znajdowało się kino i grali w nim "Wojny robotów". Pani spytała, czy jestem sama, więc trochę zaniepokojona zapytałam, czy oprócz mnie nikt nie wyraził chęci obejrzenia tego dzieła i czy seans w ogóle się odbędzie. Zapewniła mnie, że tak, po czym zapytała, czy jestem z Polski. Zaczęła wspominać, że na "ten polski film" to przychodziły tłumy, a teraz w kinach świecą pustki. Chodziło jej oczywiście o "Ogniem i mieczem". Izabella Scorupco zrobiła po nim furorę na Ukrainie i reklamuje nawet z powodzeniem kosmetyki "Oriflame" na billboardzie w samym sercu Lwowa. Jak widać polska kinematografia może nie tylko śmiało konkurować z kinematografią amerykańską, ale nawet z nią wygrywać.
Jak się bowiem okazało "Wojny robotów" były filmem amerykańskim. Po projekcji powiedziano mi, że film pochodził z 1995 roku, ale jakoś nie bardzo chce mi się w to wierzyć. Dla mnie wyglądał raczej na lata 70. W dodatku makijaż i kostiumy aktorów sprawiły, iż zaczęłam się obawiać, że to również będzie film erotyczny i że akcja zaraz diametralnie zmieni bieg. O ile w ogóle można tu mówić o akcji. To "arcydzieło" było od początku do końca przewidywalne. Jak tylko zobaczyłam blondwłosą dziennikarkę Lindę i blondwłosego pilota Grega, od razu wiedziałam, że połączy ich "wielki i gorące uczucie", mimo iż początkowo Linda boczyła się na Grega i nie ulegała jego czarowi. Natomiast najlepsza przyjaciółka Lindy, doktor Amy, od razu zainteresowała się przewodnikiem grupy - zresztą z wzajemnością - nie mieli jednak tyle szczęścia co Linda i Greg, gdyż ich związek nie uległ "konsumpcji". Jedną z głównych postaci był także Stan, przyjaciel Grega i jego pomocnik. Stan miał jeszcze mniejszego farta, bo nie przypadła mu do gustu żadna bohaterka, a on też żadnej nie wpadł w oko, gdyż nie był zbyt przystojny. Zapewne, by nie robić konkurencji Gregowi - dobrze zbudowanemu, z ładnie przystrzyżoną fryzurą i bajerancką kurteczką, ale niestety z małym defektem psującym ogólne wrażenie: "króliczymi" zębami, które wystawały mu trochę spod górnej wargi za każdym razem, gdy krzywił twarz w grymasie mającym zapewne naśladować uśmiech.
Całe szczęście, że byłam na sali zupełnie sama. Mogłam śmiać się do woli. Wydało mi się to wszystko trochę nierealne: Lwów, kino przy głównej ulicy, amerykański film klasy C lub G (jeśli taka istnieje, a jeśli nie, to powinna powstać dla tego filmu), w dodatku z lektorem czytającym dialogi po rosyjsku. Gdybym poszła na któryś z pozostałych filmów, widownia na pewno byłaby pełna (szczególnie na tych dwóch erotykach). Ale ta sytuacja w pełni mi odpowiadała. Dawno się tak świetnie nie bawiłam, jak na tym absurdalnym filmie.
Reżyserem tego "arcydzieła" był Albert Band i dziwi mnie, że do tej pory nigdy o nim nie słyszałam i że nie dostał jeszcze żadnego Oscara. Nazwiska aktorów były mi równie nieznane i niestety nie zdążyłam ich zapisać. Nie znam się za bardzo na literaturze science-fiction, ale podobno film oparty był na jakimś opowiadaniu, istniały też jakoby inne części "robociej sagi". Ale jakoś nie żałuję, że ich nie widziałam i zapewne nie zobaczę, bo u nas nie mają szansy pojawić się na ekranach kin w samym centrum miasta. W trakcie filmu ekran podzielił się wyraźnie na dwie, równoległe części, przy czym na górze było widać dół, a na dole górę filmu. W dodatku w jednym z ciekawszych momentów, przy tytułowej walce dwóch wielkich robotów, wysiadł dźwięk. Jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie, pomyślałam nawet, że to najlepszy moment na tego rodzaju usterkę - przynajmniej będą się naparzać po cichu. Ale kiedy jedna z klatek filmu zatrzymała się i zamarła nieruchomo, po czym twarz Lindy zaczęła się topić, nie wytrzymałam i wyszłam z sali, żeby powiadomić obsługę, że coś jest nie tak.
Starszy pan uspokoił mnie i nakłonił, żebym wróciła na salę. Uruchomił aparaturę i zobaczyłam ostatnią, jak się za chwilę miało okazać, ale bardzo ważną - żeby nie powiedzieć najważniejszą - scenę filmu. W tej scenie Greg złapał Lindę "za fraki" i pocałował. Chwilę potem pojawiły się napisy końcowe, ale jestem pewna, że wersja którą widziałam była niepełna, zapewne po ingerencji cenzorskiej i mogę się założyć, że najciekawsze zaczęło się właśnie po tej scenie. A o czym był ten film? Oto "źli Japończycy" przejmują jednego z robotów "dobrych Amerykanów", co pozwala przypuszczać, że film powstał w trakcie wojny w Wietnamie i dlatego "żółtki" wcieliły się w czarne charaktery. Potem "dobrzy Amerykanie" odnajdują starego, ale jarego robota starszej generacji, uderzają do ataku i oczywiście wygrywają. Był to zatem film o walce Dobra ze Złem, o homoseksualnej przyjaźni i heteroseksualnej miłości. Każdy nastolatek powinien go obejrzeć i czerpać z niego wzorce. To tak pokrótce :)
A jaki z tego morał? Chyba taki, że trzeba jechać aż do Lwowa, żeby tak świetnie bawić się w kinie i obejrzeć coś, czego nie da się zobaczyć nigdzie indziej i że są kraje, w których na polskie filmy chodzi więcej widzów niż na amerykańskie. Ale przede wszystkim, że warto tam wrócić i pójść jeszcze raz do kina. W te wakacje wybieram się zatem do Lwowa na cały miesiąc i mam zamiar chodzić do kina tak często, jak tylko się da :)
Anna Draniewicz
{ redakcja@valetz.pl }
|
|
|
|