Jezeli wszystko idzie dobrze, idzie zle...
|
ilustracja: Michal Romanowski |
Scato wypil lyk kwasu i siedzial za biurkiem coraz bardziej wkurzony. Jest o'k - pomyslal. Albo q'rewsko daleko od o'k... Nie widzial dla siebie zadnej przyszlosci.
Oparl na blacie swoj duzy, plaskaty leb i przez pryzmat rozszczepiajacej swiatlo szklanki wpatrywal sie w tego, ktory smial przerwac mu ledwie co rozpoczeta, soniczna orgie. Nie byl w nastroju. Pulsowaly mu przekrwione oczy i chrzescil chityna rozpieta na plecach. Likend dopiero sie zaczal, ledwie wychylil glowke, a juz zacznalo sie ustawiczne kolatanie u drzwi.
Wyciagnal lechtacz i reszte laczacych go z urzadzeniem kabli. Przez ramie zwisal mu teraz bezuzyteczny slot, a wejscie do rdzenia beznadziejnie zionelo pustka. Zgasil monidlo, przeklal intruza i definitywnie wypial sie z Sieci. Nie byl w nastroju... O tak!
Z drugiej strony stal przedstawiciel Fundacji, czysty i w miare elegancki, poprawial taniutka marynarke i szczerzyl do niego swoje wszystkie, skorodowane, stalowe szczeki. Sciskal teczke i przestepowal nerwowo z nogi na noge, zupelnie jakby chcialo mu sie na strone...
Scato juz teraz wiedzial, co go czeka. Wiedzial wszystko, ale postanowil tego nie mowic. Zwlaszcza tamtemu. W ogole nie mial ochoty na rozmowe, nie mowiac o reszcie. Tylko zaslanial mu widok i to byl jedyny powod, dla ktorego go jeszcze ogladal.
Jak tu sie ten chu'j dostal? I ze tez nie ma rady na takich wy'pierdkow...
Mysli klebily sie w nim w srodku, ciagnely sie gdzies na zewnatrz, znikaly i powstawaly jedna za druga, klebily sie, nawarstwialy sie, lecz nie przeradzaly sie w czyn.
Przydalaby mu sie wizyta u stomatologa - pomyslal - remont kapitalny, jezeli nie zlomowanie...
Akwizytor szczescia, Fatha upodabniajacy sie do jedynego obowiazujacego wzorca, konwergujacy ku idealowi piekna i harmonii panujacego w tej czesci wersji wszechswiata, perorowal i po raz setny, jak nakrecony cytowal formulke, ale Scato i tak nie zwracal na niego uwagi, jego mysli byly gdzie indziej...
Po chwili przerwal mu brutalnie. Bez tego wielokrotnie zlozonego paplania wiedzial, o co chodzi... A nawet, gdyby tego nie wiedzial, nie chcial wiedziec - zawsze mial prawo sie od tego uwolnic... Te ubezpieczeniowe dziwki pozwalaly sobie stanowczo zbyt wiele!
- Nic z tego - powiedzial i zanim skonczyl, chociaz nie trwalo to dlugo, z domykajacych sie ust juz uniosla sie struzka sublimujacej i zracej substancji. Cieklo mu, a to zbedne gadanie q'rwilo nim jeszcze bardziej. Nie mogl sie skupic, zeby sie rozproszyc potrzebowal ciszy.
- Nic nie kupuje. Mam wszystko. S'pierdalaj... - zacharczal. Nie byl zainteresowany zadna transmisja, podtrzymywaniem stanu, ktory byc moze i istnial, ale nie dla niego.
- Wybaczy pan, panie Scato, ale nalegam - awizor zrobil sie, jakby bardziej stanowczy. - Musi mnie pan chociaz wysluchac!
Popatrzal na jego czerwieniejace sie uszy, drgajace receptory i dziwna zacietosc w glosie. Zapiekl sie. Dopiero teraz zrozumial, ze tamten nic nie sprzedaje, wrecz przeciwnie chcial mu zaplacic za cos, co tez, ze wzgledu na pore, rowniez bylo nie do przyjecia. Wlasnie skonczyl ostatnia w tym tydniu robote i trzymal sie tego, co postanowil...
Zerknal na karte kredytowa. Mial dosyc wechsli, nie potrzebowal ich wiecej. Nie dzisiaj. Nie jutro. Wlasciwie nie potrzebowal pieniedzy. I tak nie wiedzial, co z nimi moglby zrobic. Teraz musial odpoczac, odsaczyc zbedne mysli, nie mial ochoty na fuch'sje. Taka mysl nawet nie potrafilaby sie w nim urodzic... Chcial tylko wyq'rwic nadmiar zbednych refleksji...
- Co to za smierdzaca sprawa? - zapytal, choc nie byl zainteresowany. Musial go jakos splawic.
- Cena, oczywiscie, nie gra zadnej roli... - zaczal tamten. - Sytuacja, w jakiej sie znalezlismy... - zawiesil glos. - Utoniemy w tym gownie! - spokojny Fundacjor wybuchnal nagle i zaczal histeryzowac. - Tylko pan moze nam pomoc... W pana rekach..., ze sie tak wyraze, nasza przyszlosc... I szczescie... Jedynie pan, moze...- zerknal na zet-garek, potem na Scato, ale juz bylo po trzeciej - Zesz q'rwa! - wysapal. - Minela!
- No i co z tego? - odezwal sie Scato. Dobrze wiedzial, do czego tamten zmierza.
- To panski obowiazek... - uslyszal. - Musi pan...
Fundatyzator nie byl natretny, on byl po prostu bezczelny! Insecci dostrzegl nieznaczny ruch oka, drzenie spietej cykorem reki. O tym, ze mieli klopoty, wiedzial od dawna i obchodzilo go to jak zeszloroczne wybory miss. Nie musial mu wiele tlumaczyc. Sprawa byla prosta jak stol. W dodatku nie byla to jego sprawa. Mial inne plany, ktorych wcale nie musial wyjasniac. Zadne perswazje nie mogly odniesc skutku... Zwlaszcza grozby.
Juz mial zamiar odwinac mu, ale w ostatniej chwili powstrzymal sie. Zastanawial sie na co ta Fatha jeszcze liczy? Czy aby go dobrze zrozumial? Na co czeka?
Agent denerwowal sie przeciagajaca sie cisza. Zmieszal sie, gdy zauwazyl swoj nietakt i juz mial zamiar poprawic sie, baknac cos, czy dodac, gdy zobaczyl pojednawczy, zachecajacy go do komunii fatycznej gest. Insecci, choc wyczul mimowolna obraze i czul obrzydzenie do calej idei Fundacji, mimo to zaproponowal mu setke. Wyciagnal flaszke i wstrzasnal nia, zanim pozbawil ja cieczy do konca.
Fundator przezornie odmowil. Wolal nie ryzykowac spotkania z plynem.
Czekal cierpliwie, ale Scato Insecci juz dawno postanowil co bedzie, jeszcze zanim przedstawiciel zjawil sie w jego pracowni.
Wcale nie zastanawial sie, kwas rozjasnial mu mysli i sial spustoszenie w mozgu; szare komorki ginely jedna za druga, ale decyzja, ktora mial podjac wymagala, jak najmniejszej interwencji umyslu.
- Moze zmiekne - powiedzial. - Ale nie teraz. Przyjdz pan jutro, pozniej... - najlepiej nigdy, pomyslal... - Widzisz pan, w jakim jestem stanie?
Patafisique...
Splunal na podloge, co bylo oznaka, ze skonczyl. Urzednik uchylil sie w ostatniej chwili. Cherch spadl na dywan i smyknal na wylot. Fundator przetarl oczy w zdumieniu. Po slinie zostal tylko czarny, osmalony slad i dziura w splotach marsjanskiej lenwy.
- Dziekuje w imieniu Fundacji - powiedzial z rezerwa. - Zostawiam dla pana akta, doz-je calej sprawy, jezeli bylby pan laskaw rozpatrzyc je w wolnej chwili. Tylko odpowiedz musimy miec jak najpredzej. Godzinna wystarczy? Czasu jest naprawde niewiele, do nidzieli zaledwie... Wynagrodzimy to panu stukrotnie...
Usmiechnal sie dyplomatycznie, zaocznie jakby podejrzewajac pomyslne zalatwienie sprawy.
- Oczywizda... - odparl Scato.
Kazal mu wyjsc wzrokiem. Widzenie bylo skonczone, ale agent wygladal na zadowolonego. Nie mogl byc w wiekszym bledzie... Zdumiewajace... - pomyslal. Mial tyle czasu, a teraz ten czas byl za nim. Strasznie zalowal, ze ten parch marnowal mu esencje zycia.
- Tylko bez glupich... usmieszkow - skarcil go i zamknal za nim dzwierze. - Jeszcze nie wszystko zalatwione... - powiedzial, kiedy juz znalazl sie sam ze soba.
Nawet nie mial zamiaru zagladac do teczki. Splawil klienta, jak przed nim setki innych. Tylko, skad on sie q'rna dowiedzial? Musial tu byc w poblizu jakis lewy peleng, wiec postanowil sie zwijac.
Przez chwile stal, obserwujac stabilny, choc ciagle balansujacy na krawedzi rozpadu, zdezelowany koklon sypialni, ktory sluzyl mu czasami za wyrko i biurko, a potem, pod wplywem natarczywie wypelzajacych spod kwasu mysli, postanowil wyjsc i sie troche rozerwac...
Siedzenie w tej dziurze nie mialo sensu. Lada chwila mogla zwalic sie sama, lub, co gorsza, bez wyraznego powodu wysypac mu sie po prostu na leb. System podtrzymujacy jej mizerne istnienie byl juz na wyczerpaniu, siadla bakteria, nie bylo mocy, ani nawet mowy o tym, zeby mogla dluzej wytrzymac... Nie byla to zadna solidna konstrukcja Druzers'ow, tylko byle jak i z byle czego wzbudzona klita, babel jakich pelno bylo ukrytych w bankach pokrywajacych Abrezje.
Wyciagnal czipa ze sciany. Zresetowal ja, pozbawiajac system pamieci. Obserwowal, jak traci zarysy i sama wciaga sie do srodka jednej ze scian na ksztalt sflaczalego, kurczacego sie znienacka wloka. Mial zamiar znalezc inne lokum i nadac mu odpowiednie ksztalty. Poza tym uznal, ze nadal zanadto malo jest ogluszony i postanowil szybko to zmienic.
Natychmiast - pomyslal. Mial zamiar nadrobic braki niezwlocznie...
Nie mogl juz dluzej scierpiec wlasnego towarzystwa, nie mowiac juz o jego jakimkolwiek znoszeniu. Postanowil przylaczyc sie do kogos, chocby tylko na ten dzisiejszy, zdziczaly, piatkowy i pozbawiony ksztaltu wieczor. Pomyslal, ze chocby nie wie co, to musi mu sie udac rozmnozyc... W glowie krazyla mu jakas astronomiczna mysl, powoli przeradzajac sie w liczbe... Byla urojona. Nadwyzka wlasnego ja z kazda chwila stawala sie nie do zniesienia... Cos musial z nim zrobic. Utylizowac? Na razie je tylko ogluszyl, ale juz podnosilo leb i jelo sie z niego powoli wynurzac...
Wygramolil sie na korytarz i zlapal winde. Wdepnal cisk i zaczal zjezdzac na dol. Zakolebalo nim, zakolysalo mu sie w glowie, najpierw od jazdy, a potem od hamowania; resztka kwasu ledwo kolatala mu w glowie... Cialo stalo sie ciezsze, jakby na te chwile odlane bylo z oluwii lub z innej, jeszcze gestszej masy.
Wypelzl z tunelu na platforme i przeciagnal sie, az zatrzeszczal wewnatrz jak s'wiercz. Byl zly, nie dopisywal mu humor. Caly tydn harowy wlazl mu w kosci, szelescil w stawach, bol przekwaszonych miesni doskwieral mu nie mniej niz zbierajace sie w glowie mdlosci. Scato Insecci mial zamiar rzucic sie na ten swiat i wziac na nim odwet pelen szlochow, jekow i spazmow, takich, jakie teraz byly najbardziej modne. Potrzebowal tego, a bordelle i kneipp'y potrzebowaly jego wechsli. Postanowil zmienic te niekorzystna relacje, przekabacic wszystko, co na nie w ostatnim czasie przerobil... Swiat mial przeciez kiedys nalezec do niego, tymczasem to on nadal nalezal do swiata, a ow nie cackal sie z nim i nie obchodzil sie lekko...
- Przekleta grawitacja... - mruknal pod nosem. - Je'banna...
Stal na wyrzutni i rozgladal sie za jakims majacym go przeniesc transportem, kiedy...
- ...
- No, nie! Co za q'reska planeta... - jeknal i machnal na przelatujaca kilka slagow nad glowa taksowke. Nie zatrzymala sie.
Wyq'rwil za nia caly stek wyzwisk. Dobrze, ze nie mial przy sobie broni, z pewnoscia wygarnalby do wlasciciela pojazdu, tak, ze juz nie mialoby co sie zatrzymac. Nie widzial tez nigdzie portu telecastera...
Sprobowal z nastepna, ale skutek byl tak samo mizerny. Pilot zwolnil, przyjrzal mu sie, a potem krecac przeczaco glowa raptownie akcelerowal, przyspieszyl i zniknal, rownie szybko, jak sie pojawil.
- Do q'rwy nedzy! Co jest!? - wrzasnal, az kilka osob zatrzymalo sie mimo woli, wlepiajac sie w niego wszystkim tym, co mieli lub wymyslono, a im sluzylo do patrzenia. Gogle i czujki, oczy i kamery przyjrzaly mu sie badawczo, a potem pokiwaly znaczaco tym, na czym byly osadzone. Przechodnie krecili z politowaniem.
Scato splunal, dajac do zrozumienia, ze ich po prostu p'ierdoli, wszystkich. Z niknaca nadzieja znowu spojrzal do gory.
Pogoda byla chwiejna, chmurzasta, wolal nie ryzykowac pieszej wedrowki do Calexico, Polvo czy Blonde Redheat, ulubionych baniek slynnych z bordelli i kneipp, barlozy, w ktorych panowala jego ulubiona atmosfera - 1G i rowny klimat - podobnie jak na Lo Bat, czy Terze, nie mowiac o samym Orbital. Poza tym, kto wiedzial, gdzie teraz byly? Gdzie zastygly bez ruchu po ostatnich deszczach? Nie znosil tego wodnistego blota, ktore tutaj niepostrzezenie zwyczajnie zwalalo sie po prostu na leb. Wszystkie budynki, a w zasadzie cale miasta, mialy postac mydlanych baniek, ktore w czasie opadow unosily sie samoistnie do gory i dryfowaly podczas potopu, by pewnie osiasc na nowych miejscach, kiedy mieszanka hydratu i wulkanicznego tufu stezeje, zamieniajac sie z powrotem w twarda mase.
W zyciu by nie mieszkal na takiej planecie - pomyslal, kiedy poczul, ze ktos nagle lapie go od tylu.
Zrobil unik i na slepo, dobrze wycwiczonym ciosem, uderzyl tam, gdzie jak sie spodziewal, znajdowal sie jego przeciwnik.
Nie mylil sie. Astro Man dostal w zwaczke i ladujac na scianie, przywarl wyczekujaco; ogluszony zdziwiony i zupelnie otumaniony, przyssal sie do podloza, czekajac czy Scato nie ma zamiaru poprawic. Scato jednak rozejrzal sie tylko i upewniwszy sie, ze nic mu nie grozi, rozluznil sie.
- Przepraszam - uslyszal.
- To ja przepraszam - powiedzial. - Ale nienawidze, jak mnie ktos robi od tylu...
Drugi Astro Man, identyczny i jak tamten tetniacy wodniczka, uklonil sie przed nim i nisko, chylac czola, imitowal dzwieki, tak ze nie mozna bylo zobaczyc twarzy, a tylko jego wielka, dygocaca ssawka zwaczke.
- Jak mniemam nie moze pan znalezc fiakra, w takim wypadku, zadoscuczyniajac sluze panu swoim powozem - powiedzial. - Chyba pan nie chowa urazy?
Ale palant! - pomyslal Scato. Na pewno dysponuje jeszcze starym slownikiem. Spojrzal na male puzdelko podskakujace tamtemu na piersiach podczas emulowania emitowanych dzwiekow, nie byl to nowy wynalazek...
- Moj woznica... - ciagnal przepraszajaco Astro Man. - On nie mial zamiaru... - usmiechnal sie przepraszajaco.
- W porzadku, nie ma sprawy - odpowiedzial Scato. - Skorzystam.
Obok nich faktycznie stal zaparkowany niewielki smigacz z zachecajaco rozchylonymi dzwierzami. Limuzyna lsnila zmiennooptycznym lakierem i na pewno byla w srodku wygodna. Musiala nielicho kosztowac, zwazajac na to, ze Astro Mani nie byli zamozni, musiala to byc jakas wysoko postawiona osoba.
Ale ledwo wsiadl pozalowal od razu.
- Panie Scato... - uslyszal.
- Wysiadam - powiedzial i natychmiast zaczal wprowadzac to slowo w czyn. Dal sie podejsc jak dziecko, ale juz bylo za pozno! Poza tym, to wcale nie byl anagravity!
- Niech pan poslucha. Poza tym juz jestesmy w powietrzu. Chyba pan nie wyskoczy z wysokosci kilku tysiecy slagow?
- To prawda. Dawno nie latalem. - powiedzial prezac chityny. - No i co z tego?
Zlapal za cos, co jak mu sie wydawalo z pewnoscia nie moglo byc klamka i sprobowal blefowac.
- Otwieram... - wrzasnal w kierunku kierowcy. - Albo ladujesz!
Tymczasem zakamuflowana pod postacia smigacza subsystemowa sonda byla juz ponad chmurami, lada chwila miala wyzwolic sie spod krepujacych ja sil grawitacji i wejsc w podprzestrzen jednego z niedalekich mejnstrimow. Astro Man, rozmawial przez chwile z pilotem, a potem przeczaco pokrecil glowa.
- Pan sam wie, jak bardzo jest nam pan potrzebny. Nie mozemy sie bez pana obejsc.
- Co? To, nie ma juz nikogo innego w kosmosie?
- Przeciez pan wie, ze nie... Poza tym, za chwile wyjdziemy z atmosfery. Stad naprawde jest niedaleko na Astro. Poza tym Najwyzsza juz czeka...
Scato zaniemowil z wrazenia, poczul jak tezeje mu krew, przestaje dzialac kwas i zaczyna myslec. Nie moglo byc gorzej.
- O ty przebiegly sq'rwynu! - krzyknal.
- Od'pierdol sie! - uslyszal riposte.
A wiec mial nowy slownik! Warczal na niego! Tylko udawal, glizdawiec, a wszystko szyte bylo gruba nitka z petelka!
- Sam sie... - zaczal, ale...
Dalsza dyskusja nie miala sensu, nie bylo o czym rozmawiac. Od razu pociagnal za rekojesc.
Drzwi nie ustapily, za to wlaczyla sie klimatyzacja. Poczul zatechla atmosfere Astro pelna oparow, zatechlych wyziewow, wilgoci i gazow, zakrztusil sie wzbierajaca w nim gwaltownie slina, a potem uslyszal asterianski bulgot, zdajacy sie imitowac smiech, pilot odwrocil sie do niego i rzal, nieustannie wibrujac swym ryjem.
Scato tylko na to czekal, nie namyslajac sie zebral w sobie cala plwocine i strzyknal mu miedzy oczy. Astro Man zawyl, puscil kierownik i smigacz, zmieniajac trajektorie, runal w dol.
Pilot charczal po asteriansku, tymczasem drugi z nich rzucil sie do konsoli, probujac wyciagnac pojazd z morderczego slizgu. Zrobilo sie jak w wirowce, horyzont znikal, to znow pojawial sie na chwile - nie mozna bylo odroznic, gdzie jest gora, gdzie dol. Wydawalo sie, ze wszyscy zaraz zgina, jezeli wczesniej nie skreca sie w morderczym korkociagu.
Tylko Scato nie przejmowal sie niczym. Najpierw znalazl stare teranskie dyski z muzyka i puscil sobie ulubionego Boba Marey'a, a potem zaczal systematycznie oprozniac barek. Znowu nie myslal, ten likend dopiero sie zaczal, a on juz wdepnal w gowno, z ktorego na pewno wpadnie w nastepne, takie samo jesli nie wieksze, a wszystko skonczy sie jeszcze wiekszym gownem.
Oblizal sie. Regaly troche go uspokajaly. Mogl wreszcie [przez chwile] odpoczac! Wciagnal ostatnie krople asterianskiej berbeluchy i beknal. Przyjela sie, ale jako substancja chyba nie chciala dzialac. Wsiakla w niego jak w glabke, ale nie poczul z jej strony zadnej interakcji. Pozalowal, ze zmarnowal ostatnie chwile na takie scierwo i szybko postanowil nadrobic zaleglosci czym innym. Penetrowal barek, w koncu kiedys, cos musial trafic...
Tymczasem pilot swierknal zupelnie, przybladl, soczewki wyszly mu na wierzch, a obie macki wrazil sobie w glab wypalonej w czerepie dziury i penetrowal glebokosc zadanej rany. Burczal zwaczka, nadawal cos do drugiego na niskiej czestotliwosci wlasciwej asterianskim nadsamcom, ale tamten chyba nie bardzo wiedzial, o co pierwszemu chodzi, bo biegal tylko palcami po klawiaturze i naciskal wszystko po kolei, jak leci, poglebiajac i tak juz potegujacy sie chaos.
Scato spokojnie wykonczyl nastepna butelke. Wypadli z chmur i obserwowal zblizajaca sie powierzchnie, powiekszajace sie ksztalty i znajome zarysy babli, rosnace wychodnie Gor Wedrujacych, rozlewajace sie po horyzont spieczone polacie ergu i jakby mimochodem zauwazyl, ze czas juz chyba sie wlaczyc i rozstrzygnac jalowe spory asterianskich debili. Pochylil sie do przodu i ze swego tylnego siedzenia przycisnal lampke awaryjnego ladowania.
- Slepy jestes? Astro Jelopie? Czy co? - powiedzial.
Zerknal w dol.
- Zle - stwierdzil. - Zle sie dzieje... - a potem rozesmial sie histerycznie.
Na domiar zlego przez chwile znow myslal, dopadl go uporczywy myslotok, slowociek, przeplyw obrazow i pojec, nie dajacy sie zatrzymac i nie pragnacy dla siebie chwili wytchnienia. Pomyslal, ze tego nie wytrzyma, ze musi odetchnac, odetkac sie lub od tego uwolnic, ale nie byla to jedna mysl, lecz caly splot, rozbiegajacy sie gwiazdziscie, naraz, na oslep, na wszystkie strony. Chociaz kazda z tych refleksji nadal kotwiczyla w nim, biorac poczatek w jazni, kazda zarazem zaczynala zyc, jakby wlasnym zyciem i z kazdej natychmiast wylanialy tysiace innych. W ten sposob Scato byl jedna niekonczaca sie mysla, nieskonczona, ktorej nie obejmowal, tylko q'resko bolala go od tego glowa. Calosc miala swoje miejsce gdzie indziej. W pewien sposob byl bogiem, ale i byl oblakanym zarazem. Nie potrafil sie kontrolowac, spozytkowac tej wiedzy, musial sie dostatecznie ogluszyc, najlepiej zabic caly swoj mozg i caly ten centralny uklad nerwowy, zeby moc funkcjonowac normalnie. Musial sie stoczyc i redukowal sie - skutecznie. Kiedys taka jedna, w trakcie jednej z takich wycieczek, powiedziala do niego: "nawet gdybys myslal samym penisem, chyba nadal bylbys geniuszem... Nawet gdybys tylko nim byl..."
Nawiasem mowiac, ciekawe, co miala na mysli?
Sam byl calym wszechswiatem zredukowanym do jednej osoby. I mial to gdzies...
Musial sie od tego uwolnic, potrzebowal uziemienia, po calym tydniu chapania potrzebowal tego jak tlenu, powietrza, bez tego zaczynal sie powoli dusic. Postanowil, ze jezeli cos wejdzie mu jeszcze w droge to pozaluje i jak do tej pory trzymal sie danego sobie slowa.
Zmienil plyte. Ta staromodna, krystalicznie monofoniczna muzyka uspokajala go. Nie mial teraz nic do roboty, wiec zaparl sie konczynami i czekal.
Chociaz kapsula ratunkowa opadla na spadochronie, to jednak zderzenie z powierzchnia bylo dotkliwe, a nawet brzemienne w skutki. Drugi z Astro Manow rozkwasil sobie trabe i szara maz obficie trysnela mu z wkleslodolu, jaki nabyl w efekcie niespodziewanego spotkania z gleba... Wypadl przed kapsule i jeczal. Tak przynajmniej postrzegal to Scato, ktoremu nic sie nie stalo. Nie znal asterianskiego, ale kazdy glupi by mogl sie domyslic, o co chodzi, chocby tylko po wygladzie postrzepionych i dyndajacych na zewnatrz Astro Mana flakow.
- Nie piskaj! - rzucil na odchodne. - Zaraz was znajdzie pomoc drogowa.
Zerknal w strone najblizszej kopuly, a potem ruszyl raczo, niezgrabnie balansujac cialem, w kierunku najblizszego, rysujacego sie na horyzoncie miasta, zanim znow cos czy ktos sie do niego przyp'ieprzy czy przyp'ierdoli.
W siedzibie Fundacji panowala przygnebiajaca atmosfera. Czyciel, ostatni Prezydent i chyba ostatni autorytet, chylacej sie z kazda chwila ku upadkowi cywilizacji, podszedl do okna reprezentacyjnego pietrowca, a potem po dlugiej, wyczekujacej ciszy, gdy nikt nie mial checi juz o nic pytac, w koncu powiedzial:
- Zgodzil sie?
Nie odwrocil sie, wygladal przez szybe i mina mu rzedla. Znajdowali sie na ostatniej kondygnacji i nie chcial, by ktokolwiek w tej chwili widzial napiete do granic rysy jego twarzy. Tak bardzo chcial w tej chwili uslyszec tylko to jedno, jedyne slowo... Ale z drugiej strony wiedzial, ze sie nie doczeka. No, i ze to ktore uslyszy bedzie pasowac do widoku, jaki roztaczal sie przed nim za oknem.
Zapanowalo ponowne, ponure, dlugie i jeszcze bardziej zlowrogie milczenie, a potem glos, nalezacy do postaci z holowizora, powiedzial.
- Nie...
Czyciel zamknal oczy, a potem je znowu otworzyl. Obraz za oknem pozostal ten sam, nic sie nie zmienilo. To nie sen - pomyslal. To rzeczywistosc. Je'banna!
- Czy wy nie widzicie tego, co sie dzieje? - parsknal. - Czy tez zdajecie sie tego nie dostrzegac?
Postac na ekranie wzruszyla sie - cialem.
Zatrzymal oddech, ale tylko po to, by wsciec sie ze zdwojona energia.
- Do dupia z taka polityka! Nie chce, po dobroci? Sciagnijcie go tu mi sila, zanim calkiem tu gnoj sie zrobi! Inaczej bedziemy gadac! No, co? Dalej bedziecie tak siedziec? Aha, tylko to potraficie...
Nikt z obecnych nie odezwal sie slowem. Prezydent wiedzial, ze caly sztab kryzysowy przygotowywal sie juz do ucieczki i tylko czekal na znak, zeby zwinac sie i zwiac stad, jak najdalej. Wiecej smialosci mial obraz z holowizora, moze z powodu dzielacej go od pieklacego sie namiestnika odleglosci, ale tez zdazyl tylko baknac:
- Alez to...
- Nie uslyszycie ode mnie wiecej slowa - ucial Prezydent.
Nomen omen Czyciel wyszedl z sali i wtedy rozpetalo sie prawdziwe pieklo. Wszyscy ministrowie, prezesi i generalowie rzucili sie do kamery, wrzeszczac i zlorzeczac pod adresem oniemialego, odleglego o setki parsk'ow lacznika, ktory wystraszony, nie mogac zniesc potoku nastepujacych po sobie i zachodzacych na siebie slow, po prostu zerwal transmisje.
Gwar ustal nagle, jak powstal. Tylko na boku jeden z ministrow Fundacji odwazyl sie mimochodem rzucic uwage, ale nie bardzo bylo wiadomo pod czyim byla skierowana adresem.
- A to q'tass, jeden... - wysapal.
Wyatt Earp od poczatku mial inne zdanie. Nie na darmo od dawna byl szefem Sluzb Watpliwosci i teraz wzrok wszystkich skierowal sie wlasnie na niego.
Scato wdrapal sie na plaskowyz i po kilku godzinnach mozolnej wedrowki byl z powrotem w miescie. Byl przyzwyczajony do ekstremalnych warunkow. Byl i splywalo to po nim. Bycie nie bylo jego ulubionym zajeciem, chociaz mial na tym polu pewne osiagniecia. Raczej tego nie zauwazal, choc bez tego by przeciez nie istnial, jego egzystencja zawsze wyprzedzala esencje... Teraz tez. Zlozyl powierzchnie i rece zlamawszy na pancerz, westchnal dotkliwie. Szumialo mu w glowie, wysilek odebral mu nadmiar refleksji, poczul sie rzesko, a nawet zglodnial. Rozejrzal sie dookola, ale bylo tu czysto i wysprzatane. Jakis bot krecil sie i czesal wyrzutnie czyszczac ja z ostatnich paproszkow. Podszedl do pierwszej budki z bordellem i szybko zamowil jakiegos smiecia, nie dajac sie przy tym od razu do wciagnac srodka, pomimo zapewnien, ze tutaj wlasnie znajduje sie towar prima sort, pierwszego gatunku i rowniez dla niego znajdzie sie cos, no i na pewno bedzie z tego zadowolony...
Olal te klapanine i czekal na zewnatrz. Nie wierzyl reklamom jak s'som.
Dog Dog, czy cokolwiek to bylo, smakowal naprawde paskudnie. Al FFonsica tez byla projekcja, poza tym wieszal sie jej program i nie mogla sie zdecydowac na plec, co juz samo w sobie bylo wystarczajacym powodem, by tam nie wchodzic. Dobrze wiedzial, ze nic tu nie znajdzie, tylko progsy i boty nasladujace kazda zdzire i dziure, jaka sobie mozna tylko wymarzyc, albo znalezc w kosmosie.
Wtopil sie w tlum i ociekajac jeszcze miejscowym przysmakiem, dla zamaskowania skladu obficie polanym dresingiem [Musztarda czy olejem silnikowym? Zastanawial sie, poddajac go analizie smaku...]. Poszedl znalezc jakas rozrywke dla siebie.
Dlugo nie musial szukac. Wlasciwie ta bezpanska planeta miala tylko jedno zadanie, cel byl taki, by dogodzic kazdemu i jesli o to chodzi realizowala ten plan na sto per w centach. A nawet troche jakby ponad norme... I wlasnie tej nadwyzki tak goraczkowo potrzebowal Scato.
Rul'ety, wszelkiej masci hazardowe hry'je, ha'zardy, pin'balle i grzechotki szczescia, wirtualny, symulowany i prawdziwy seks, narkotyki, operacje plastyczne, nielegalne mutacje i gry w strzelanego, je'bannego, wszystko to mozna bylo znalezc w kazdej zapyzialej dziurze, zapadlym i targanym meteorami asteroidzie. Abrezja zas oferowala wszystko to i wszystko poza tym. I to o to wlasnie chodzilo tym blakajacym sie od przybytku do przybytku niewolnikom niezaspokojenia. Scato byl jednym z nich. Likend przyciagal ich tutaj tysiace, wabil jak mszyszki w ciemnosci, i przez trzy dni slychac bylo tylko jeden jek rozchodzacej sie z wolna w rozgrzanym powietrzu rozkoszy.
Wlasciwie bylo wiele, mniej lub bardziej nielegalnych, sposobow spedzenia czasu, ale w zaistnialej sytuacji interesowal go tylko jeden. Problem polegal na tym ze musial znalezc starego Kinczyka zanim oni - kimkolwiek nie byli - znajda jego. To byl prawdziwy problem, nie jakas tam imaginacja. Poza tym stary Ukosnik z pewnoscia zaszyl sie gdzies. Byl mistrzem kamuflazu. Z zamilowaniem cwiczyl homunkulusy, hodowal w sobie medytacje i jesli o to chodzi, to Scato mogl byc pewien, ze nie wyglada tak samo, a juz na pewno nie wyglada jak stary Kinczyk. Poza tym poklocili sie troche i stary nie chcial z nim gadac. W ogole nie chcial go widziec. Mial za zle Insecci, ze sie panoszy ponad miare...
- Q'rde... - wyepatowal.
Astro Mani, Fundacja, ciekawe, kto jeszcze depnie mi po chitynie? Kto d'upnie jeszcze w tym tydniu...
Nie zdazyl dokonczyc, poniewaz dostal w czub, zaruszal czulkami, zrosil oczy plynami i padl calkiem bez filmu.
Zupelnie.
Astro Mani kipieli z wscieklosci. Oble polprzezroczyste powloki az gotowaly im sie od trzesacych sie wewnatrz ze zlosci wnetrznosci.
- Czy chcecie zlozyc skarge? Donos? Zazalenie? Na kogo?
Automat drogowki recytowal tradycyjna formulke, zgrywajac protokol migal przy tym lampkami, doprowadzajac do pasji nienawykle do dyskoteki ziemnowodne stwory.
- Wiecie, kto to zrobil? - wysunal wskaznik i gmeral w rumowisku.
Popatrzyli na siebie znaczaco. Droid zaczynal byc wscibski.
- Zobowiazuje sie, do ujecia sprawcy lub sprawcow zdarzenia, jezeli tylko otrzymam pomocne wskazowki - zakomunikowal.
- My nic nie wiemy... - zaprzeczyli. - Ale jakby co, to tego... Panie... Wladzo?
- Co, tego?
Polbot zaczal cos podejrzewac. Astro Mani odsuneli sie.
- Nie, nic.
Zrobil zdjecia, pokrecil sie po zlomowisku, kiwajac ze zrozumieniem glowa i jakby juz odpuszczajac sobie sluzbowy ton, wycedzil.
- Niezla krak'sa, q'rwa, ze sie tak wyraze. A z jakiej to stoczni bylo to cacko?
- Sonora Pine.
- Na Astro? - zdziwil sie.
- Nie.
- Od razu widac, ze nie tandeta. Moge od was odkupic tego wraka... - zaproponowal mimochodem transakcje. - Mam znajomego w garazu...
- Nie jest na sprzedaz.
- Tak tez myslalem... Trudno. Szkoda, bo zaraz bedzie za pozno.
Czul zbierajaca sie w powietrzu wilgoc, lechtala go po uzwojeniach, powodujac niekontrolowane krotkie spiecia w obwodach. Zasalutowal. Wyprezyl sie i znow przywdzial sluzbowy ton.
- Moze gdzies panow podrzucic? Ostrzegam, ze za chwile bedzie lalo jak jasny gwint! Moze do miasta?
- Ktorego?
- Wracam wlasnie na komisariat! Do Calexico!
- Nie.
- Ostrzegam, ze to niebezpieczne.
Astro Mani byli innego zdania. Spojrzeli po sobie, choc maszyna byla do szczetu rozbita, nie kwapili sie do wspolnej podrozy.
- Wrocimy wplaw - powiedzieli.
Polbot zamrugal lampkami, znowu wlaczyly mu sie obwody oczywistej podejrzliwosci i wiercil ich, skanujac napredce powierzchnie mozgow. Chmury stawaly sie czarne, coraz gestsze i wisialy zlowrogo. Lada chwila mogly zerwac sie i spasc wprost na jalowa pustynie.
Astro Mani stapali nerwowo, przysiadajac czlonami z nogi na noge i chociaz pustkowie za chwile mialo zmienic sie w rwaca rzeke, a moze nawet w ocean rozpulchnionego, falujacego blota, chcieli jak najszybciej zakonczyc rozmowe.
- W porzadku - mruknal automat, przystepujac do wyegzekwowania nastepnej procedury. Aczkolwiek niechetnie, bo zaczynalo juz siapic i pierwsze krople tufu, wulkanicznego blota przylepialy mu sie do lsniacej i wypolerowanej odznaki na piersiach.
- A karty plywackie macie? - zapytal.
Kiedy Scato obudzil sie w ciemnicy, otaczaly go jakies stwory, ktorych nigdy przedtem nie widzial. Wlasciwie to dalej niczego nie widzial tylko czerwone, plonace jak wygasajace wegle punkty, zatopione w oblewajacym go mroku. Domyslil sie, ze to oczy. Rozgorzaly bardziej, gdy zrobil pierwszy ruch. Nie mial czasu sie zastanowic, kim sa, gdy w bijacej od nich bladej poswiacie w jego kierunku bezceremonialnie powedrowal pojemnik z jakas substancja. Termos sam unosil sie w powietrzu. Przynajmniej to bylo normalne. Nie wiedzial, o co im chodzi, dopoki nie uslyszal:
- Pij... - wydobylo sie z translatora lezacego na stole.
- Pikantne! - dodal glos, a tlumacz zabrzeczal bardziej metalicznie.
Spojrzenie wciaz wlepialo sie w niego. Zarzace sie punkty nie mialy zadnego wyrazu. Wlasciwie bylo mu wszystko jedno. Pociagnal lyk i poczul, jak kurczy sie wewnatrz, jak mozg zbiega mu sie do jednej komorki, mozgowej skwarki i staje sie wyzerowana a'mebla. Przez chwile byl embrionem i zobaczyl siebie oddzielonego w substancji swojego ojca i matki.
- Masz jeszcze? - zapytal stwora. Podobaly mu sie te wizje.
- Pozniej... - znowu wydobylo sie z galaktycznego tlumacza.
Aha - Scato pomyslal pojedynczo - trzeba byc czujnym. I zaraz wylegla sie w nim inna mysl, z ktorej od razu wykielkowaly dwie inne:
Co to za jeden? On mnie walnal? Dlaczego mnie tu trzyma? Oddac mu, czy walnac go w...? - pomyslal, rozprzestrzeniajac sie w sektorze watpliwosci. Mysli ciekly, a jego podejrzliwosc nie miala konca... Musial byc ostrozny.
Obcy znowu wyciagnal termos. Teraz Scato przyjrzal mu sie dokladniej. Samo naczynie bylo mu znane, ale postac, o ile mozna ja bylo tak nazwac, ktora mogla miec ledwo ze trzy slagi wzrostu i siegala mu zaledwie do pasa, nie. Nie mogl rozpoznac jego twarzy, poniewaz Obcy po prostu jej nie mial. Zreszta, nawet nie probowal jej miec. Odziany w bury abit wytloczony z marsjanskiego sumaka wlasciwie sam byl sumakiem lub tym, co z niego zostalo. Gdyby nie te dwa czerwone, pulsujace wegle w miejscu, w ktorym powinna byc twarz, moglby pomyslec, ze to sam kaptur unosi sie w powietrzu. Ale ta refleksja powstala w nim juz z niejakim trudem...
Scato odebral naczynie, nie zastanawiajac sie przechylil sie i pociagnal zdrowo.
Tym razem poczul, w czym rzecz. Gdy Obcy podawal ciecz, owional go przeszywajacy zimnem dreszcz. Nie mogl miec watpliwosci, przybysz byl czysta forma wyizolowanej energii. Odzienie bylo, wiec czysto teoretyczne. Smagnely go jezyki jego wyladowan, ale Insecci dobrze przewodzil prad i nic nie poczul. Kiedys wpadl do generatora pola, ale nic mu sie nie stalo. Teraz sam mogl kopac i swiecic do woli, co czasem robil [w sytuacjach towarzyskich, dla zartu, oczywiscie].
- Dobre! - po raz kolejny skrzeczliwie odezwal sie syntetyzer.
Tym razem byl to chor glosow z pewnoscia nalezacych do wszystkich zgromadzonych w ciemnicy. Bylo ich wiecej i wszyscy cieszyli sie niezmiernie, ze mu smakuje. Albo chcieli mu wmowic...
Nabral podejrzen. Zreszta, byl ich pelny od dawna. Stwor odebral mu termos.
- Co to jest? - zapytal, nie oczekujac odpowiedzi.
- To co lubisz, to co chcesz...
- Czego chcecie? - warknal lapiac sie tej mysli, ale nie dostrzegl odpowiedzi.
Syntezator zamilkl. Na cos czekali. Scato poczul sie niepewnie, chcial sie zastanowic, ale nie mogl...
Postanowil przemyslec cala sytuacje. Strasznie ciezko mu szlo. Owszem, milo bylo siedziec sobie w chlodku i walic dinksy, poznawac nowe substancje i konwersowac, ale pil sam, a tego nie lubil najbardziej, w dodatku konwersacja - sama sie nie za bardzo kleila...
- To moze ty, pociagniesz? - zaproponowal i skierowal sie w strone najblizszego stwora.
- Ciagle pije twoje - powiedzial - a ty nic? Badz k'umpel!
Obcy nawet nie drgnal. Wisial, jak wszyscy inni, cwierc slaga nad ziemia i nie reagowal na slowna zaczepke.
Scato wstal. Przywykl do ciemnicy i mogl podejsc do tlumacza, choc ruchy mial jakby troche przyciezkie. Jednym ruchem przestawil urzadzenie na nadawanie. Kiedy przechodzil, stwory poruszyly sie, zupelnie tak, jakby przesunal je podmuch wiatru spowodowany jego przemieszczaniem. Nie krecilo mu sie juz w glowie. W zasadzie w ogole go to juz nie krecilo. Mial tylko dziwne wrazenie, ze swiat rozplywa mu sie...
Cos dziwnego stalo mu sie z nurzami. Spojrzal spode lba na naczynie. Plyn nabral dziwnego smaku, na poly graniczacego z podejrzeniem. Byl zbyt matowy...
- Zeby tylko nie bylo potem, ze na krzywy ryj! - warknal.
Wrocil na miejsce. Uslyszal, jak przelacznik sam wraca na poprzednia pozycje i znow dostal termos.
Rzucil sie na niego. Nie zastanowilo go, ze teraz wlasciwie potrzebuje juz tylko tego.
Poczul sie prawie wyzerowany, i byl potulny jak Barbarella. Byl wymozdzony, nawet bez ingerencji maszyny Kinczyka.
- Czego chcecie? - zapytal.
Domyslil sie jednak. Cos tam jeszcze kolatalo mu w glowie.
- Chcecie mnie? Niedoczekanie... - powiedzial, ale bylo juz za pozno.
- Panie Scato... - zaczal glos. - W naszej sytuacji...
Odrzucil pusty termos.
- Ja p'ierdole! - krzyknal i po chwili namyslu odezwal sie do siebie. - Wiedzialem.
Skorzystal z momentu wyjatkowej jasnosci umyslu i wyrecytowal stosowny artykul Kodeksu Pracy.
- W systemie obowiazuje pieciodniowy tydn czasu pracy, DK3. To jest czterdziesci godzin tygodniowo! I ani godziny dluzej. Prosze polaczyc sie z moim biurem i ustalic harmonogram, a ja postaram sie zrobic, co moge. He...he... Najblizszy wolny termin... Oni tam wiedza. I to by bylo tyle, zadnych komentarzy. Teraz musze odpoczac. Jasne? Q'rwa? W'q'? Czy nie?
Obcy nie dyskutowal. Przynajmniej tym znalazl uznanie w jego oczach. Z tym, ze moglo to byc bardziej brzemienne w skutkach, niz by sie z pozoru moglo wydawac
- Zadna sila mnie nie zmusi... - powiedzial, a potem poczul, jak glos uwiazl mu w gardle. Rzucil sie do ucieczki, ale stal w miejscu. Uciekly tylko mysli, a cialo odmowilo posluszenstwa. Jakby go w ogole nie bylo. Zupelnie.
Zapanowala zlowroga cisza. Obcy uniosl sie na chwile wyzej, jakby byl zaciekawiony jego reakcja. Zblizyl sie na odleglosc kilku milslagow. Scato moglby go teraz polizac, ale tylko przygladali sie sobie w milczeniu.
Zaraz mu dam w morde - pomyslal - tylko gdzie on ma pysk? Cokolwiek?
I byla to jego ostatnia wolna mysl, poniewaz najpierw poczul dziwna, swierzbiaca go suchosc, a potem pragnal juz tylko pic te ekscentryczna ciecz, ktora wlasnie... skonczyla sie. Wyciagnal blagalnie spojrzenie, ale spotkal sie z obojetnoscia. Energia nie zna przeciez zadnych uczuc.
- Po... oo...zniej - zaskrzypial sie glos. - T... te...raz pojdzie...sz z n...ami, ...ami, ...ami.
Ostatnia sylaba huczala mu w glowie. Syntetyzer zawiesil sie. Tandeta "malego miekkiego" odmowila posluszenstwa, zreszta wcale juz nie byla potrzebna.
Scato pomyslal, ze to koniec, w zyciu nie mial jeszcze takiego kaca! Oni chcieli go uzaleznic!
No, i udalo im sie...
- S'qrwle! - sprobowal w myslach rzucic sie na pierwszego z nich, ale w palcach poczul tylko balansujaca pustke, nie liczac wdzianka.
Astro Mani wyszli na brzeg platformy, otrzepali sie z blota, strzelajac ogonami i prychajac, przybrali pionowe pozycje. Ledwie wdrapali sie na wyrzutnie najwiekszej banki, a juz zaczynali weszyc w poszukiwaniu sprawcy calego rejwachu. Pomimo ze mieli doskonaly wech w ogole nie mogli wyczuc zapachu Insecci. Tylko w poblizu tax'i'driver blakalo sie jakies blade echo, ale byly to stare, poranne i zwietrzale wonie.
- Ale sprint! Co Bzpp? - zagadnal jeden z nich.
- No, zupelnie, jak na Astro... - Bzpp rozejrzal sie dookola. - Tylko gdzie jest ta menda, ktora mielismy zlapac? Orb?
- Nie peniaj! - zasyczal Orb. - Jeszcze bedziemy mu powoli wyrywac wszystkie czulki...
- Jak odwali robote.
- Oczywiscie, jak odwali robote... Potem odwali kite. Juz ja sie o to postaram. Co tam masz?
Bzpp ogladal blache, ktora wyrwal z piersi polbota. Zawsze mial sklonnosci do blyskotek. Zdrapywal wlasnie krew droida i probowal odczytac numer.
- Obiecalem, ze cos dzieciakom przywioze z podrozy - powiedzial.
- Wyrzuc to, chcesz zeby sie zaraz ktos przy'dolil?
- No, co ty? - zachnal sie Bzpp. - O taka pierdolke?
- Aha... Na pewno juz nas szukaja. Na pewno zdazyl podac link, suczy syn. Trzeba go bylo rozwalic od razu, a nie tak, cackac sie z nim powoli.
- No to co...? - Bezkrytycznie stwierdzil Bzpp. - Natretny byl... Musialem wyrwac... Poza tym jest zlamana...
Zdegustowany Orb pokrecil ryjem. Nie chcial mu juz prawic moralow. Nic nie chcial mowic o odpowiedzialnosci. Ten Bzpp po prostu go irytowal, szkoda bylo na niego nerwow. Stracil juz dwoch Astro Manow i, czego obawial sie najbardziej, to mogl nie byc koniec. Cale szczescie, mial pod reka miliony takich frajerow. Bzpp wciaz nie mogl nacieszyc sie blacha, nie mogl uwierzyc, ze sam od niedawna nosi cos takiego w srodku. Dostal awans i nie przetrawil go jeszcze do konca.
- Co robimy? - wyciagnal sie do gory zeby lepiej przyjrzec sie przeplywajacej reklamie. "Rozkoszne bagienko" informowalo, ze jest w stanie zapelnic kazda dziurke, w jaka mozna by sie bez trudu wcisnac i vice versa. Z drugiej strony mozna bylo juz dostrzec nadciagajaca projekcje konkurencyjnej firmy - "Anal intruder" su-gerowal, by wsliznac sie w cos, co, jak enigmatycznie wskazywal sam napis, zwalo sie kakaowym oczkiem...
Z racji swojej budowy, do zludzenia przypominajacej sflaczaly, rozciagniety w bezruchu penisan, Astro Mani byli bezblednie rozpoznawani przez boty, kierujace sie wprost ze swoja wyspecjalizowana, spersonalizowana, adresowana do konkretnego odbiorcy reklama. Nastawione na pewna czestotliwosc automaty potrafily bezblednie odczytywac emocje i z pewna doza dokladnosci adresowac anonse dokladnie dla danej, odbierajacej je na zasadzie sprzezenia zwrotnego osoby. Po chwili zrobilo sie tloczno. Przestali byc anonimowi.
- Zrywamy sie stad - zadecydowal Orb.
- Juz? - drugi agent nie byl za bardzo rozgarniety.
Spojrzal na Bzpp'a, wciaz wlepiajacego sie w niebo i od razu przeszla mu ochota wyjasniac, dlaczego. W promieniu tysiaca slagow wszyscy wiedzieli, ze tutaj, na dole jest jakis Astro, ktoremu wlasnie przyszla ochota na... ciupcianie. Byl wlasnie w srodku swojej rui i reklamy ciagnely do niego jak fghaja do ljakh'a, zupelnie bez sensu.
- Musimy zmienic wyglad, plec, w ogole wszystko... - zadecydowal. - W innym przypadku w piec minet i bedzie po nas. Jestesmy widoczni jak palce na dloni... - powiedzial i zamierzyl sie groznie w kierunku najbardziej natarczywej projekcji. Odsunela sie, ale nadal prezentowala wdzieki. Szparke miala taka, ze mozna by ja bylo zbadac cala bez uzycia wziernika. W koncu byl to tylko bezduszny program zywiacy sie zachciankami...
Obserwujac wejscie do najblizszego salonu masazu, postanowil definitywnie pozbyc sie sterczacego jak garb problemu. Nora wygladala na zapuszczona, ale chyba nie mogla narzekac na brak klientow. Przed wejsciem klebil sie tlum. Nagniatanie czulych zakonczen czesci ciala bylo na pewno przykrywka jakiejs innej sprawy i na pewno mogli to tam bez problemu zalatwic. Ciemne interesy zawsze wymagaly rozswietlajacego je szyldu.
Pociagnal zaaferowanego Bzpp'a, ktory mimo naglego blysku radosci z powodu smialosci i otwartosci simulacrum, nawet nie mogl przypuszczac, co go za chwile czeka. Srednia mozgu musial miec nizsza niz przecietna, a przeciez Astro Mani nie slyneli w kosmosie z inteligencji...
Scato jeczal. To jeszcze jazn probowala sie przeciwstawic, lecz cialo pelzlo z nim i ciagnelo za soba reszte. Wydawalo sie, ze male kreatury osiagnely, co trzeba. Ciemnica lyskala jonizujacym sie co chwila powietrzem, widac bylo przemiane, zachodzaca nie tylko w organizmie, ale i w otoczeniu. Obcy ozywili sie nieco, wykonywali ruchy z pozoru pozbawione sensu, ktore jednak z pewnoscia miescily sie w ich odmiennej logice, albo byly przez owa logike generowane. W miejscu, w ktorym powinni byli miec rece, pojawily sie bledne ogniki opalizujace blekitna poswiata. Manipulowali wiec nie tylko nim, ale rowniez eksperymentowali z przestrzenia. Nie dano mu czasu by to przeanalizowal, nagle cos zlapalo go za gardziel. Dusil sie. Albo to jego duszono.
A potem nagle odetchnal. Poczul, ze ktos popuscil nieistniejaca petle, ale wiedzial, ze rownie dobrze moze ja zaraz znowu zadziezgnac na nowo, dokrecic srube i przylozyc packa.
Z trudem lapal powietrze. Przeszlosc niebezpiecznie zblizala sie. Nienawidzil takich sytuacji. Kiedy tylko ktos probowal go wykorzystac wbrew woli, buntowal sie. Ale tu nikt tym sie nie przejmowal.
Obcy szykowali wejscie, jak sie zdazyl domyslic, do cyberprzestrzeni, choc niezupelnie, bo zamiast teleportowac go w inny rozmiar, chcieli mu nadac zupelnie nowy wymiar i zamiast wysylac kawalek zbuntowanej materii, chcieli go zmienic w porcje energii, nad ktora mieliby pelna wladze. Temu zapewne mial sluzyc ow tajemniczy plyn, ktorego skutki juz zaczal odczuwac na sobie. Czul, jak zmienia sie jego wewnetrzna budowa, traci laczace go w srodku wiezy i jak prawa Pauliego przestaja dzialac. Byl rzadki jak galareta. W paru miejscach zaczynal juz przeswitywac. Sypal sie, zmienial nie tylko wyglad, ale i stan skupienia. Znieruchomial, chociaz w srodku wszystko w nim wrzalo. Co chwila rozblyskiwal wyladowaniami obwieszczajacymi rychly koniec zachodzacej w nim transformacji. Postac otaczaly, kladace sie po faldach, wasach i zalamaniach pancerza ognie Sw. Lema. Rozpuszczalnik zrobil swoje. Jeszcze chwila, a mozna by go bylo wyslac, na przyklad, jako promien swiatla w dowolny zakatek wszechswiata. W ten nagminnie praktykowany w galaktyce sposob pozbywano sie pewnych typow, praktycznie na zawsze. Scato, mniemal, ze taka ekstrapolacja, z pewnoscia nie mogla dotyczyc jego osoby. Nie mogl jednak do konca byc pewny. Drzemal w nim jakis niepokoj. Czul, ze oto nastepna nacja chce na nim wymusic wygasla chec czynu.
Obcy otoczyli go kolem i zaczeli przygotowywac wejscie do tej wirtualnej pulapki, ktora sami byli. Pletli niewidzialne sieci i mieli zamiar odplynac razem ze swa skrepowana zdobycza.
To juz nie przelewki... - pomyslal zanim zmienil sie strumien pulsujacej plazmy. Nie odczul jakiejs specjalnej roznicy, material ciala znikal, jak przy banalnym teleportowaniu, to, co roznilo obie sytuacje, to odmienne srodowisko, w ktorym nagle bylo mu dane sie znalezc.
Krzysztof K.
{ redakcja@valetz.pl }