Galaktyka. Świat ludzi, zamieszkujących planety identycznego typu. Rozwijających się niezależnie od miliardów lat.
Do tej pory żadne z zamieszkanych planet nie nawiązały ze sobą świadomego kontaktu. Jednak różną się jedynie stopniem rozwoju cywilizacji. Czynnikiem łożącym tory rozwojowe owych planet są bogowie. Gatunek ludzi, który jako pierwszy doszedł do wysokiego stadium rozwoju intelektualnego, technicznego i odkrył przeznaczenie czarnych dziur. Zamieszkują oni stworzoną przez siebie planetę, ukrytą w najbardziej niedostępnym miejscu Świata ludzi - Czarnej dziurze oznaczanej symbolem M87, w samym centrum Galaktyki.
Jedynym celem bogów jest nie dopuścić, aby którakolwiek z cywilizacji przewyższyła ich w którejkolwiek z dziedzin.
- Jarayyerayortezos - rozbrzmiał głos - niezwłocznie do biura imperatora!
Właściwe, czy był to głos trudno było powiedzieć. Nieomylne stwierdzanie to informacja.
- Jarayy! Wzywa biuro imperatora! - powtórzyło się.
Niestary protokolant zerwał się na wpół przytomny ze swego fotela. Wyrwany z nielegalnej (bo w czasie pracy) drzemki i oszołomiony niedelikatnym komunikatem, nie potrafił zlokalizować jego źródła. Z mizernym skutkiem gorączkowo latał wzrokiem po swym gabinecie poszukując istoty, która mogłaby go do niego nadać.
Gdy tylko udało mu się odzyskać pełnię świadomości, powlókł się do przezroczystego baniaka z zielonym płynem orzeźwiającym. Jednym haustem wchłonął zawartość jednorazowego kubka. Mocny trunek wykrzywił mu twarz, lecz prawie natychmiast pomógł dojść do siebie. Zorientował się wówczas, iż to, co wyrwało go z drzemki, było telepatyczną wiadomością, pochodzącą prawdopodobnie z gabinetu imperatora Zreeewnosteroserr.
Jakoż stanowisko Jarayya wymagało nienagannego posłuszeństwa, opuścił swój skromny gabinet i zgodnie z komunikatem udał się długim korytarzem w głąb budynku, do biura władcy.
Jarayyerayortezos nie przepadał za komunikacją telepatyczną: człowiek odbierający ów strumień myśli nie jest w stanie zidentyfikować nadawcy ani też zorientować się, skąd on nadaje. Jednak tutejsze istoty stosują tę metodę komunikacji powszechnie od wielu lat, tak jak kiedyś aparat zwany telefonem.
Po niedługiej wędrówce skomplikowaną siecią korytarzy dodarł wreszcie do drzwi z napisem:
Biuro Zreeewnosteroserr
Imperatora Centrum Egzystencji Galaktycznych
Odruchowo machnął ręką przed drzwiami, które natychmiast rozpłynęły się w powietrzu. Wszedł do środka. Tuż przy drzwiach siedziała nieprzeciętnie zgrabna anielica, pełniąca zapewne rolę sekretarki możnowładcy. Była chyba najmłodszym najemnikiem CEG. Jarayy miał okazję spotkać ją już parokrotnie, za każdym razem, gdy widziała Jarayya, na jej krągłej twarzy pojawiał się przyjazny uśmiech, który przyciągał jego spojrzenie i nakazywał odpowiedzieć gestem zgoła nie innym.
- Zreeewnosteroserr już pana oczekuje - jej głos całkowicie złagodził złość prześladującą go od chwili, kiedy przerwano mu tak potrzebny odpoczynek.
Zastukał w nietypowe wypukłe drzwi pokoju Zreeew'a.
- Wejść - potężny, władczy głos przebił się zza ściany.
|
Ilustracja: Michał Romanowski |
Jarayy przeszedł przez otwór, w którym ułamek sekundy wcześniej stały drzwi i znalazł się w niepowtarzalnym planetarium. Całe pomieszczenie miało kształt kuli. Naprzeciw drzwi, którymi wszedł, w samym centrum pomieszczenia wisiało biurko Imperatora. On sam siedział na swoim fotelu odwrócony plecami do gościa. Manipulował drążkiem sterującym wyświetlaniem mapy. Mapy Galaktyki, która przesuwała się po otaczającej ich z każdej strony ścianie. Za jej pomocą Zreeewnosteroserr mógł obserwować każdą gwiazdę, planetę i jej księżyce w całej niebagatelnie ogromnej Galaktyce, z dokładnością nie gorszą niżby stary kartograf rysował plan swego miasta.
Jarayy ruszył z wolna w kierunku biurka. Pod jego stopami materializowała się płaska podłoga. Pomieszczenie bez wątpienia robiło na każdym tu przychodzącym kosmiczne wrażenie. Ale wszak właśnie po to ono zostało stworzone. By w obecności imperatora odczuwać nie tyle co zaszczyt, lecz również jego wszechmoc, aż w konsekwencji respekt.
- Witaj agencie Jarayyerayortezos - odezwał się wreszcie swym donośnym głosem oligarcha Zreeewnosteroserr. - Usiądź.
Parę kroków przed Jerayy'em urzeczywistnił się fotel. Usiadł na nim. Imperator nie otrzymując odpowiedzi na powitanie energicznym ruchem obrócił się na fotelu i wskazał ruchem głowy układ planet, które przelatywały im pod nogami.
- Jak ci idzie rejestrowanie wydarzeń na planetach układu Lynx? - zapytał, z lekko ironicznym uśmiechem na swej patriarchalnej twarzy.
Jarayy wydobył z kieszeni pudełko paroksów, wyjął jednego i włożył go do ust.
- Panie Zreeew - odezwał się jak zwykle spokojnym opanowanym głosem - nie jest to najlepsze zajęcie dla mnie i pan dobrze o tym wie, więc proszę mnie nie dołować rozmową na temat biurokratycznej chałtury.
- Przepraszam - ciągle z ironią mówił władca. - Dostał pan tą robotę z powodu braku innej. - wykonał przepraszający gest rękoma. - Jednak teraz nasi ludzie z działu analizy przyszłości wykryli zagrażającą nam sytuację. A takie właśnie zadania należą do pana, prawda? - nie czekając na oczywistą odpowiedz, jął kontynuować: - Papierkową robotę zleciliśmy innemu agentowi, a pan zajmiesz się zlikwidowaniem naszego problemu. Misja nie będzie skomplikowana, ale na pewno bardziej interesująca niż to, czymś aktualnie się zajmował.
Jarayy wciągnął powietrze przez dymiącego paroksa.
- Mianowicie?
- Mianowicie, zostaniecie wysłany do Układu Słonecznego. Dokładniej na pierwszą podwójną planetę w tym układzie. Wmieszasz się w innych mieszkańców owego globu, jak to zawsze robisz i dokonasz małego przełomu w ich historii. Twoim pretekstem przybycia do tamtejszego małego miasteczka będzie podróż poślubna. Twoją żoną...
Agent zmarszczył brwi słysząc obcy termin.
- Chwila! Nie tak szybko! Podróż poślubna?
- Ślubny kobierzec, dzielenie łoża i takie tam... To taki tamtejszy rytuał. Szczegóły zostaną ci wyjaśnione przez twoją partnerkę. Lecz w moim potężnym umyśle - chełpliwość imperatora, po niedługiej rozmowie zaczęła wychodzić na wierzch - termin ten też znalazł miejsce, więc mogę ci powiedzieć, iż tamci ludzie podpisują pakt dotyczący połączenia dwóch osobników odmiennych płci, następnie, aby to uczcić wyjeżdżają poza miejsce swojego zamieszkania. I to właśnie nazywają podróżą poślubną.
- A moją partnerką będzie?...
- Właśnie zamierzałem ci powiedzieć, lecz przerwałeś mi swą niewiedzą. Twoją małżonką będzie panna Kerayyastrofixxxx. Aktualnie jest "uśpioną" agentką, zatrudnioną jako sekretarka. - Popatrzył na Jarayy'a znacząco - zauważyłem, że ona ci się podoba.
Jarayy zgasił do połowy spalonego paroksa w popielniczce szefa.
- A i owszem. Pozostaje tylko kwestia jej przeszkolenia. To wam zajmie trochę czasu.
- Bynajmniej. Jak już ci mówiłem, to agentka, stanowisko sekretarki piastuje z tego samego powodu, z którego ty wypełniałeś papierki. W rzeczywistości jest specjalistką od kultur galaktycznych. Będzie dbała o to, abyś się nie wyróżniał spośród tamtych ludzi. Poza tym sam przejdziesz jeszcze szkolenie na Genimedesie. To jest czwartym księżycu Jowisza, niedaleko celu. Mamy tam swoją bazę Układ Słoneczny. Tam też dokładnie zostanie ci przedstawiony cel misji.
Oligarcha wstał, dając tym jasno do zrozumienia, że wizyta dobiegła końca.
- Udajecie się tam niezwłocznie, sprawa jest naprawdę poważna. - Skwitował jeszcze i odprowadził Jarayya do drzwi.
Czas zgoła nie długi minął, a już oboje agentów w sali odpraw się znalazło. Pomieszczenie to raziło swą niecodziennością, wcale nie wiele mniej aniżeli gabinet imperatora. Było zaraz na drugim miejscu ze względu na swą nieszablonowość. Otóż monumentalne gabaryty przerażały, a już ściany pokryte jakąś, niezrozumiałą przynajmniej dla większości, maszynerią, paraliżowały nerwy oka. Na domiar złego jedna z tych ścian wyglądała niczym falujące jezioro niepodległe prawom grawitacji. Tuż nad wodą, na wysokości rąk wisiała czarna kula. Wyglądem przypominała nieco gabinet imperatora tyle, że mapa wyświetlana była na zewnętrznej powierzchni. Obsługiwał ją operator odziany w kombinezon doskonale współgrający z kolorytem sali.
Jarayy zwrócił się ku niemu. Podał dokument z dokładnym namiarem celu oraz zleceniem misji potwierdzonym przez samego władającego GEG. Operator wyszukał w kuli planetę docelową i wskazał ręką na falującą ścianę. Agenci weszli w nią bez pożegnania.
Nie zdążyli jeszcze ukończyć kroku rozpoczętego na M87, a do ich uszu doszedł głos Genimedejskiego operatora oddalonego o 10 kps:
- Witamy na Genimedesie - głos przeszywała nuta rutyny. - Zechcą państwo potwierdzić przybycie do bazy Układ Słoneczny - nakazał przybyłym złożyć podpisy w elektronicznym dzienniku.
Jarayy zawsze zastanawiał się, kto stworzył czarne dziury. Kiedyś miał parę teorii na ten temat, lecz wszystkie zostały obalone przez naukowców z CEG. Tak więc nikt z mieszkańców najinteligentniejszej planety w Galaktyce nie znał budowniczych. Najprawdopodobniej były to wytwory wszechświata stworzone tak, jak wszystkie ciała niebieskie. A oni, nadludzie, wiedzą jedynie, jak korzystać z tych gwiezdnych wrót. To właśnie dzięki nim przebycie kosmicznego dystansu nie zajęło absolutnie żadnego czasu.
Agenci złożyli swoje odręczne podpisy pod gotowym oświadczeniem, poczym wsiedli do dwuosobowego poduszkowca - automatycznego transportera, który dopiero co po nich przyjechał.
Pojazd sunął wielkim korytarzem mijając przy tym inne rozmaicie kolorowe transportery. Zgodnie ze zaleceniem operatora Gwiezdnych Wrót, jechali zameldować się u kapitana bazy.
Kapitan okazał się starszym, licznie umedalowanym kombatantem. Przemawiał do agentów niczym sędzia z ambony. Mówił tonem typowego, pewnego swej wyższości, dowódcy, choć hierarchia ludzi z M87 z wiekiem stawała się coraz to bardzie anarchiczna. Jednak agenci wciąż walczyli o imiona zapoczątkowane bliższymi końca literami alfabetu, co stanowiło iście przemyślaną metodą hierarchizacji.
Mówca nie poinformował ich właściwie o niczym, czego wcześniej by nie wiedzieli. Jego sądowe wręcz przemówienie opierało się na repetycji tego, iż agenci Jarayy i Kerayy, według instrukcji, jakie otrzymali od imperatora Zreeewnosteroserr, na Ziemi znaleźć się mają dokładnie w środku Zjednoczonej Europy, 17 czerwca o szóstej rano, oczywiście według tamtego czasu. Zanim to jednak nastąpi, agent Jarayyerayortezos przejdzie czterogodzinne szkolenie przystosowawcze, a następnie ze względów rutynowego bezpieczeństwa, także tylko Jarayy, zostanie zaznajomiony z celem misji. Panna Kerayy zaś poprowadzi wykład dla stacjonujących na Genimedesie rekrutów, o temacie kultur średnio rozwiniętych cywilizacji, w tym o kulturze Ziemskiej. Na tym skończył swą mszę i rozesłał agentów.
Spotkali się dopiero pięć pełnych obrotów małej wskazówki później w doku, z którego miał wystartować ich prom. Stał tam niewielki pojazd, z profilu przypominający cygaro. Był bez okien i jakichkolwiek otworów. Standardowy model promu CEG, używany do transportowania agentów na zamieszkałe planety w celu dokonania infiltracji. Statek pilotowany przez automatycznego pilota z dwoma miejscami dla pasażerów. Celowo nie rozbudowywano go do większych rozmiarów, aby uniknąć gapowiczów, a co dalej by za tym szło, niepotrzebnych świadków. Agent Jarayy dobrze znał ten model, podróżował nim wielokrotnie. W przeciwieństwie do Kerayy, która wykonywała swą dziewiczą misję.
Zbliżyli się do wehikułu. Na określoną komendę agenta w połowie promu pojawił się otwór. Przezeń weszli do środka.
Grobową ciszę w niewielkim, dźwiękoszczelnym kokpicie pierwsza zakłóciła Kerayy:
- Trochę tu ciasno, nie uważasz? - podniosła się z fotela niemal zahaczając głową o sufit.
- Nie przejmuj się, ta podróż to kwestia minut. Nasz pojazd napędzany jest silnikami fotonowymi - odparł dumnie Jarayy, zadowolony, że posiada większą wiedzę od niej, przynajmniej w tej kwestii. - Nawet nie zdążymy wygodnie się rozsiąść w fotelach, musimy wszakże zmienić nasz ubiór na stosowny dla ziemskich nowożeńców.
Agentka twierdząco skinęła głową, poczym nieoczekiwanie przystąpiła do rzeczy. Rozpięła swój jednoczęściowy kombinezon. Sztywny uniform osunął się po jej gładkim, kobiecym, pięknym ciele, ukazując Jarrayyowi wszystko to, czego do tej pory nie miał okazji oglądać mimo swoich licznych podróży. Oniemiały jej pięknością nawet okiem nie mrugnął, by zdążyć zanim znowu coś włoży, zlustrować jej harmonijne uformowane kształty. Kerayyi nie trudno było pochwycić jego zauroczone spojrzenie. Nie poczyniła ruchu, by wdziać nowe szaty. Nikt słowem nawet się nie odezwał. Aż wreszcie dziewczyna, tak w kulturach obeznana, zgrabnym ruchem do Jarayya się zbliżyła. Wymienili między sobą kilka pustych spojrzeń. Rozebrała go. Zbliżyła usta do jego ucha i szepcząc, jakby ktoś podsłuchiwał, rzekła:
- To będzie pierwsza lekcja, jakiej ci udzielę o ziemskich normach zachowania.
Nic nie odpowiedział. Poddał się jej całkowicie.
Wylądowali gdzieś we wschodniej części byłej Polski. Na Genimedejskim szkoleniu dowiedzieli się, iż kilkadziesiąt lat wcześniej Zjednoczona Europa podzielona była aż na czterdzieści jeden państw. Ale z chwilą, gdy Europejczycy zjednoczyli się do tego stopnia, że zaczęli używać jednego języka i monety, stworzyli Unię, w której granice przestały grać jakąkolwiek rolę.
Miejsce ich lądowania było z góry ustalone przez CEG. Było nim centrum gęstego, ciągnącego się kilometrami lasu. Było miejscem, w którym zdemaskowanie infiltratorów przez tubylców było najmniej prawdopodobne.
Wysiedli i bezzwłocznie oddalili się od pojazdu, by pozwolić mu na swobodny manewr maskujący. Co znaczyło automatyczny start, ażeby ukryć się na orbicie okołoziemskiej miedzy orbitującymi tam śmieciami. Wehikuł bezbłędnie wykonał swój program.
Zgodnie z planem najszybciej, jak to było możliwe, oddalili się z miejsca lądowania. Gdy doszli do najbliższej szosy rozwinęli pozornie starą, papierową mapę z zaznaczonym nań hotelem, w którym mieli się tymczasem ulokować. Czekała ich, jako dla ludzi, którzy rzadko chodzili pieszo, daleka wyprawa. Ruszyli więc niezwłocznie.
Federalne Biuro śledcze. Waszyngton.
- Proszę mnie natychmiast połączyć z naszą siedzibą w Warszawie - zażądał podniecony szef FBI nerwowo krążąc dookoła pulpitu z rozmaitymi, mrugającymi wskaźnikami.
Po zaledwie paru sekundach na monitorze wideofonu pojawiła się twarz polskiego dowódcy oddziałów FBI w Polsce.
- Dzień dobry generale. O co chodzi? Co skłoniło pana do użycia szarego wideofonu? Do czego on w ogóle służy? - twarzy Polaka także przybrała podekscytowany wyraz.
Generał jakby nie słysząc pytań podwładnego rzekł:
- Pierwsza część naszej operacji "Pułapka na Infiltratora" zakończyła się właśnie. Odnieśliśmy pełny sukces! - z wyraźną satysfakcją generał wyrzucał z siebie wyrazy.
Polski oficer nic nie odpowiedział. Wydał się być zdumiony.
- Ach przepraszam. Zapomniałem, iż operacja jest tajna aż do tego stopnia - generał znikł z ekranu, aby powrócić za chwile na wizję z plikiem dokumentów w ręku. - Niestety dostęp do informacji na jej temat miała tylko siedziba w Waszyngtonie - uśmiechnął się zakłopotany. - Już wyjaśniam, o co chodzi: Zapewne pamięta pan głośną katastrofę w Rozwell 1947. Nasze oddziały zestrzeliły tam pojazd obcego pochodzenia. Niestety obiekt prawdopodobnie był zaprogramowany tak, aby w takich wypadkach uruchamiać opcję samo-destrukcji. Z pojazdu nic nie zostało, lecz w miejscu katastrofy znaleźliśmy zwłoki o humanoidalnych kształtach. Po dokładnej sekcji owych zwłok stwierdziliśmy, że istota ta nie miała żadnego prawa bytu. Przypuszczalnie była spreparowana po to, aby nas zniechęcić do dalszych poszukiwań. My jednak się nie poddaliśmy. Po kolejnych analizach miejsca katastrofy znaleźliśmy szczątki organizmu ludzkiego! Nie potrafiliśmy ich zidentyfikować aż do 2016 roku, gdy powstały międzynarodowe banki danych DNA. Co się okazało, na Ziemi nigdy nie zarejestrowano człowieka z takim kodem genetycznym. Wszczęliśmy dochodzenie, które ciągnęło się przez wiele lat. Aż wreszcie udało nam się stwierdzić malutki, lecz bardzo istotny fakt, iż w 1947 roku nieznany nikomu gość z daleka, jak sam się przedstawił, spędził cały czerwcowy dzień sam na sam z L.H. Oswaldem. Według świadków nie zamienił z nim ani jednego słowa. A w 1983 roku, Oswald, jak pan zapewne wie, zamordował Johna Kennedy'ego. Miało to wielki wpływ na rozwój wydarzeń światowych. Stworzyliśmy więc teorię mówiącą, że gdyby prezydent Kennedy nie zginął, kontynent Ameryki byłyby dzisiaj bardziej rozwinięty technologiczne - generał wziął większy oddech, - a obcy nie chcą, aby do tego doszło.
- Całkiem wymyślna teoria - przerwał Polak rozbawiony nieprawdopodobną historią. - A czego dotyczy operacja "Pułapka na Infiltratora"?
- Pierwsza część polegała na zasymulowaniu historycznych wydarzeń w celu sprowokowania ponownej wizyty, a druga zaś...
Polski rozmówca znów mu przerwał:
- I dzwoni pan żeby powiedzieć nam, iż obcy wylądowali. - Tym razem polski agent nie potrafił już ukryć swego rozbawienia i na twarz wyległ mu szeroki uśmiech.
Szklane oblicze generała nie zmieniło jednak swego wyrazu.
- To nie jest żart. Nasze satelity wykryły niezidentyfikowany obiekt lądujący w waszym obszarze. Za jakieś 30 minut zjawią się u pana dwaj agenci przysłani ode mnie i przedstawią panu drugą część operacji. Tym czasem proszę przygotować swoją jednostkę do akcji.
Polski agent spoważniał.
- Przepraszam, ale to, co pan mówił nie wydawało mi się być poważne. Będę czekał z moim oddziałem na pańskich agentów.
- Wiesz co Kerayy, bardzo podoba mi się ta ziemska kultura.
Jarayy rozłożony się na hotelowym łóżku - zaczął rozmyślać:
- Jeśli Ziemianie wymyślają takie metody spędzania wolnego czasu, jak mi pokazałaś, to dlaczego mamy ograniczać ich rozwój?
Kerayy krzątała się po łazience badając dziwne dla niej elementy. Usłyszała myśli, które Jarayy podświadomie do niej skierował.
- Nasze misje - odpowiedziała krzycząc z łazienki - nie mają żadnego wpływu na tego typu sprawy. Ziemianie w taki sposób się rozmnażają. My też kiedyś stosowaliśmy taką metodę reprodukcji, ale od chwili, gdy zaczęliśmy wpływać na los wszystkich ożywionych planet Galaktyki, zaczęło brakować czasu na tak prymitywny rozród. Tylko nieliczni mogli sobie pozwolić na tą odrobinę luksusu w naszym świecie rządzonym ostrymi przepisami. Więc z czasem kolejne pokolenia całkiem o tym zapomniały.
Jarayy podniósł się i podszedł do okna. Oparł łokcie na parapecie i utkwił wzrok w hotelowym parkingu.
- Czy zastanawiałaś się kiedyś, po co my to w ogóle robimy?
- Pytasz mnie, czy zastanawiałam się, dlaczego kontrolujemy rozwój innych planet? - tym razem głos Kerayy dochodził zza pleców agenta.
- Właśnie.
Agent odwrócił się od okna. Kształt, który zobaczył, był o wiele bardziej fascynujący niż parking za oknem. Zobaczył, ociekającej wodą Kerayyę, która stała w drzwiach łazienki z mokrym ubraniem w ręku.
- Nigdy - odpowiedziała zdawać by się mogło bez namysłu, gdyż gnębił ją inny, nie związany z myślami Jarayya, problem.
- Mógłbyś dowiedzieć się na dole - zmieniła temat - czy przypadkiem nie mieliby zapasowego damskiego ubioru?
- Oczywiście. - Spoglądał na jej zmięte, mokre ubranie. - Czyżby nasze spreparowane kreacje ulegały przyspieszonej degradacji?
- Nie, to chyba moja wina. A raczej tego dziwnego urządzenia w łazience - wskazała ręką przezroczystą kabinę stojącą na przeciw otwartych drzwi łazienki. - Weszłam do środka i przekręciłam jedno z pokręteł. Aż nagle, nie wiedzieć czemu, z sufitu zaczęła lecieć woda. Trochę zmokłam...
- Widzę właśnie, trochę zmokłaś - napawał się sytuacją Jarayy. - Sądzę jednak, że w najbliższym czasie oboje nie będziemy potrzebować żadnych łaszków - zmierzył ją wzrokiem. - Pozwól, iż pokażę ci, czego się nauczyłem.
Naczelnik polskiej placówki FBI siedział za swoim biurkiem w chwili, kiedy zjawiło się dwóch amerykańskich wysłanników.
- Witam panów - rzekł odkładając dokumentację sprawy przesłaną kodowaną linią telefoniczną.
- Dzień dobry - przywitały się dwa rosłe wyrwidęby. - Jak sądzimy Szef objaśnił panu powód naszej wizyty?
Jeden z gości spojrzał na odłożone niedbale dokumenty.
- Widzę że otrzymał pan nawet akta sprawy. To dobrze, zaoszczędzi nam to cennego czasu.
- Obszerne akta! Aby je przerobić potrzebowałbym normalnego pokoju z głębokim fotelem, herbatą pod ręką, podnóżka i całego dnia! - kapitan poruszony poderwał się ze swego fotela. - Przepraszam, proszę usiąść - wskazał dwa krzesła po przeciwnej stronie biurka.
- Nie, nie, musimy już jechać. Zebrał pan ludzi?
- Tak, dwudziestu pięciu.
Amerykanie wymienili między sobą pytające spojrzenie.
- Powinno wystarczyć - odezwał się drugi. - Tak więc ruszamy. Kapitanie?
- Ruszamy! Oddział czeka przy wozach, jednakże nie dajecie mi wiele czasu na zapoznanie się ze sprawą, jestem zmuszony oprzeć się teraz na waszych sugestiach.
- Po drodze będziemy mieli ciut czasu na wprowadzenie pana w szczegóły. Idziemy.
Jechali drogą trzeciej kategorii. Wypożyczony Jaguar nurzał się co kilkadziesiąt metrów w głębokich koleinach i licznych dziurach dawno nienaprawianej szosy. Z obu stron wozu ciągnął się niekończący, gęsty las.
- Chyba, choć trochę, możesz mi powiedzieć na temat naszego zadania - agentka Kerayy zwróciła się do Jarayya niewprawnie prowadzącego samochód.
- Właściwie... "Góra" trochę przesadza z tą ostrożnością - podrapał się po brodzie. - Równie dobrze ja mogę zaprzepaścić akcję. Nie wiem już, o czym oni myślą. Powiem ci: Przylecieliśmy tu właściwe na wakacje, nie widzę w tej misji nic, czym by można się przejmować bardziej niż w przypadku poprzednich. Chyba, że przede mną też coś ukrywają. Jedyne zadanie jakie mamy do wykonania to nakłonić Szefa polskiego FBI, aby nie dopuścił do pewnej operacji pod kryptonimem "Pułapka na infiltratorów".
Kerayy nie odrywała od niego wzroku. Jarayy czując jej ciekawskie spojrzenie na sobie, kontynuował:
- Podobno Ziemianie wiedzą, że ich odwiedzamy. Nasi ludzie nie są tylko pewni, czy wiedzą, dlaczego. Jednak na wszelki wypadek, jak zwykle przez pośredników, mamy zakończyć tę operację.
- Czyżby rutynowe zadanie? Trochę zlasować telepatycznie mózgi niektórych wyższych urzędników i wracamy? - kontemplowała głośno Karayy. - Ciekawa jestem, jak Ziemianie nas rozgryźli?
Jarayy wciąż gładził swą brodę.
- Może zaczynają myśleć naszymi kategoriami, zrównują się z nami...
Pogrążeni w swych rozważaniach podążali w kierunku warszawskiej siedziby FBI.
Trzask zamykanych drzwi czarnego chrayzlera, zakłócił ciszę wszechotaczającego lasu. Wysiadło zeń dwóch amerykańskich osiłków wraz z kapitanem. Reszcie agentów rozdawano już broń snajperską.
- Jesteście pewni, że tu właśnie wylądowali? - Kopieczyński wciąż nie dawał wiary w zaistniałą sytuację.
- Jak najbardziej. Nawet udało nam się zrobić satelitarne zdjęcie temu obiektowi - odpowiedział jeden z amerykanów. Wyjął zdjęcie z kieszeni i pokazał kapitanowi. - Jednak nie uchwyciliśmy pasażerów.
- Satelita stracił kontakt z celem, gdy obiekt schował się za horyzontem - dodał drugi. - Od tego czasu minęło kilka godzin, mamy nadzieję, że jeszcze nie odlecieli.
Kapitan odebrał swoją broń jako ostatni.
- Jestem tu najstarszy stopniem, ale nie czuję, abym dowodził tą operacją.
- Ma pan rację, rozkazy może pan wydawać jedynie swojemu oddziałowi, my im nie podlegamy. To ze względów bezpieczeństwa. Wyjaśnimy to panu później. Tymczasem proponowałbym ruszyć dalej. Musimy zająć odpowiednio ukryte stanowiska.
- Proszę powiedzieć swoim kierowcom, aby zabrali stąd samochody - Amerykanie uzupełniali się nawzajem. - Dalej pójdziemy pieszo. To w samym środku tego lasu, dwa kilometry od ulicy.
Budynek polskiej siedziby FBI był ogromny. Jego konstrukcja wyraźnie dawała do zrozumienia, iż władze górują nad zwykłym obywatelem, zamieszkującym skromniejsze struktury. Podziemny parking, na którym zaparkowali Jarayy i Karayy wypełniony był służbowymi pojazdami Federalnymi. Wszystko było w pełni zautomatyzowane: przy wjeździe, ich spreparowane dokumenty, sprawdzał automat, windy reagowały na polecenia słowne, drzwi, które mijali otwierały się automatyczne.
Kompleks stanowiło połączenie jasnych, marmurowych posadzek, odbijających słoneczne światło wpadające przez szklane ściany oraz futurystycznych rzeźbień wypełniających niewykorzystywalne przestrzenie w budynku.
Infiltratorzy zaskoczeni technologią dorównują ich własnej, błądzili po labiryncie niekończących się korytarzy. Aż wreszcie udało im się dotrzeć do drzwi, których szukali, drewnianych drzwi z wizytówką:
Federalne Biuro Śledcze - Polska
Kpt. Piotr Kopieczyński
Te drzwi nie drgnęły, mimo iż agenci stali zaledwie paręnaście centymetrów przed nimi.
- Co teraz? - zakłopotany agent zwrócił się do Kerayyi.
- Marnie cię przystosowali - odparła z pogardą. - Zapukaj i naciśnij klamkę.
Jarayy wykonał wszystko, jak mu powiedziała. Otworzył drzwi. Weszli do gabinetu i stanęli jak wryci.
Pokój, w którym się znaleźli był prawie identyczny z tym w CEG na M87, gdzie agentka Kerayy pracowała jako sekretarka. Tak samo, po lewej stronie zaraz przy wejściu siedziała sekretarka Kopieczyńskiego.
Właśnie wstała, by przywitać gości.
- Czym mogę państwu służyć? - zapytała.
- Chcielibyśmy porozmawiać z kapitanem Kopieczyńskim - podjęła Kerayy. - Czy jest u siebie? - wskazała ręką kolejne drzwi. Spojrzała sekretarce w oczy.
- Niestety. Kapitan opuścił biuro z dwoma amerykańskimi agentami jakąś godzinę temu.
- Może nam pani powiedzieć, dokąd się udali? - zapytał Jarayy.
- Cóż, nie. Nie zostałam poinformowana. Prawdopodobnie nikt poza nimi samymi nie wie gdzie są, często tak bywa. Mogę jedynie powiedzieć, że nikogo państwo aktualnie nie znajdą. Wszyscy pojechali z nimi.
Jarayy chwycił agentkę za ramię i skierowali się ku wyjściu.
- O co chodzi? - pisnęła, czując wrzynające się palce agenta.
- Oni wiedzą - szepnął jej, gdy szli korytarzem do samochodu. - Wiedzą, że wylądowaliśmy. Posłali po nas wszystkich swoich ludzi.
|
Ilustracja: Michał Romanowski |
- Kapitanie! Wszystkie stanowiska obstawione - zameldował człowiek z oddziału.
Kopieczyński potwierdził meldunek kiwnięciem głowy, poczym zwrócił się do Amerykanów:
- Jaką macie pewność, że wrócą na miejsce lądowania?
- Nie mamy żadnej. Cała operacja opiera się na przypuszczeniach, nasi scenarzyści stwierdzili, że najbardziej prawdopodobny jest ich odlot z tego samego miejsca, w którym lądowali. To jest najbardziej prawdopodobne. Twierdzą, że zaraz po przybyciu, pojazd którym przylecieli oddalił się od Ziemi na bezpieczną odległość, ponieważ satelita po obiegnięciu Ziemi nie zarejestrował go ponownie, a według naszego śledztwa czas okrążenia Ziemi przez satelitę nie wystarczył gościom na infiltrację. Myślimy, iż obiekt wróci w momencie, kiedy jego pasażerowie znajdą się w miejscu lądowania. A my, właśnie na to będziemy czekać. Przejmiemy ich wehikuł, całą znajdującą się na nim technologię, a później...
- Tak. Nich sobie nie myślą, że jesteśmy pionkami na galaktycznej szachownicy - dorzucił drugi. - Nie chcą się nam przedstawić, to my przedstawimy się pierwsi!
Czas mijał. Ludzie leżeli na wilgotnej, leśnej ściółce od godziny. Obserwowali niewielką polanę w centrum lasu. Wedle rozkazu nikt się nie poruszał. Od czasu do czasu między odgłosami lasu dało się słyszeć ciche poszeptywania agentów:
- Jeśli wiedzą, że tu jesteśmy, zgnijemy tu razem z liśćmi.
- Albo wcześniej zjedzą nas sześcionogie potworki amazonki, mrówki znaczy - szepnął inny.
Nagle ucichli całkowicie, ktoś szedł. Słychać było zbliżające się odgłosy pękających pod czyimś ciężarem gałęzi. Wszystkie karabinki snajperskie skierowane były w kierunku trzasków.
- To dwie osoby - szepnął któryś z agentów.
- Skąd ty to możesz wiedzieć, las jest gęsty nic jeszcze nie widać - zaoponował kolejny.
- Słyszę kroki czterech stóp - wyjaśnił.
Trzaski gwałtownie zwiększyły częstotliwość.
- Chcą nas zajść od tyłu - krzyknął ktoś półgłosem.
Dźwięk zatoczył wielkie koło wokół oddziału, po czym ponownie kierował się szybkim tempem w ich stronę. Celowniki wszystkich karabinków zrobiły gwałtowny zwrot. Nikt nie zdążył nacisnąć spustu... Nad głowami dobrze ukrytych agentów przeleciał zdezorientowany, potężny jeleń. Któryś z agentów roześmiał się ironicznie.
- Nikt prócz nas i czworonogów nie odwiedza tego lasu - skomentował.
- Cicho tam! - szepnął kapitan. - Znowu coś tu idzie!
Tym razem słychać było wyraźnie nie zsynchronizowane kroki dwóch dwunożnych stworzeń. Szły zdecydowanie.
- Muszą gdzieś tu być - stawiając pewnie kroki Jarayy zwrócił się do partnerki. - Mam nadzieję, że czekają.
- A jeśli nie zdążysz go namówić i zabiją nas? - zapytała przerażona Kerayy ledwo dotrzymując mu kroku.
- Przecież sama mnie uczyłaś, że Ziemianie kierują się honorem, nie będą strzelać do istot od wielu wieków nie stosujących broni - mówił z przekonaniem. - Gdyby jednak ktoś z nas zginął, drugi zobowiązany jest zdetonować ładunki awaryjne na promie. O tym chyba pamiętasz?
- Nie chciałabym zginąć zbita przez podmuch eksplozji - myślała głośno Kerayy.
- Niestety nasi naukowcy stwierdzili, że to jest najlepsza metoda na pozbycie się świadków. Mam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Weszli na polanę, rozglądając się na wszystkie strony.
Kopieczyński przejął lornetkę
- Opuśćcie broń, to ludzie! - szepnął.
- To nic nie znaczy - zaoponował Amerykanin. - Czytał pan, co znaleźliśmy po eksplozji w Rozwell? - odpowiedział pytaniem Amerykanin. - Właśnie szczątki ciała ludzkiego.
- Jak mamy ich w takim razie rozpoznać, przecież to mogą być grzybiarze czy też entomolodzy polujący na owady? - odbił kapitan.
- Będziemy czekać na coś nienaturalnego.
Dwójka nieznajomych ludzi stanęła na środku polany. Mężczyzna wyjął z kieszeni zwiniętą, foliową siatkę i przykucnął.
- Widzicie? Co prawda niedoświadczeni, ale to grzybiarze - szepnął, jednak zaraz oniemiał.
Mężczyzna zamiast wrzucić zdobycz do siatki, wyjął z niej dziwną kryształową piramidkę. Położył na ziemi, poczym z towarzyszką odszedł na jakieś pięć metrów. Padające na piramidkę promienie słoneczne odbijały się wzmocnione, tworząc cztery snopy światła rozproszone na wszystkie strony świata.
- Powinni w każdej chwili się ujawnić - rzekł niespokojnie Jarayy.
- A jeżeli nasi naukowcy mylą się i Ziemianie w ogóle nie wiedzą, że istniejemy?
- To wrócimy na Genimedesa i skonsultujemy sytuację z "górą".
Z nieba jak meteor sunął prom. Prosto na wyznaczone lądowisko.
- Musimy za wszelką cenę zdobyć statek - podniecony Amerykanin przypomniał dowodzącemu.
- Za wszelką cenę - powtórzył jak selektywne echo drugi.
Pojazd zawisł na wysokości kilku centymetrów od podłoża. Agenci z centrum Galaktyki zbliżyli się do niego. Drzwi otworzyły się, lecz nie postawili następnego kroku. Rozglądali się tylko spokojnie po okolicznych zaroślach.
W tej samej chwili z gąszczu zarośli wyłonił się kapitan polskiego oddziału FBI z karabinkiem wycelowanym prosto w bliżej stojącego obcego.
- W imieniu bezpieczeństwa naszej planety proszę oddalić się od pojazdu z podniesionymi rękoma - Kopieczyński w zdenerwowaniu ledwo wyrecytował rozkaz.
Obcy posłusznie wykonali polecenie.
Kopieczyński zaskoczony wzorową reakcją, spojrzał na Amerykanów pytająco.
Nikt z nich nie przewidział tak prostego scenariusza. Rozważali setki sytuacji, w których obcy użyją swojej broni lub sił nadprzyrodzonych. Lecz nigdy nie przyszło im do głowy, że istoty stosujące tak skomplikowane, przewyższające wielokrotnie ziemskie maszyny latające, po prostu się poddadzą przy byle groźbie, a poza tym większość scenariuszy zawierało kwestię dotyczącą nieporozumienia językowego.
Agenci niezmiennie leżeli w ukryciu. Dawali jednak dyskretne znaki, z których jasno wynikało, że chcą, aby zakończył żywot obcych jak najszybciej, by mogli bezpiecznie przejąć obiekt ich pożądania.
W głowie Kopieczyńskiego toczyła się wojna myśli "Czy musi ich zabijać?". Przybysze wyglądali na nieszkodliwych. Jednak nic nie mówili. "Może coś knuli?". Myśli przeganiały jedna drugą, gdy w jego umyśle zabrzmiał obcy głos:
- Człowieku! Jak możesz myśleć, że coś ci zrobimy. Pomyśl lepiej o tych dwóch, od których przed chwilą próbowałeś uzyskać jakiekolwiek wsparcie. Zostawili cię. Nie dbają o twoje życie. Chcą jedynie nas zgładzić i przejąć naszą technologię. Przemyśl to sobie. Jesteś wojskowym, wiesz po co im ten sprzęt. Myśl, myśl. To oni ci zagrażają, nie my.
Kapitan wiedział, że słowa zostały wypowiedziane przez obcego, mimo iż ten nie otworzył ust. Powoli opuścił broń. Podniósł rękę na znak zrozumienia z celem przeprowadzenia jawnej rozmowy.
W tym samym momencie z krzaków wyłoniła się postać Amerykanina, który bez zbędnej zwłoki i wyjaśnień nacisnął spust swojego karabinka.
Jarayy zamierzał wypowiedzieć właśnie jakieś słowa, lecz pocisk był szybszy. Trafił go w grdykę. Amerykanin powtórzył salwę. Tym razem pocisk wkręcił się w czaszkę wykrzywionego konwulsją nieszczęśnika. Jakoż każdy człowiek, tak i Jarayy, w miejscu tym ukryty ma organ główny, stracił on momentalnie kontrolę nad swym ciałem i upadł bezwładnie na ziemię. Wtórował temu przerażający pisk towarzyszki obcego.
Kapitan zaskoczony niespodziewaną reakcją krzyczał zdesperowany:
- On miał rację! Miał rację! To wy jesteście wrogiem społeczności! - zdezorientowany wystrzelił ze swej broni, którą raptownie zwrócił ku mordercy. Na ziemię runął drugi trup.
- Strzelać we wszystkie żywe istoty na tej polanie - rozległ się rozkaz drugiego pozostałego przy życiu Amerykanina. - Kontrolę nad waszym kapitanem przeleli ci obcy. Jest już taki jak oni! Unicestwić ich! - krzyczał.
Rozległy się serie wystrzałów. Ciało Polaka przeszył grad pocisków. Kolejny byt poległ w tej galaktycznej wojnie. Kule nie ominęły również sparaliżowanej strachem pięknej istoty, stojącej przy wejściu do pojazdu. Nawet nie zdążyło jej przyjść do głowy, że uruchomić musi detonator ładunków na promie, choć trzymała go już w ręku.
Wprawdzie nie była to ostatnia ofiara tej potyczki, jednakże znany był już jej wynik.
Ziemscy wojskowi po szczegółowych badaniach obcego pojazdu i odpowiednich przeróbkach, dotyczących głównie do montowaniu uzbrojenia, wysłali odpowiednio przeszkoloną parę żołnierzy, których celem było zgładzić rasę infiltratorów.
Jedyny potencjalny problem przyszłych władców rozwiązał automatyczny pilot promu.
Vae victis! Rzec by można.
Od Autora
W tej noweli zawarłem jedno z moich wyobrażeń maszynerii otaczającej nas rzeczywistości.
Od "małego" zastanawiałem się: Czy jest to tak, jak mówił Epikur, iż bogowie istnieją, lecz nie mają żadnego wpływu na żywy element, czy też może coś ma jednak jakiś wpływ. Jeśli ktoś nie zgadza się z Epikurem, to nich zastanowi się nad swymi poczynaniami. Czy mają one jakikolwiek sens? Przecież taki człowiek jest martwą marionetką, ustawianą przez Animatora, który z góry ustala scenariusz wydarzeń, a następnie identycznie go odtwarza.
A czy marionetka, może zbuntować się przeciwko swemu władcy? - Raczej nie... Lecz skoro człowiek potrafi myśleć abstrakcyjnie, to nie może być żadną nieporadną pacynką.
Jeśli dalej będziemy się upierać przy twierdzeniu, że Coś (jakaś siła) nami kieruje, to logicznie trzeba stwierdzić, iż kiedyś nasze niepojęte rozumowanie zniszczy tę siłę i samo się nią stanie.
Aby zaoszczędzić wam niekończącego wertowania glosariuszy wyjaśnię kilka terminów napotkanych przez was w niniejszym opowiadaniu:
- Veni, Vidi, Deus Vicit - W oryginale są to słynne słowa Juliusza Cezara ździebko zmodyfikowane przez Jana III Sobieskiego po zwycięstwie nad Turkami pod Wiedniem (1683). Przetłumaczyć je można następująco: "przybyłem, zobaczyłem, Bóg zwyciężył".
- Vae victis! - (Biada zwyciężonym) słowa króla Galów w sytuacji nie mającej żadnego związku z opowiadaniem.
- W noweli przewija się też skrót (kps), który może być nie zrozumiały dla czytelnika, jest to jednostka odległości stosowana w astronomii, 1 ps(parsek) = 3,262 roku świetlnego.
- M87 - jest autentyczną nazwą przewidywanego przez OTW obiektu, w którym zachodzą interesujące zjawiska czasoprzestrzenne. Prawdopodobnie dotyczące tamtejszej czarnej dziury.
Bartosz Kowa
{ redakcja@valetz.pl }