The VALETZ Magazine nr. 5 (X) - grudzien 1999,
styczen 2000
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Czy Sen moze zadzwonic?
        Dla Joli

Prolog

    Wszystko wskazuje na to, ze wysnilem Ja.
    Zmeczony umysl uwieziony w konajacym ciele, ktoremu nie dane bylo zdrzemnac sie ostatniej nocy, ledwie tolerowany trzydniowy zarost, opadajace powieki i drzace po alkoholowym upojeniu dlonie, niezdolne utrzymac ksiazki w jednej pozycji podczas, kiedy rozpedzony autobus mknie po spekanym staroscia asfalcie. Kto wie, moze na ktorejs koleinie jakas czastka mojego jestestwa pchnieta naglym przyspieszeniem wypadla ze swej odwiecznej trajektorii, zatunelowala w obszar jej zabroniony, czy co tam jeszcze - tak, ze zmienila funkcje falowa mojej niesmialosci i... zagadnalem nieznajoma, niezwykla dziewczyne.
    Ale po kolei...

Sen - dzien pierwszy

Ilustracja: Michal Romanowski
    Wcisniety w autobusowy fotel przywarlem do okna, jeszcze jednej plaszczyzny umozliwiajacej utrzymanie mojego ciala w przyzwoitej, nierozlazacej sie na boki formie. Ostatnia noc nalezala do tych trudniejszych, jakie raz na jakis czas spedza kazdy facet; ciemny pokoj, rozjasniany jedynie watlym, stroboskopowym, meczacym wzrok swiatlem, buchajacym ze znieksztalconego prostokata dwudziestosiedmiocalowego ekranu, brzdek kolejno odstawianych, oproznionych butelek i typowo meskie rozmowy - o upadlosci ducha wsrod braci, o braku odwzajemnionej milosci, jaka obdarza sie niewdzieczne istoty plci pieknej napotykane na ulicy, w autobusie, szkole i pracy. W sumie atmosfera przesiaknieta apatia i rozczarowaniem; nastroj charakterystyczny dla ostatniej fazy zycia samobojcy. Czterech facetow wybrancow z wlasnej woli. Kamikadze, meski wiatr... Rankiem powrot do domu. Prysznic, bo kapiel w tym stanie nie jest wskazana, raczej bylaby przypieczetowaniem nocnych mysli. Tak latwo jest zanurzyc sie, pozwolic na smiertelne pieszczoty cieplej i miekkiej wody. A wiec krotki, wrecz brutalny, ozywczy prysznic: na zmiane ciepla i zimna woda, i tak, az do chwili, kiedy waska przestrzen pomiedzy gorna i dolna powieka wyniesie bezpieczny centymetr. Wtedy gorzka herbata, plus ewentualnie kilka aspiryn, jesli w miedzyczasie pojawia sie bol w tylnej czesci czaszki, albo jego symptomy sa odczuwalne. Gleboki oddech i juz jestem gotowy do owacji na czesc nowego dnia.
    A wiec siedze w podwarszawskim autobusie: dojazd do stolicy pociagiem zostal wykluczony z przyczyn naturalnych - stacja kolejowa lezy zbyt daleko od mego bloku. Siedze i tepym wzrokiem wpatruje sie przed siebie: a to na mijanego w pedzie malego fiata, a to w monotonny wzor obicia fotela przede mna. Raz po raz siegam po ksiazke, rozkladam ja i z mozolem mrowki odszukuje wlasciwa strone. Wtedy czytam zdanie lub dwa, lecz moje neurony odmawiaja dalszej wspolpracy i zmuszony rezygnuje. Niemal zatrzaskuje ksiazke i kontynuuje swoj proces wizualnego wyluskiwania z otaczajacej mnie szarzyzny czegos, na czym mozna zatrzymac swoj wzrok...
    Az tu nagle dostrzegam ja. Idzie... Nie!!! Wprost plynie przejsciem pomiedzy fotelami autobusu. Chryste Panie! Wysoka, szczupla blondynka; niesie zielona, papierowa teczke i kolorowy, zygzakowaty, plocienny plecak. Chyba zapominam oddychac..., a ona rozglada sie. Wiele miejsc jest zajetych, lecz czesc nadal jest pusta. Siedze przy konca autobusu i moge podziwiac ten fenomen przez caly ten czas. Wreszcie dociera do mojego rzedu, staram sie nie odwracac za nia glowy - to nieeleganckie przeciez - i powoli trace ja z pola widzenia. Wtedy trzeba czym predzej zamknac powieki - na ich wewnetrznej stronie pozostaje utrwalony ostatni obraz...
    Tak tez robie.
    - Przepraszam, mozna...? - nie wierze wlasnym uszom, ale ona zamierza usiasc tuz obok mnie! Ze zdumieniem stwierdzam, ze miejsce obok mnie jest wolne.
    - Tak. Zapraszam... - to zbyt piekne, nie umiem powiedziec nic wiecej.
    A ona siada!
    Z wrazenia, az zapiera mi dech. Poprawiam sie w fotelu. Nagle staram sie znalezc bardziej dogodna pozycje dla... No wlasnie! Wlasciwie po co? Wczesniej tez nie bylo mi wygodnie, a moze chcialbym po prostu jeszcze raz wizualnie zweryfikowac autentycznosc zjawiska unikajac, odbiegajacych od mieszczacych sie w klasie kulturalnych zachowan, spojrzen. Mam nadzieje, ze sie nie czerwienie.
    A autobus mknie. Niedlugo przystanek, jeden, drugi... Na ktoryms kolejnym ona wysiadzie. Spogladam w bok, na jej twarz z profilu. Kiedy i ona odwraca sie w moja strone, udaje, ze patrzylem w okno za nia. Glupi balwan ze mnie, ale teraz juz wiem. ONA NAPRAWDE ISTNIEJE!
    Spogladam na jej dlonie, ktore ulozyla na swej papierowej teczce; dlugie place, naturalne paznokcie: nie za dlugie, ale i nie za krotkie, takie w sam raz. Chyba wyczuwa moj wzrok spoczywajacy na nich, bo raptownie wykonuje dlonmi nieokreslony gest - cos, jak zacieranie jednej reki o druga. Usmiecham sie do samego siebie.
    I jak ta dziewczyna emanuje! Nie pamietam juz kiedy ostatnio, o ile w ogole kiedykolwiek, natknalem sie na tak silne zrodlo odmiennosci, indywidualizmu, jakiejs trudnej do opisania wewnetrznej sily, ktora tryska z niej nawet teraz, kiedy siedzi tak spokojnie tuz obok mnie! Spogladam na Nia raz jeszcze. Mniejsza o to, jak to wyglada. Tak, dokladnie tak, jak sobie wyobrazalem - spokoj i opanowanie. Siedzi obok mnie tak nieruchomo, ze wydaje mi sie, ze moje ukradkowe spojrzenia sa niczym gornicze stapniecia - odczuwalne, az do smiertelnego bolu. Siedzi wyprostowana i zapatrzona gdzies przed siebie. Chyba co jakis czas spoglada w okno obok mnie. A moze na mnie? Moje chlopiece rojenia o niebieskookiej blondynce zartuja sobie ze mnie...
    Jej glos tez zabrzmial niezwykle. Odlegly, nieco nieobecny, jakby jego wlascicielka wladala czyms wiecej nizli tylko mowa, i spokojny, jak cala ona. Musze go uslyszec raz jeszcze, a potem... chocby koniec swiata!
    Podstepnie postanawiam spytac sie jej o godzine, choc w tylnej kieszeni moich spodni tkwi sprawny zegarek. Nic lepszego nie przychodzi mi do glowy. Wiem, ze to nie w porzadku, ale chcialbym przynajmniej raz jeszcze uslyszec ja. Zbieram sie w sobie i pytam spogladajac na nia i ludzac sie, ze moze jeszcze uda mi sie spojrzec w jej niebieskie oczy...
    - Przepraszam, czy masz moze zegarek? - dalbym slowo, ze moj glos brzmi, jak szept z zaswiatow, ale ona reaguje i spoglada w moja strone. No, bo przeciez nie na mnie!
    - Nie, niestety nie mam - odpowiada.
    - Nieszkodzi - bakam pod nosem.
    Powiedziala jakze niewiele, ale to wystarcza! Teraz juz wiem, ze jej glos nalezy do tej grupy dzwiekow, ktorymi chcialoby sie byc usypianym i budzonym. Do tej samej grupy zaklasyfikowac mozna jeszcze od biedy spiew ptakow, szum morza i szelest drzew... Wzdycham. Raz jeszcze probuje z ksiazka, ale po porazce chowam ja ostatecznie do torby. Splatam palce rak. Tylko spokoj.
    Jestem swiadkiem fenomenalnego, unikalnego zjawiska. Efemerycznego tak bardzo, jak polgodzinna podroz autobusem. Przymykam oczy i swiadomie zatapiam sie w tym eterze, ktory ja otacza...
    Autobus polyka kilometry. Raz po raz, wiedziony instynktem, otwieram oczy i sprawdzam, czy fenomen trwa. Ale ona jest tutaj wciaz. Wciaz tak samo spokojna, piekna i niewyslowiona. Za kazdym razem przyswajam sobie kolejny element jej bycia: szczegolne rysy twarzy, ksztalt malzowin i nosa, dlugie rzesy, fakt, ze sie nie maluje, linie blond wlosow i delikatnych brwi, sposob, w jaki oddycha, przykuwajace wzrok kolana, czesciowo zakryte trzymanym na nich plecakiem.
    Boze, dzis poniedzialek, a ja czuje sie, jakby nagle tydzien zyskal osmy dzien. Tak, jak u Hlaski...
    Dojezdzamy na miejsce. Juz Warszawa. W zasadzie to spieszy mi sie, ale postanawiam wysiasc tam, gdzie i ta piekna nieznajoma. Chce zapamietac jej taniec. Chce zakodowac w swych bankach pamieci wzorzec, ktory bede bezskutecznie szukal cale zycie nucac pod nosem slowa refrenu utworu grupy Dire Straits "And it's your face I am looking for on every street". Poza tym chce sie przekonac, czy ma tak dlugie i zgrabne nogi, jak mi sie wydaje...
    Wysiadam nie bezposrednio za nia. Miedzy nami jest ktos jeszcze. W pewnym momencie wydaje mi sie, ze ona oglada sie do tylu i znowu powracaja chlopiece marzenia - moze spoglada na mnie? - ale to chyba zludzenie.
    Na zewnatrz autobusu wysuwam sie zza grupki ludzi, by zobaczyc jak idzie. I malo co nie padam z wrazenia na ziemie! Tak plynie woda koleinami swej matczynej rzeki; lagodnie, a jednoczesnie gwaltownie, a w kazdym musnieciu kamienia przejawia sie jej niszczycielska moc i spokojna natura. Kazdy jej krok cos we mnie bezpowrotnie miazdzy, burzy kolejna cegle w murze bezsilnosci. Przyspieszam kroku, tak, aby minac ja jak najszybciej. Niech skonczy sie to Pieklo, te wewnetrzne katusze... Niech sie to skonczy, krzyczy we mnie me meskie marzenie.
    Juz prawie ja mijam - Boze, co za uczucie - kiedy odwracam sie do niej i slysze samego siebie.
    - Przepraszam, czy lubisz chodzic do kina?
    Co za kretynskie pytanie? Caly ja. Skonczony duren. Jeszcze nie imbecyl, ale juz debil. Zapytac aniola, czy lubi samochody? Prawie plone za wstydu.
    A ona odpowiada.
    - Tak - to brzmi nieco niepewnie. Chyba jest tak samo zaskoczona sytuacja, jak i ja. A to niezle!
    - A czy wybralabys sie ze mna obejrzec jakis film? - sam nie wiem, skad przychodza mi do glowy tak banalne pytania.
    - No... jasne - odpowiada. - Tylko kiedy? - paleczke przejmuje ona.
    Moze praktycznie kazdego dnia. Pytam o jakis kontakt do niej i dostaje numer telefonu. Sciaga plecak i wyjmuje z niego cienkopis, ja siegam do torby po notatnik. Z luboscia wpatruje sie w nia, kiedy pisze cyfry telefonu i umieszcza obok niego swoje imie - Jolka. Tak po prostu i tak niezwykle.
    Umawiamy sie wstepnie na srode - to za dwa dni - ale mam do niej zadzwonic jeszcze jutro wieczorem. Idziemy razem na ten sam przystanek tramwajowy wymieniajac sie informacjami. Obecnie szuka pracy, mieszka u brata, a tak w ogole to studiuje...
    Chyba zbyt gleboko patrzylem w jej niebieskie, duze oczy, bo nagle zdaje sobie sprawe, ze jestem sam. Stoje na stopniach jadacego tramwaju, ale wokol mnie jej nie ma. Rzucam sie na torbe, wyrywam z niej notatnik i odszukuje te jedna jedyna strone... Uff!!! Znajduje ja i czytam raz jeszcze te siedem cyfr numeru telefonu i piec liter imienia...

Sen - dzien drugi

    Wtorek ma sobie cos z makaronu. Mianowicie dlugosc. Wlecze sie i wlecze, i wieczor jest wciaz tak samo odlegly. Moje sprawy jakos sie tocza i zastanawiam sie, jak wyglada dzisiejszy dzien Joli...
    Wreszcie nastepuje upragniony wieczor i godzina dwudziesta pierwsza. Wtedy mialem zadzwonic. Ostatnie minuty spedzam w Siodemce wertujac w obie strony informatory stoleczne w poszukiwaniu filmu wartego tej dziewczyny. Szczerze powiedziawszy niczego takiego nie znajduje, pospiesznie dopijam kawe i wychodze. Osiem minut po dziewiatej wybieram jej numer.
    - Slucham - slysze meski glos, to pewnie jej brat.
    Pytam o Jole. Brat odchodzi, a potem slysze ja. Dzwonie z ruchliwego, mimo pory, punktu miasta i czesc jej slow bezpowrotnie ulatuje. Opowiada troche o swoim dniu, pyta o moja prace i umawiamy sie na czternasta w srode.
    To juz jutro!

Sen - dzien trzeci

    Jola troche slabo zna Warszawe, wiec martwie sie, czy oboje umawiajac sie myslelismy o tym samym miejscu. Przejezdzam dwadziescia minut wczesniej, i ku mojemu zdumieniu ona juz tam jest. Nie widzialem jej dwa dni, ale jest dokladnie taka, jaka ja zapamietalem.
    Jedziemy do jakiejs agencji reklamowej, gdzie Jola chce dowiedziec sie o warunki pracy. Przyznaje, ze potrzebuje pracy, a ja w tym samym momencie juz mysle, w jaki sposob mozna jej pomoc.
Ilustracja: Michal Romanowski
    Jest troche zimno, a ona nie jest najcieplej ubrana, ladujemy wiec w jakims pubie i rozgrzewamy sie kawa. Rozmawiamy o wszystkim, calkiem naturalnie - nie moge oderwac od niej wzroku. Kiedy jej slucham przyznaje sie przed samym soba, ze balem sie tego spotkania. Balem sie, ze okaze sie kims z kim nie bede umial rozmawiac, dla kogo moje slowa beda blahe i banalne, i vice versa...
    A tu napotykam na cos niezwyklego. Co slowo jestem zaskakiwany, z trudem odnajduje sie w gaszczu faktow, opinii i mysli. Potrzebuje czasu, aby to strawic. A czasu jest malo. Z przerazeniem uswiadamiam sobie, ze kiedys to spotkanie skonczy sie i byc moze juz nigdy jej nie uslysze. To nieslychane, ale czuje sie, jak bohater jakiejs szczesliwej opowiesci i podobnie, jak on, marze, aby chwila ta nie miala konca.
    Rozmawiamy tez o naszym pierwszym spotkaniu. Wedlug niej bardzo duzo ryzykowalem. Nie bardzo to rozumiem, pewnie dlatego, ze pierwszy raz w zyciu zagadnalem na ulicy nieznajoma dziewczyne. Ona przyznaje, ze takze pierwszy raz w ten sposob podawala komus swoj numer telefonu. Wszystko to nadaje tym wydarzeniom jakas range niezwyklosci. W duszy chcialbym myslec, ze to przeznaczenie. Ale to zbyt piekne, aby moglo byc prawdziwe. Jola slyszala, ze najczesciej mezczyzni nie dzwonia do kobiety, kiedy juz zdobywaja jej numer telefonu. To dla mnie zupelnie niezrozumiale. Tak, jakby jakas czesc ich meskiej dumy zostawala zaspokojona tylko tym, ze kobieta podala mu swoj numer. Dochodze do wniosku, ze musza byc to chorzy mezczyzni. Nie wyobrazam sobie, ze nie zadzwonilbym do Joli.
    Wracamy do domow, kiedy na swiecie zapada juz zmierzch. Siedzimy obok siebie w autobusie tak, jak w dniu poznania. Jola przypomina, abym podal jej swoj numer telefonu. Zapisuje go na pojedynczej kartce wyjetej z kieszeni kurtki i zapewnia mnie, ze jej nie zgubi. Staram sie w to wierzyc. Zartuje jeszcze pytajac, czy nie wie, jak to jest z kobietami, ktore otrzymuja juz telefon do mezczyzny? Czy one tez zazwyczaj nie dzwonia?

Epilog, czyli przebudzenie

    Teraz, kiedy pisze te slowa mija juz kolejny dzien oczekiwania na telefon od Joli. Z kazda godzina i kazdym dzwonkiem telefonu, kiedy w sluchawce nie brzmi jej glos, wydarzenia zeszlego tygodnia coraz bardziej przypominaja mi Sen. Sen z gatunku tych, ktore snia sie tylko raz w zyciu. A jesli kiedykolwiek powiem komus, ze spotkalem Sen w zwyklym, podmiejskim autobusie i teraz czekam, az Sen zadzwoni do mnie, to i tak nikt mi w to nie uwierzy. Poniewaz natura Snow nie jest dzwonienie. Sny po prostu sie snia.
    Czasami snia sie na jawie.

6-8.10.1997

 
Artur Dlugosz { redakcja@valetz.pl }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

18
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.