The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - październik,
listopad 1999
[ ISO 8859-2 ]
( wersja ASCII ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Centrum
        Fragment powieści (4/4)

Ilustracja: Rafał Masłyk
    W każdym pomieszczeniu laboratorium wisiał duży zegar bezszelestnie odmierzający czas. Te zegary przerażały mnie. Boleśnie świadczyły o przemijaniu.
    San Antonio stał się moim światem. O innych światach nic nie wiedziałem, nie chciałem wiedzieć. Nie potrzebowałem dni tygodnia, miesiąca. Laboratorium zaczęło mnie napawać, jak innych służących, zabobonnym strachem. Jednocześnie wiedziałem, że muszę się oderwać od tego miejsca, odciąć korzenie, którymi wrosłem w ten krajobraz. Z licznych pomieszczeń laboratoriów można było wyjść przy pomocy zwykłej klamki, natomiast wejść można było tylko przez uruchomienie zamka reagującego na odciski palców. Był to system zmyślny i prosty. Pewnego dnia znalazłem w jednym z najdalszych pomieszczeń. Drzwi otworzył mi ktoś przebrany w gruby błyszczący strój ochronny, zaopatrzony w hełm z szybką i dziwne urządzenie na plecach w kształcie małego wiatraka. Krzyknąłem z wrażenia. Tak bowiem ludy pierwotne przedstawiały pewnych osobników, których hotelarz von Deniken odkrzyknął przybyszami z innych planet. Łatwo zdobyłem taki strój. Wraz z hełmem-maską ukryłem go pod głazami zamykającymi wejście do jamy od strony najniższego pomieszczenia przytułku. Następnej nocy nagłym uderzeniem pięści uśpiłem na kilka godzin Kwiatuszka. Gdy inni posnęli, z kluczami francuskimi wyszedłem na dach klasztoru męskiego. Tu nie było kamer i czujników. Odkręciłem śruby mocujące antenę i wzmacniacz telefonii komórkowej. Wracając postanowiłem trochę się przejść. Przechodząc koło kościoła usłyszałem jęk. Drzwi do bocznej nawy nie były zamknięte na klucz. Uchyliłem je bezszelestnie. Czołgałem się. Światło księżyca wpadało przez kolorowe szybki witraży, kładło się czerwienią i ciemnym fioletem na splecionych postaciach dwóch kobiet. Jęczała siostra Angela. Ręka siostry Felixy błądziła pod jej habitem. Zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczna może okazać dla mnie ta sprawa. Wycofałem się natychmiast. Siostra Felixa sprawowała faktyczną władzę w San Antonio w sprawach doczesnych. Jeśli mnie widziała, to zawisło nade mną niebezpieczeństwo. Pobiegłem do sypialni. Napisałem list do ojca Augusta. Opisałem, co zobaczyłem i o co prawdopodobnie mogą mnie oskarżyć. Następnego ranka doręczyłem mu list z błaganiem, by go otworzył tylko w razie kłopotów, w jakich się znajdę. Naraziłem się na jego zniecierpliwienie, ale list przyjął i zamknął w biurku. Po raz pierwszy nie przeszkadzała mi nachalność i wścibstwo Kwiatuszka. Miał bardzo głupią minę, bo teraz ja starałem się trzymać stale w jego pobliżu.
    Dwa dni później, a w czasie, gdy zmierzałem na wieczorny posiłek zatrzymała mnie grupa nadzorców. Zdołałem tylko szepnąć Kwiatuszkowi, by natychmiast zawiadomił ojca Augusta. Zawiedziono mnie przed oblicze samej siostry Fidelii. Oskarżono o dwukrotnie molestowanie seksualne siostry Angeli i profanację nawy kościelnej.
    - Nikt mnie nawet nie spytał, czy to nie potwarz - krzyknąłem.
    - Nie ma tu takich zwyczajów i takiej potrzeby - wycedziła siostra Felixa. Siostra Angela dyszała spazmatycznie, jej policzki miały kolor buraków ćwikłowych. W asyście podenerwowanych nadzorców zeszliśmy znanym korytarzem, tyle, że skręciliśmy w bok. Strażnicy byli bliscy histerii. Sam odwalałem głazy blokujące pierwsze drzwi i to mi dało możliwość przerzucenia do śluzy stroju ochronnego. Zamknąłem drzwi. Miałem na sobie kilka zmian bielizny. Ubrałem szybko strój ochronny, maskę z filtrem i hełm.
    - Tylko nie zapomnij zamknąć drugich drzwi - spazmowali strażnicy. Właśnie je otworzyłem. W nozdrza uderzył mnie smród. Zamknąłem drugie drzwi.
    - Lepiej będzie bez dostępu tlenu - pomyślałem - Cokolwiek to jest, świeże powietrze pobudza go do działania. Oblał mnie pot. Było gorąco. Miałem ze sobą silną latarkę i bukłak z wodą zaopatrzony w rurkę. Położyłem się tuż przy drzwiach wewnętrznych, by nie zużywać energii bez potrzeby. Starałem się nie ruszać. Zapaliłem latarkę. Zobaczyłem w głębi lustro wody. Tłuste i opalizujące. Zobaczyłem oczka gazu z wolna posuwające się ku powierzchni cieczy i pękające. Dostrzegłem coś przypominającego pajączka wodnego. To jest - pomyślałem - mikroskopijne małe. Żadne duże zwierzę nie przetrwałoby w takich warunkach. To jakieś beztlenowce, zmutowane grzyby lub pleśnie. Po jakimś czasie latarka zgasła. Absolutna ciemność i prawie absolutna cisza sprawiły, że straciłem poczucie czasu. Było mi coraz goręcej. Tłumiłem ogarniające mdłości. - Nawet nie będę wiedział, co mnie zabiło - pomyślałem z goryczą - Ile można wytrzymać w masce przeciwgazowej i hełmie? W końcu skończy się zapas powietrza, które tu dopływa. Będę musiał zdjąć maskę i usnę jak karp w wannie.
    Wtedy poraził mnie jaśniejący obraz. Wspinałem się na górę. Miała charakterystyczny kształt. Wydostałem się już z piętra karłowatej roślinności. Przeszedłem obok napisu: Nie wchodzić. Niebezpieczeństwo lawin. Z prawej z ogłuszającym hukiem zsuwała się lawina błota i kamieni, ale daleko ode mnie. Szedłem po luźnych kamieniach w kierunku trawersu na przełęcz. Szedłem jak automat. Twarz miałem skurczoną, żółtawą z wyczerpania. Odpocząłem na półce i na czubkach palców wciągnąłem się na drugą obszerniejszą półkę. Zobaczyłem druty kolczaste i tabliczkę z odblaskowym napisem: zona wojskowa. Przebywanie grozi kalectwem lub śmiercią. Podciągnąłem się wyżej. Wyjąłem kombinerki i bez wysiłku przeciąłem druty. Moim oczom ukazywał się zaskakujący płaskowyż, niewidoczny z dołu.
    Usłyszałem odgłosy uderzeń. Z żalem wróciłem do jamy.
    - Wyłaź, jeśli jeszcze żyjesz, na miłość Boską - wołali strażnicy - Kamienie odwalone. Zaczekamy jeszcze kilka minut.
    Rzuciłem się ku drzwiom jak żbik, rozwarłem je jednym szarpnięciem, aż wypadły z zawiasów. Strażnicy na mój widok zawyli - i uciekli. Zerwałem pierwsze drzwi śluzy. W hełmie i masce musiałem rzeczywiście wyglądać nietypowo. Błyskawicznie zrzuciłem kostium ochronny. A także część bielizny. Schowałem je pod kawałkami skał. Zaparłem głazami zewnętrzne drzwi śluzy. Wybiegłem na podwórze. Dopadłem studni, pociągnąłem rączkę. Musiałem się czymś odkazić i tym czymś mogła na razie być woda. Po chwili ociekałem strumieniami jak fontanna.
    - Zawsze uważałem cię za sympatycznego - Il comandante wyraził swą opinię.
    Ojciec Cristobal wziął mnie bez zbędnych komentarzy do laboratorium. Tam zażyłem kąpieli w jakimś bardzo intensywnie pachnącym płynie. Potem suszyli mnie jak w suszarce, naświetlali. Ojciec Cristobal uważnie obejrzał moje uszy, oczy, gardło.
    - Masz niebywałe szczęście. Nie stwierdzam na razie żadnych objawów choroby - obwieścił -To łaska boska.
    - Ja użyłem skafandra i hełmu ochronnego - przyznałem się.
    - A już zaczynałem wierzyć, że jesteś jakimś herosem. Spędziłeś tam kilkanaście godzin, najdłużej ze wszystkich żywych. Czy widziałeś jakieś szczątki?
    - Nic, ani kosteczki. Strasznie mi się chce jeść i pić.
    Zostałem zaproszony na śniadanie do refektarza. Zaszczycił nas ojciec August.
    - Wybacz - rzucił - zupełnie zapomniałem o twoim liście. Mam nadmiar obowiązków. Gdyby nie Kwiatuszek, który skakał jak konik polny i robił wiele wrzasku, spełniłaby się twoja wizja.
    - Kwiatuszek nawet w czasie chłosty wrzeszczał w niebogłosy o liście - roześmiał się ojciec Cristobal.
    Pozostali bracia dotykali mnie i szarpali jakby oczekiwali, że rozpadnę się jak materiał zjedzony przez mole.
    Tak mi się chciało spać, że zasnąłem przy stole z kęsem przy zębach. Przebudzenie nie było wesołe. Cały mój precyzyjnie wytyczony plan wziął w łeb. Teraz musiałem improwizować, co zwiększało prawdopodobieństwo błędu. Miałem coraz mniej czasu. Siostra Felixa potrafi znaleźć mniej spektakularny, ale za to skuteczniejszy powód, by mnie uciszyć na wieki. Czekałyby mnie też niekończące się zeznania, konfrontacje, sądy kościelne. Wprawdzie Kwiatuszek zwiększył czujność, ale to była niewielka pociecha. Byłem zagrożeniem nie tylko dla siostry Felixy i żeńskiego zakonu, ale i dla ojców. Za dużo wiedziałem. Dlatego cały zamieniałem się w słuch. Nie miałem chwilowo obowiązków poza tym, że stale pobierano mi krew. Zostałem królikiem doświadczalnym. Wreszcie, po trzech dobach, w środku nocy, zdarzyło się to, na co czekałem. Włożyłem pierścień na palec. Wyślizgnąłem się z sali. Zobaczyłem reflektory i usłyszałem spazmatyczny jęk silnika. Padał deszcz zagłuszający kroki.
Wpełzałem na dach laboratorium. Stamtąd miałem dobre pole obserwacji. Odczekałem godzinkę, aż ciężarówka zostanie przynajmniej częściowo rozładowana. Wtedy kilkoma szarpnięciami wyrwałem anteny. Zrzuciłem je w dół. Zamocowałem niedługą linę. Zsunąłem się. Lina zaczepiła o coś. Nie miałem wyboru. Skoczyłem. Nastawiłem się, że złamię rękę lub nogę. Pode mną były ze trzy piętra. Nie odczułem bólu. Obmacałem ciało. Nic mi nie dolegało. Znalazłem anteny. Od magazynu, pod którym stała ciężarówka dzieliło mnie sto metrów i dwa niewysokie murki. Żeby tylko kluczyki tkwiły w stacyjce. Doczołgałem się wlokąc za sobą anteny. Zatrzymałem się. Gruby kierowca siedział w szoferce bez ruchu. Silnik był włączony. Wrzuciłem anteny pod plandekę. Skoczyłem do szoferki. Spod siedzenia wyłonił się Kwiatuszek, wycierając swój długi nóż. Kierowca nie żył. Zwaliłem go na Kwiatuszka. Wcisnąłem sprzęgło i gaz do dechy. Wyprysnęliśmy na drogę. Wycieraczki ledwo działały. Widoczność niewielka. Zmniejszyłem szybkość. Lepiej jechać wolniej niż leżeć w rowie.
    - Prawą rękę chwyciłem Kwiatuszka za gardło - Po coś to zrobił, ty beko gówna? wycharczałem - On był nam potrzebny.
    - Puść, bo udusisz - zapiszczał - Teraz i tak już nic nie zmienisz. Zobaczył mnie i musiałem.
    - Nie wolno zabijać - wrzasnąłem, aż się skulił - Oni i tak prędzej czy później zorientują się. Chodzi o to, żeby później. Mogą mieć jakieś zapasowe anteny na sąsiednich wzgórzach lub w magazynach. Nadadzą komunikat Internetem albo przez telefon satelitarny. Pościg wyruszy z dwóch stron. Zgarną nas jak z patelni. Będziemy traktowani jak mordercy, przez ciebie, ty barani łbie.
    - Wyrzucimy go po drodze do bagna.
    - Chodzi o czas. Kierowca znał każdy centymetr tej drogi. My nie wiemy o niej nic.
    - Bardzo przepraszam senor Pedro Luis Molina y Gonzaga e Solana e Alhambra.
    Udobruchałem się, bo nic innego nie mogłem zrobić. Co jakiś czas zwalniałem, oszczędzając silnik. Żaden z nas go nie znał, nie wiedział, jak naprawić. Zawodziły wycieraczki. Wtedy Kwiatuszek popisywał się kaskaderskim numerem i wisząc na linie przecierał irchą szyby i reflektory. Wokół cmokała glina. Lśniły torfowiska. Miałem nadzieję, że wampiry w czasie deszczu nie latają, podobnie jak moskity. Kwiatuszek znalazł w bagażniku karton "Monte Carlo" i butelkę tequili. Przydały się. Papierosa nie wyjmowałem z ust, co jakiś czas pociągałem łyk alkoholu. Ponosił mnie paroksyzm swobody, noga sama cisnęła pedał do oporu. Byłem wolny, tu i teraz, nieważne co stanie się za chwilę. Kwiatuszek grał na gitarze. Śpiewaliśmy. Nasz śpiew huczał, rozsadzał szoferkę. Deszcz padał raz mocniej, raz słabiej tworząc akompaniament. Nie mieliśmy zegarków. Na szczęście licznik odległości tablicy rozdzielczej działał. Po przejechaniu 50 kilometrów zwolniłem, szukałem odpowiedniego miejsca. Reflektory samochodu wyłowiły nasyp. Wokół rozciągały się bagna. Obszukałem trupa. Wziąłem dokumenty i zwitek banknotów. Mieliśmy trochę wygranych pieniędzy. Jak na San Antonio były to spore sumy. Tam kilkadziesiąt peso stawało się fortuną. Obecnie te pieniądze nie znaczyły nic. Powodzenie ucieczki zależało od zasobów finansowych. Zmusiłem Kwiatuszka, by wyczyścił i obmył ubranie nieboszczyka. Na mnie było za małe. Na niego zbyt obszerne. Ale miał przynajmniej buty i skarpetki. Chwyciliśmy ciepłego jeszcze trupa, ponieśliśmy na wysoki brzeg rozlewiska i cisnęliśmy w bagno. Kwiatuszek przeżegnał się i galopem wrócił do wozu.
    - Zaraz - ryknąłem - ty nigdy nie myślisz. Mamy jeszcze coś do zrobienia.
    Sięgnąłem po zawiniątko. Były tam farby do włosów, nożyczki, maszynka go golenia, pędzel, krem, lusterko. Kwiatuszek żegnał się raz po raz, bo trup wypływał, zanim pogrążył się na dobre. Nożyczki okazały się tępe. Strzyżenie i golenie w smugach reflektorów samochodowych nie należało do przyjemności. Niemniej po pewnym czasie miałem na głowie krótkiego jeżyka a na twarzy zabójcze wąsy. Przyciemniłem sobie włosy a Kwiatuszkowi rozjaśniłem. Pomstował, że kazałem mu je skrócić. Jechaliśmy 50-60 kilometrów na godzinę w ścianie deszczu. Wóz jęczał i zataczał się na wybojach, żołądki nam się urywały, flaki wywracały. W drodze wyrzuciłem wszystkie zbędne przedmioty. W luku bagażowym znaleźliśmy dużo żywności i medykamentów. Licznik odległości już dawno przekroczył 70 kilometrów.
    - Nie martw się - zachichotał Kwiatuszek - u nas często określa się drogę z hakiem. Widocznie tu hak jest większy.
    - Sprzedajmy furgonetkę czy jej dalej używamy?
    - Szybko sprzedać jest niełatwo. Najlepiej przemalować, przebić numery, przyczepić inne numery rejestracyjne.
    - Znasz kogoś w Cali?
    - Wolałbym nie znać - westchnął - ale jeśli nie ma innego wyjścia, to znam.
    - Ty masz dokumenty i ubranie. Ja nie.
    - Najważniejsze są buty - oświadczył. Gdy są z dobrej skóry i lśnią jak lustro, to załatwisz każdą sprawę.
    Deszcz przeszedł w mżawkę. Gdy wjechaliśmy na kolejne w niekończących się wzgórz, zobaczyłem światła Cali. To było wielkie miasto, większe niż się spodziewałem. Na drodze wjazdowej oślepiły mnie neony reklam i bilboardów. Kwiatuszek, wiedziony nieomylnym instynktem, poprowadził nas w kierunku tukurios - dzielnic nędzy. Tam łatwiej było przepaść jak kamień w wodę, przynajmniej takim jak my. Przejechaliśmy przez kilka osiedli zabudowanych falistą blachą i tekturą. Zatrzymaliśmy się w wąskiej uliczce wśród murowanych domostw otoczonych zaśmieconymi ogródkami. Z dala pobłyskiwał neon "Taberna". Mimo, że był środek nocy otoczył nas tłum dzieciaków. Były nachalne. Toteż gdy umorusany chłopczyk zaoferował mi wdzięki swej dziesięcioletniej siostry, chciałem je przepędzić.
    - Zostaw - szepnął Kwiatuszek - one są bezcenne. Wiedzą wszystko. Wdał się w długą dyskusję. Po chwili dwóch chłopaczków pilnowało wozu, a my umyliśmy się i doprowadzaliśmy do porządku w toalecie tawerny. Kupiona u knajpiarza pomada przyciemniła mi wąsy i brwi, ulizała jeżyka. Potem jedliśmy, pertraktowaliśmy w sprawie sprzedaży towaru z bagażnika. Sprzedaliśmy go za nędzną cenę. Odstawiliśmy samochód do szopy w zaułku. W sąsiednim kwartale było kilka knajp, w których zbierali się karciani gracze. Kwiatuszkowi błysnęło oko. Kilka razy zniknął i wrócił. Przyniósł mi poręczny nóż i bębenkowy rewolwer. Tak wyposażeni, otoczeni dziecięcymi przewodnikami wyruszyliśmy w miasto. Noc była jeszcze młoda. Uwzględniając porę sjesty, dopiero się rozkręcała. W kilku knajpach udało mi się wygrać nieduże sumy. Miejscowi szulerzy byli tacy, jak wszędzie.
    - Jest tu taki hotel - powiedział mi Kwiatuszek - gdzie czekają na ciebie gracze większego kalibru. Chodź, pośpiesz się.
    Już, już zrywałem się z drewnianej ławy, rozgrzany grą, gdy przyszło otrzeźwienie - I tak zrobiliśmy sobie dosyć reklamy. Wieść o grubszej grze rozniosłaby się wśród tutejszej żuli z szybkością błyskawicy. Niezależnie od wygranej czy przegranej nie obeszłoby się bez użycia noży i broni palnej.
    - Zmywamy się stąd - rzuciłem do Kwiatuszka.
    Zapłaciłem dzieciakom. Od dawna było jasno. Skierowałem się do Urzędu Pocztowego. Tam w książce telefonicznej odszukałem adresy szpitali miejskich. Było ich dużo. Podzieliłem je na pół.
    - Musimy się rozejść - rzekłem Kwiatuszkowi - Spotkamy się przed tą pocztą. Ten, który załatwi to wcześniej, poczeka na drugiego.
    - Nie będziemy używać furgonetki? - zmartwił się.
    - Czy jesteś taki głupi czy tylko udajesz? Furgonetka jest teraz jak dowód tożsamości, jak kartoteka policyjna. Sprzedaj ją, jeśli zdołasz. Taksówki w tym mieście są tanie, jak słyszałem. Odwróciłem i nie czekając na odpowiedź pomaszerowałem w kierunku widniejącego placu. Tam dogadałem się z usłużnym taksówkarzem. Zawiózł mnie do kilku magazynów z odzieżą. Najpierw w gorszej dzielnicy kupiłem kompletną odzież, co było niełatwe ze względu na mój wzrost. Potem w luksusowym sklepie nabyłem neseser, buty, krawat, koszulę, garnitur, płaszcz, kilka pudełek wytwornych czekoladek i papierosów. Porozmawiałem szczerze z taksówkarzem używając do tego rewolweru i zwitka banknotów. Nie pracował dla policji ani dla chłopców z Cali i chciał zarobić. Uwierzyłem mu. Zatrzymałem się też po drodze u czyścibuta buta i przed kioskiem, gdzie zakupiłem okulary przeciwsłoneczne o kształcie ulubionym przez policjantów.
    Upał narastał, a ja wciąż byłem w ruchu, między jednym szpitalem a drugim. Gardło bolało mnie od argumentowania. Znienawidziłem słowo: ma(ana. Niech pan przyjdzie jutro - powtarzały jak papugi panienki z administracji szpitali. Przy czym ma(ana znaczyło też pojutrze, za kilka dni, na świętego nigdy. Zużyłem już prawie wszystkie prezenty, z dwiema recepcjonistkami byłem umówiony na kolację.
    - Nie, chyba nie było takiego pacjenta - wymamrotała przez dym papierosowy wydmuchiwany w moją stronę kolejna pracownica administracji. Miała bardzo długie i czerwone paznokcie. Zobaczyłem, że przez moment zawahała się. Dyskretnym ruchem przerzuciłem przez okienko karton amerykańskich papierosów.
    - Kiedy? - spytałem.
    - 63 dni temu. O ile to ten. Zapisano NN czyli imię i nazwisko nieznane. Na wezwanie wysłaliśmy ambulans na lotnisko. Pasażer z Bogoty.
    - Kto wtedy miał dyżur?
    - Ordynator - w jej oczach pojawiło się rozmarzenie - senor Rodrigo Torres.
    - Gdzie go znajdę?
    - Jest w swoim gabinecie. Czy pan z policji?
    - Co za żenujące pytanie - rzekłem i poszedłem na pierwsze piętro. Nikt mnie nie zatrzymywał, nie kontrolował. Na korytarzach panowała atmosfera pośpiechu i bałaganu. Zapukałem do wytwornie wyglądających drzwi i wszedłem. - Jestem zajęty, proszę wyjść - ryknął niewysoki brunet. Zamknąłem drzwi. Zdołałem zauważyć, że spożywał obfity obiad przyniesiony najprawdopodobniej z restauracji. Na przeciwko niego siedziała w niemniej apetycznej pozie pielęgniarka.
    - Fucking bloody son of a bitch - odezwał się po angielsku przechodzący korytarzem mężczyzna. Zauważyłem, że był mniej więcej mojego wzrostu i postury, i że rozumiem po angielsku. Przekonajmy się, czy potrafię mówić - pomyślałem.
    - Jak długo pan na niego czeka?
    - Od dwóch godzin. Co za kraj. Nikt tu nie zna angielskiego. Z panem pierwszym mogę pogadać.
    - Co pana tu sprowadza? - spytałem, a on czekał na to pytanie.
    - Żona prawdopodobnie złamała czy naruszyła żebra. Ma kłopoty z oddychaniem. Wie pan, przyjechaliśmy tu z grupą turystyczną. Czarterowym samolotem z Bogoty. Na jedną dobę. Wczoraj bawiliśmy się w knajpie, żona cały czas piła, mówiłem jej, żeby tego nie robiła. No i w czasie jakieś figury tanecznej gruchnęła o ziemię. Jestem tu już od wielu godzin, z nikim nie mogę się porozumieć, na domiar złego ta cholerna przewodniczka zniknęła, a samolot powrotny odchodzi za dwie godziny.
    - Ma pan jakieś dokumenty?
    - Polisę ubezpieczeniową ma ta cholerna przewodniczka. Powiedziała, że nie może zmieniać planu wycieczki z powodu jednej osoby. Paszport i karty kredytowe oczywiście mam przy sobie.
    - Myślę, że będę mógł panu pomóc - powiedziałem - proszę się nie denerwować i chwilę poczekać.
Oddaliłem się nieśpiesznie. Wyczekałem i wszedłem do opustoszałej dyżurki pielęgniarek. Z telefonu wewnętrznego połączyłem się z blokiem operacyjnym i głosem nie znoszącym sprzeciwu obwieściłem: nagły wypadek. Proszę natychmiast wezwać na salę operacyjną ordynatora Torresa, każda chwila jest droga.
    Swobodnym krokiem opuściłem dyżurkę. Zadziałało. Najpierw gabinet ordynatora opuściła apetyczna pielęgniarka. Za chwilę on sam. Liczyłem na to, że zapomni zamknąć drzwi na klucz. Miałem rację. Wszedłem. Obszukałem gabinet. Biurko było otwarte. Rzuciłem okiem na kilka frywolnych listów od żeńskiego personelu szpitala, na dwa zdjęcia z czułymi dedykacjami, na kilka porcji kokainy do wąchania. Usiadłem na fotelu. Włożyłem okulary. Starałem się wyglądać beznamiętnie i profesjonalnie. Po chwili wpadł ordynator. Twarz miał jak burza gradowa.
    - Co za idiota - zaczął i nie skończył widząc moje nogi na swoim biurku.
    - Proszę spocząć i zachować spokój - wskazałem mu krzesełko.
    - Co u diabła...
    - Poszukujemy mężczyzny, który 63 dni temu był przyjęty na pański oddział na pańskim dyżurze i miesiąc temu wypisany. To ważna sprawa. Czy będzie pan współpracował?
    - Proszę opuścić gabinet.
    - Widzę, że się nie rozumiemy. Owszem, mogę opuścić pokój, ale pan będzie miał kłopoty i to poważne.
    - Wie pan, gdzie mi pan może wskoczyć? Komendant policji z Cali to mój ...
    - Tu pan ma wielu przyjaciół, senor Torres, wiemy o tym. Ale na Bogotę - ryknąłem - jest pan za krótki. Jestem z grupy specjalnej, współpracującej ściśle z Ministerstwem Zdrowia.
    - Na pewno ma pan jakieś pełnomocnictwa i legitymację?
    - Jest pan szczęśliwym małżonkiem, ojcem trójki dzieci. Co powie pańska małżonka na te liściki i fotografie? - wyjąłem rzeczy znalezione w jego biurku - Już sam ich zapach, nie wspominając o czułych dedykacjach, jest w stanie zburzyć świątynię pańskiego małżeństwa. Wąchanie koki i seksualne wykorzystywanie podległego personelu może być powodem wszczęcia postępowania dyscyplinarnego i zapisu w aktach w Bogocie. Nie ma sensu tak ryzykować. Czy teraz przypomina pan sobie pacjenta, o którego pytałem?
    - Coś jak przez mgłę. Nie miał żadnych dokumentów. Z tyłu głowy miał ranę wielkości pomarańczy.
    - Zadaną tępym narzędziem? - powiedziałem i odłożyłem listy i fotografie do szuflady jego biurka.
    - Rana była głęboka i rozległa. Powinien był umrzeć natychmiast po jej zadaniu. Ale nie zmarł. Nie reagował na żadne bodźce. Znajdował się w stanie śpiączki.
    - Cieszę się, że pan chce uniknąć kłopotów i współpracuje pan. Mam mało czasu. Proszę więc telefonicznie znaleźć personel ambulansu i izby przyjęć, który miał owej nocy dyżur.
    Torres zwijał się jak ukropie, telefonował. Nikt nie znał żadnego istotnego szczegółu.
    - Dziwne - powiedziałem - Facet wsiada do samolotu w Bogocie z dokumentami i w pełni sił. I nagle coś robi mu wielką dziurę w głowie i zabiera dokumenty.
    - Te dziurę mógł zarobić wcześniej. Czasem szok trwa wiele godzin.
    - Coś tu nie gra - skrzywiłem się - Odezwę się do pana z Bogoty. Proszę zachować sprawę w absolutnej tajemnicy, dla własnego dobra. Mam jeszcze jedną prośbę. Niech pan tu wezwie tego Americano, który tak nieładnie klnie na korytarzu. Zna pan angielski? - spytałem i łaskawie poczęstowałem go papierosem.
    - Nie - powiedział.
    - No to będę tłumaczył - Proszę mu powiedzieć, najlepiej gestami, żeby napisał list do przewodniczki swojej grupy i się podpisał.
    Amerykanin nazywał się John Bull i był tak skołowany kacem, upałem i kłopotami, że zrobił to czego chciałem. Wychodziłem z tego gabinetu jako jego przewodnik i opiekun.
    - Dziękuję za współpracę - uściskałem rękę Torresa - Będziemy o tym pamiętać.
    Poszliśmy do windy. Ściągnąłem ją, chociaż znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze. Nacisnąłem guzik piwnicy. Tu było chłodno i pusto. Za zakrętem długiego korytarza znalazłem brudownik z kluczem tkwiącym w drzwiach. Wtedy odwróciłem się i kilkoma szybkimi ciosami złamałem Johnowi Bullowi szczękę pozbawiając go przytomności. Wziąłem portfel z dokumentami i pokaźną sumą dolarów. Pozbawiłem go ubrania, wepchnąłem do brudownika, zakneblowałem, związałem, zamknąłem na klucz, który wsunąłem do kieszeni.
    Minie niemało czasu zanim go znajdą i się dogadają.
    Kierowca stał w cieniu, pod koroną kasztanowca i drzemał.
    - Pośpiesz się - klepnąłem go w czoło - na lotnisko.
    - O tej porze nie startuje żaden samolot - zauważył.
    - O to się nie martw - powiedziałem i poczęstowałem go papierosem. Po drodze, w zadrzewionym zakolu rzeczki ukryłem broń.     Od razu przy wejściu zauważyłem grupę Amerykanów. Byli to przeważnie starsi ludzie. Zdenerwowanej przewodniczce pokazałem list od Johna Bulla.
    - Pojadę zamiast niego do Bogoty tym charterem - rzekłem władczo - Jest wiele spraw do załatwienia, z polisą ubezpieczeniową jego żony, w banku, z kartami kredytowymi.
    Przewodniczka patrzyła nieufnie, ale widać było, że ciężar spadł jej z serca. Poza tym nie miała czasu. Samolot był już opóźniony, program wycieczki zagrożony, ludzie niezadowoleni.
    - Pedro - usłyszałem nagle.
    - Pablo - odpowiedziałem.
    Nie udało mi się od niego uwolnić.
    - Chciałeś mnie zostawić w tym ohydnym mieście - szepnął mi oskarżycielsko do ucha - Ale Pablo nie jest taki głupi. Sprzedałem furgonetkę. Wiedziałem, że prędzej czy później się tu zjawisz.
    - To jest przedstawiciel miejscowej policji - rzekłem do przewodniczki - załatwia nie cierpiące zwłoki sprawy - pojedzie z nami do Bogoty na miejsce Mary Bull. Chodźmy, szkoda czasu.
    Grupy wycieczkowe, nie były zbyt szczegółowo sprawdzane przez personel lotniska. Ilość paszportów, które miała przewodniczka i ilość pasażerów, zgadzały się. Udało się nam.

Jacek Natanson Jacek Natanson (ur. 21 XI 1948 Kraków). Ukończył Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS oraz Instytut Dziennikarstwa UW. Uzyskał w 1983 stopień doktora za rozprawę Tygodnik Odrodzenie 1944-1950. Debiutował w 1968 na łamach tyg. Kultura jako prozaik. 1972-75 redaktor dziennika Życie Warszawy. Prozaik, poeta i dramatopisarz.
Wydał: "Mały bilard z grzybkiem". Powieść (Cz 1967), "Ostatnie cztery minuty" Opowiadania (WL 1977), "Wspaniali" Opowiadania (SiT 1983), "Złote Brighton" Powieść (WL 1986), "Tygodnik "Odrodzenie" (1944-1950)". Studium (PWN 1987), "Smutny był żart". Powieść (Glob 1989), "Ucieczka z białego więzienia" Powieść 1994, "MIB" Powieść 1995.
Dwie powieści nie wydane: "Centrum" 1997, "Wściekłość" kwiecień 1999, dwa niewydane tomy wierszy - drukowane w prasie.
 
Jacek Natanson { korespondencję prosimy kierować na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

7
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.