The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - pazdziernik,
listopad 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Mandala
        13. Symbole

    Ubrany w lekki, wyjsciowy kombinezon, oczekiwalem w sluzie na wymiane atmosfery i wyrownanie cisnien. Niebawem mgla klebami wdarla sie uchylane wrota. Zlikwidowalem ja wlaczeniem multiwizora i wyszedlem na zewnatrz, wprost ku majaczacej nieopodal stacji sylwetki ufolotu podobnej do obroconej wokol osi symetrii splaszczonej krzywej dzwonowej. Prawdziwe ufo! Mimo ze ksztalt ten od wieku nieobcy byl ludzkiej swiadomosci, mimo ze mocno rozreklamowany i skomercjalizowany, nadal wzbudzal mistyczne odczucia, mimo ze wrzawa wokol drugiego plodu projektu UFO's Vehicles wielokrotnie przetoczyla sie po swiecie, z bojaznia zawsze podchodzilem do tego pojazdu. Z kazdym krokiem odnosilem coraz wyrazniejsze wrazenie, ze tenze ufolot cos mi symbolizuje, pomaga mi osiagnac jakies wtajemniczenie, cos scala w jakas czasowo-kosmiczna calosc, ale co - nie wiedzialem. Pod zgrabnie wkleslym kadlubem wehikulu otrzasnalem sie... Nader latwo ulegam swym nie uswiadamianym wyraznie psychicznym stanom.
    W lotach podwodnych i w gestych atmosferach polowiec byl szybszy, zwrotniejszy i bezpieczniejszy anizeli batyskaf czy batysfera. Nie dosc, ze wytwarzal wokol siebie lej prozniowy, w ktory sam wpadal, to wytwarzanym polem paralizowal wszystko, cokolwiek zylo. Gdyby naped ten uwstecznial mikroskalowo czas, gdyby proznia nie nadprzewodzila oddzialywan prozniowca, nimi to odbywano by podroze kosmiczne. Odpychac by sie mogly wlasnym impulsowym polem od pol magnetycznych i grawitacyjnych planet, gwiazd, Drogi Mlecznej czy galaktyk, a przyciagane innymi polami docierac wszedzie, wszedzie... Niestety, lotu bez kontrakcji czasu dyskwalifikowal wartosc uzytkowa zdobywanej za ich pomoca podczas wypraw informacji, wyparl je w walce o przystosowanie do niszy technologicznej wlasnosci Wszechswiata.
    Nadciagal Carman, ozdrowialy juz Dyas, i Okimura. Wszedlem za nimi na poklad otaczajacy pierscieniem pednik glowny polowca. Zamknely sie luki. Obaj sonderzy, pozostawiwszy nam obsluge przyrzadow obserwacyjnych i manipulatorow, zasiedli za pulpitami sterowniczymi zdublowanymi az po granice niezawodnosci wielokrotnymi petlami sprzezen obwodow komputerowych. Otaczani intensywniejaca otoczka zoltawego swiatla, jonizujacego powietrze, bez przeciazenia wzbilismy sie w gore, by potem, wciagani w otwierany synchronicznym ciagiem prozniowy lej, w ciagu kilkunastu minut lotem slizgowym po hiperboli znalezc sie nad celem, w miejscu, gdzie polnocny zwrotnik przecinal sie z uskokiem kontynentalnych plyt. Tu, w poblizu nagich, wulkanicznych wysepek, na glebokosci ponad szesciu tysiecy metrow, lezal najglebszy na Miscie podwodny kanion, wielkoscia porownywalny z rowem tektonicznym wielkich afrykanskich jezior czy z gigantycznymi rozpadlinami Marsa i Wenus.
    - Jak myslisz, Brain, dlaczego para wodna z atmosfery nie skroplila sie tu calkowicie? - zagail spod encefektora Carman. - Cisnienie i temperatura sa wystarczajace.
    - Nie wiem. Cos czuwa nad zachowaniem takiej rownowagi, a moze, jak juz ktos mowil, planeta jest tak nasycona woda jak gabka i wiecej skroplic sie juz nie da... Sadze, ze wydzielane przez Miste cieplo podgrzewa denne warstwy oceanow, a te, parujac, stale uzupelniaja ubytki, utrzymujac tak chwiejna rownowage. Trzeba by zrobic symulacje...
    - Uwaga! - przerwal Dyas. - Schodzimy w dol!
    Horyzont stanal deba. W dziurze przegrzanej wulkanicznymi wyziewami atmosfery przemknely jedna po drugiej odlegle wysepki. Ufolot, wyhamowawszy, zawisl na moment nieruchomo nad rozwierajacym sie pod nim wodnym wirem o sczernialych, roziskrzonych elektrycznoscia poboczach, i nabrawszy kretu wpelznal w czelusc, oswietliwszy blaskiem wartkie prady zboczy leja. Zalsnilo blekitem.
    - Wchodzimy desynchroniczna - wysapal Okimura. - Spojrz, znika...
    Powedrowalem wzrokiem w gore. Lej zabliznial sie drugim, odwroconym lejem, zamykajac nas w mieniacym sie indygiem, granatem i fioletem prozniowym kokonie. Dziesiec, dwadziescia, trzydziesci metrow... Dno.
    - Stop! - rozkazal Akira. - Dajcie wolny, poziomy ciag i wlaczcie reflektory.
    Nastroszywszy sie snopami swiatla ufolot odepchnal mroki toni i dopuscil do swego wnetrza wielobarwny, urokliwy, podwodny swiat. Pokryte glazami lekko pochyle dno, kolonie jakby pakli i porostow, gdzieniegdzie kepki podobnych do ukwialow zwierzat... Sunelismy w dol szelfu, ku granatowo-czarnej toni, gdzie dno obrywalo sie w dol stroma przepascia. Mul, podrywany oscylacjami pol i spychany cisnieniem swiatla, dywanem scielil sie u naszych stop. Szmer komputerow, rejestrujacych skanowane szybko obrazy milkl na granicy slyszalnosci. W nierzeczywistej ciszy podwodnego swiata leniwie unosily sie meduzowate, nadete wielogwiazdy, sleporyby, a czasem i glebinowe dziwotwory, obdarzone poteznymi szczekami w nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do calego ciala lbach. Surrealistyczy, wynaturzony fantazja artysty podwodny swiat Ziemi, zastygly w polu oddzialywania ufolotu...
    - Nie widzialy tu nigdy takiego slonca - glosno myslal Japonczyk. - Skad tu, tak plytko, wziely sie te plywajace szczeki? Malo to zdobyczy? Czyzby mialy az tak niedoskonale zmysly?
    Stworzenia z wolna dryfowaly do magnocraftu.
    - Przyciaga je pole... Ooo!
    Sposrod unoszacych sie okazow dwa wybijaly sie oryginalnoscia. Jeden, o dzioboksztaltnej, uzebionej paszczece, z poziomym ogonem i podobnymi do skrzydel pletwami. Drugi, nieco wiekszy, pokryty drobnymi, przypominajacymi nastroszony ptasi puch luskami, demonstrowal szeroki, groznie wygladajacy pysk, wcinajacy sie gleboko w tulow, po czarna naboczna linie ciala, polaczona tam blona z rozpostartymi pletwami-skrzydlami.
    Okimura blyskawicznie wsunal encefektor, ujal biostery, i wychwyciwszy zrecznie manipulatorem sposrod tloczacej sie fauny obie ryby umiescil je w zbiorniku.
    - Mamy i ptaszora, i smoka. Pieknie sparalizowane.
    - Odretwiale - sprostowalem - Zimuja.
    - No i dobrze, przynajmniej nie musze sie za nimi uganiac. Same przyplywaja...
    - Ich zmysly, wiesz, sciagaja je do nas...
    - Takie oto ichtioptera, formy posrednie miedzy rybami a ptakami... Tutejsza fauna latajaca wywodzi sie chyba od gatunkow w rodzaju naszych latajacych ryb. Henry, zejdz w glebine!
    Od czasu do czasu manipulator wpychal do komory balastowej co ciekawsze okazy. Na sto szescdziesiatym gdzies metrze wijacy sie ociezale miedzy glazami obly, bezoki stwor wystrzelil nagle na nas, lecz odtracony polem zawrocil, kryjac sie w jednej z rozlicznych dennych rozpadlin.
    - Hi hi, przerazil sie... No tak, dwadziescia stopni, tu juz sie nie zimuje. Ale dlaczego nie plynie wyzej, tam zdobyczy w brod, i to bezbronnej...
    - Nie znosi moze niskich temperatur - to wyjasnienie zdawalo sie prawdopodobne. - Moze wyzej by odretwialo, zasnelo jak one?
    - Mozliwe, mozliwe, calkiem mozliwe... - mruczal do siebie czyms zaaferowany.
    Szelf pokrywaly dziesiatki, setki, tysiace konch olbrzymich malzy; rozwieraly sie i zwieraly iscie meksykanska fala. Ten przetaczajacy sie po ich kolonii rytm wtorowal rytmowi nabrzmiewajacych i pekajacych piaszczystych babli, z ktorych wytryskiwaly fontanny metnej cieczy i piasku.
     - Sporo tu dennych gejzerow i cieplych pradow... - zaczal Dyas. - Spojrzcie w lewo! - przerwal.
    Gromady czarnych ryb wpadaly w rozwarte muszle znaczac kazdy atak gesta jak sepia krwia, zrecznie umykajac przed zaciskajacym sie potrzaskiem. Szarpie... Sploszone swiatlem rozzuchwalily sie i ruszyly na nas, lecz sparalizowane polem rozsypaly bojowy szyk i opadlszy na dno wpadly wprost w wysuniety blyskawicznie chwytak.
    Dwiescie czterdziesci metrow... Szelf kontynentalnej plyty urywal sie pionowa sciana ku glebinom.
    - Przechodzimy na synchroniczny... inaczej zgniecie nas cisnienie.
    - Poczekajcie, moze wyjde... - znow Dyas.
    - Ani sie waz! Drugi raz nie bede cie ratowal - zastopowal go ostro Carman.
    W tym wlasnie momencie z czarnej toni, z granicy ledwie rozpraszanej swiatlami reflektorow, wylonil sie kolosalny cien i przeplynal nad nami niebezpiecznie blisko. Okimura az gwizdnal ze zdumienia.
    - Co to?
    - Podobny troche do tamtego, z jeziora - wzdrygnal sie Dyas.
    - Nie rozklejaj sie! Zmieniamy naped...
    Przez chwile ogarnal nas gleboki mrok ustepujacy stopniowo plazmatycznej poswiacie, ciemniejacej mrokiem przytlaczajacej otchlani. Splywalismy w dol. Tam, w przestrzeni, chociaz byly gwiazdy, tu nic... Nic... Trzysta, szescset, dziewiecset... tysiac metrow... Dwa tysiace... Otoczka pod cisnieniem kurczyla sie do niewielkiej grubosci, ale gdy glosniej zabuczaly pedniki, pojasniala, zaiskrzyla sie zywszym blaskiem, zgrubiala, rozblysla dlugimi smugami znaczac w toni wody trajektorie sladow.
    - Ile wytrzyma zewnetrzne pole?
    - Przy cisnieniu statycznym i tysiac atmosfer - uspokoil Carman.
    - Zatrzymajmy sie choc na minute... i zgasmy reflektory.
    Cisza, pulsowanie krwi, stlumione buczenie pednikow... Pod cisnieniem setek atmosfer poswiata cofnela sie pozwalajac oczom przywyknac do ciemnosci. Cisnienie setek atmosfer zdawalo sie przytlaczac jak przeciazenie grawitacja... Za scianami pojawily sie drobne plamki. Przetarlem oczy, lecz plamek przybywalo, coraz wiecej, wiecej... Albo szly do gory, albo opadal magnocraft. Rzut oka na cisnieniomierz... skale ledwie oswietlonych przyrzadow ani drgnely. Padalo do gory.
    - Morski snieg... - ktos szepnal.
    Z dolu do gory "padal" snieg. Miliony drobnych, fosforyzujacych bakterii czy zyjatek unoszonych do gory wznoszacymi sie pradami konwekcyjnymi...
    - Zupelnie jak na Ziemi - rozczulil sie Akira. - Henry, pod nami jest tego pelno, pobiore troche...
    Grubiejacy woal zimnoswietlistego lepkiego sluzu zgromadzil sie we wklesnieciu polowca, pokryl spod pokladu, oplotl kontury, slizgal sie po jego oblych obrzezach, by w chwile pozniej zostac odepchnietym swiatlem i impulsem pola. Znow opadalismy, tym razem naprawde. Wzrastala glebokosc, wzrastala temperatura, woda wypelnila sie bablami gazu, potem pecherzykami, zarozowila, zajasniala czerwonawo... Piec tysiecy metrow... Jeszcze troche i ujrzelismy pod nami falujaca w goracych pradach, zygzakowata, czerwona prege rozdzierajaca krwawo ciemnosci. Temperatura siegala niemal trzystu stopni.
    - Ugotujemy sie - wysapal Dyas, z wrazenia, anizeli od upalu rozluzniajac skafander. - Moze wystarczy?
    - Tak, starczy. Tu juz nie ma zycia, tylko obnazona rana Misty. To zywiol Jirego. Zawracajmy.
    Zatrzeslo magnocraftem, zagubiona fala uderzeniowa ponaglila do powrotu, jakby karala nas za naruszenie tabu, za ogladanie krwawiacych czerwienia ran planety, dzieki ktorym rozwija sie zycie... Niemal prulismy wodna ton pelnym ciagiem, opadaly wskazania przyrzadow, czern wody, blekit plazmy, zolc poswiaty, biel jednej i drugiej warstwy oblokow, wysypka gwiazd... Juz stratosfera, i glob w pelnej krasie pod stopami. Ulga. Lukiem polecielismy na poludniowy wschod i wyladowalismy opodal macierzystej bazy, w mistyjskie poludnie.
    Na czele z Sassa oczekiwano niecierpliwie naszego powrotu, skwapliwie przejmujac zlowione okazy i kronike wyprawy. Zbadani - ponoc podwodne loty magnocraftem nie byly obojetne dla zdrowia - odswiezeni, pozywialismy sie wymieniajac wrazenia. Stavros wiercil sie, wstawal i siadal, z grzecznoscia sluchal naszych wynurzen, czekal niecierpliwie ich konca, wreszcie oznajmil:
    - Jeszcze nie wiecie... Dzisiejszego poludnia promienie pulsara trafiaja wprost do kanalikow powierzchniowych najwiekszego kurhanu. Cos tam, w srodku, zacznie sie dziac.
    Cos we mnie zadrgalo.
    - Zarzadzam zmiane planow - przerwal Wiktor. - Dzielimy sie na dwie grupy. Jedna obserwuje kemy i bada okolice, druga prowadzi badania Misty. Dowodze pierwsza, ale kieruje obydwiema, moze trzeba bedzie zamiany - spojrzal na zegarek. - Teraz odpoczynek. Zaczynamy za dwadziescia godzin, tuz przed wschodem pulsara.
    - Nie szkoda tyle czasu? Przeciez mozna zbadac to co zlowilismy - zaoponowalem, niechetnie myslac o przymusowej bezczynnosci i majac nadzieje, ze przy badaniach nadarzy sie okazja porozmawiac z Okimura, podzielic sie z nim dreczacymi domyslami.
    - Trzeba odpoczac, nie wiadomo, jak dlugo przyjdzie nam potem pracowac. Niestety, dowodze, musicie sie podporzadkowac, jak w wojsku.
    - Czy aby nie przesadzasz? Zdazymy i cos zrobic, i odpoczac. Nie wiesz, ze przymus meczy? - wstawil sie Akiro.
    - A niech was! - Sasso machnal reka.
    Pomimo zmeczenia spalem lekko. Snilem o brzeczacych jonizacja zorzach, szeleszczacych woalem barw w rytm faldowan, skurczow, skrecen i rozciagan, za ktorymi uganialem sie w powietrzu, wpadajac co i raz to w ciemne, to w rozblyskujace promiennymi pulsami obloki, plawilem sie w warstwach falowodowych, tracac poczucie ciala, pelny dudnienia pulsara w zmyslach i rytmu usilujacych sie zawiazac reakcji fuzji wnetrza czarnego slonca... Z trwania na granicy snu i jawy wyrwaly mnie drgania.
Lezalem, w pamieci majac jeszcze sny, i wczuwalem sie w odglosy spoza stacji. Szalal wiatr, trzeszczal klif kaldery, sapala i wzdychala skorupa. Zegar wskazywal szosta. Usiadlem na lozku. Nie czulem niebezpieczenstwa, ale cos pobudzalo me zmysly, jeden z odmiennych stanow swiadomosci poczynal dominowac, lecz nie inacze halucynacje. Nagla bystrosc mysli... Czyzbym syntetyzowal hipnotropine? Ten mediator synaptyczny usuwac musial bariere miedzy dwiema psychikami, ta ziemska, zakodowana we mnie, i ta druga, obca mej naturze... Pchany podswiadomym impulsem wyjrzalem na zewnatrz, przez iluminator, przepuszczajacy z mistyjskiej ciemnosci jej podczerwona skladowa, w upiornie zielonkawych odcieniach...
    Na migotliwej granicy pola widzenia ksztaltowal sie, majaczac chwiejnie ciemniejsza od tla zielenia rozpraszany pradami powietrza, stylizowany znak zapytania. Zblizal sie... Realnial... Przywarlem twarza do szyby, a wtenczas rozpoznalem inaka. Bezwiednie podnioslem dlon w powitaniu, by zatrzymac sie w pol gestu... Inak przeistoczyl sie w... Ariane. Przywarla tak jak ja z przeciwnej strony, przytulila twarzy, rozchylila usta... Smutna mina... Usmiechnalem sie. Ani drgnela, tylko patrzyla i patrzyla... Nie wytrzymalem tego spojrzenia, odwrocilem wzrok, gdy uzmyslowilem sobie, ze jej tu nie ma... Spojrzalem znowu, ale widzialem juz odbicie samego siebie. Usmiechalo sie smetnie, zamyslone, poruszalo ustami, cos mowilo, po czym zaczelo przekazywac cos na migi... Nie znam migowego, wzruszylem ramionami, pokrecilem glowa. Sobowtor rozlozyl rece, odwrocil sie i zniknal w rozmywajacej wszystko migotliwej zaslonie, ktora zmetniawszy stezala i ulozyla sie w platanine kabli pomiedzy mnostwem nieforemnych permuterow, wypelniajacych jakies laboratorium, deformowane rybiookim przeksztalceniem czasoprzestrzeni... Kontury obrazu to wyostrzaly sie, to rozmazywaly, by w koncu zatracic wyrazistosc i zafalowawszy zniknac rozwiane strumieniami ciepla... Mocno zabilo serce. Projekcje podswiadomosci kreowane obcymi bialkami... Hassan. Tak jak i inne postacie, tak i on wylonil sie z mgly, szary na twarzy, zsinialy, ociekajacy woda, z opuchlymi oczyma i szronem pod nosem. Stal kulac sie i przytupujac z zimna, niepewny, czy zblizyc sie do bulaja, czy nie... Jednak podszedl, spojrzal spod polprzymknietych powiek zalzawionym wzrokiem, pelnym jakiegos szalenstwa, transu czy upojenia narkotykowego, bosy, w poszarpanym, przesiaknietym deszczem kombinezonie zwisajacym strzepami z wychudzonych ramion... Widzialem! Czy widzialem to, co dziac sie moglo setki kilometrow stad, czy to wyrzut sumienia? Moze to jednak nie wizja, moze to on? Na co czeka? Zgin, przepadnij... Jakby oczekiwal takiego werdyktu, odwrocil sie i odszedl, rozpuszczajac sie stopniowo w zielonkawej mgle. Jego postac, zwlaszcza chod, jakzez bylo podobne do moich! Byl mi psychicznie i fizycznie blizszy niz ktokolwiek inny, przeszedl te sama co i ja droge, dazyl do tego samego, mojego celu, chociaz byl moim zupelnym przeciwienstwem. I przeciwnikiem. Na zewnatrz siapil juz tylko deszcz...
    Wrocilem do lozka. Spac juz nie moglem, lezalem z glowa wtulona w ramiona i zastanawialem sie nad soba. Co te metamorfozy znacza, skad sie biora? Co jeszcze inacze mediatory zrobia z ma podswiadomoscia i swiadomoscia?... W koncu odglosy krzataniny na korytarzach stacji, nareszcie sie budza. W podlym nastroju zjawilem sie na sniadaniu, raczej z rozsadku, bez apetytu, zjadlem co nieco. Na szczescie nie zwracano na mnie szczegolnej uwagi, przyzwyczajono sie do mych zmiennych nastrojow. By oddalic od siebie mysli, zaprzatnac uwage czyms innym, postanowilem wziac udzial w badaniach zlowionych okazow.
    Sonografy, tomograf, skanery, sekwensery genetyczne... Wszystko to razem znacznie przyspieszalo nieinwazyjne badanie okazow. Uprzednie dane o faunie i florze Misty uzupelnialy pelnie obrazu biosfery planety i przebieg jej ewolucji. Wewnetrzne organy i tych zwierzat, podobnie jak innych, nie posiadaly wyraznej indywidualnosci, odrebnosci czy wyrazistosci morfologicznej, lecz mniej wiecej mozna bylo wyodrebnic szereg samopodobnych, roznoskalowych obszarow fizjologiczno-funkcjonalnych, posegregowac je i ponazywac, pomimo ze inne rodzaje tkanek przenikaly sie przezen niezorganizowanie. Zjawisko paralizowania, zamierania organizmow w polu magnocraftu spowodowalo nieodwracalne w skutkach zmiany w stanach bioelektrycznych tkanek. Cokolwiek zylo, dostawszy sie w obszar pola, zabijane bylo zbyt mocnym polem impulsowym napedu magnetohydrodynamicznego. Wyjatkiem byly okazy albo hibernujace, albo znajdujace sie w stanie estywacji. Stavros byl niepocieszony, czekala go bowiem pozniej tradycyjna sekcja, anatomia, fizyczne badania tkanek i oczywiscie, preparowanie okazow...
    Jeszcze zywe tkanki poddawalismy wzmocnionemu, symulowanemu dzialaniu warunkow zewnetrznych. Naturalne pole magnetyczne planety i pole pulsara wyraznie polaryzowalo momenty dipolowe czasteczek bialkowych, tworzac w tkankach stabilne wielolancuchowe biopolimery o wlasnosciach cieczy mezomorficznych, czyli cieklych krysztalow, ktore reagowaly zupelnie inaczej na te pola anizeli wyjsciowe molekuly. Silne, a zwlaszcza i zmienne pola, po prostu scinaly czasteczki bialka. Pola magnetyczne o ziemskim natezeniu nie tworzylo struktur lancuchowych, nie przegrzewalo tkanek. Potwierdzilismy w ten sposob domysl, iz rzeczywiscie poza Mista przezycie organizmow jej biosfery nie jest mozliwe.
    Oryginalna cecha badanych organizmow byla ich stalocieplnosc na poziomie szesciu do dziesieciu stopni. Zaden z organow nie mogl byc wydatnym wymiennikiem ciepla, ale byl nim caly organizm. Znalezlismy bowiem bezlik glikoproteidow i gliceroli, spelniajacych funkcje krioprotektorow, chroniacych tkanki przed zamarzaniem. Zwierzeta musialy kumulowac cieplo - jak akumulator energie elektryczna - i zabezpieczac sie przed jego utrata droga behawioralna, intensywnie poszukujac po prostu miejsc o odpowiednim dla nich optimum. Okimura uporczywie trwal przy koncepcji ambitermicznosci, twierdzac ze stworzenia te sa zarowno endotermiczne, jak i ektotermiczne, zaleznie od temperatury otoczenia. Powyzej optimum termicznego, wyjasnial, uzaleznialy sie od temperatury srodowiska, a ponizej jego czerpaly cieplo z wewnetrznych przemian metabolicznych. Stavros utrzymywal z kolei, ze zdeterminowane niska temperatury homeostazy powolne tempo reakcji chemicznych nie nadazaloby z wytwarzaniem takich ilosci ciepla, by utrzymac stala temperature nie narazajac organizmow na oziebienie. Rozwiazanie zagadki nieoczekiwanie znalezlismy w enzymach. One to, wykazujac coraz to wyzsza aktywnosc w miare spadku temperatury, a nizsza w miare jej wzrostu, pozwalaly zyc rownym tempem, bez zmiany zywotnosci, w dosc szerokim zakresie temperatur. Rowniez enzymy, o apolowych wlasnosciach, zapobiegajace tendencji do biopolimeryzacji, czyli polkrystalizacji, scinaniu bialek, pozwolily przezyc okazom znajdujacym sie w stanie zimowej spiaczki. Przygotowywaly organizmy do zimy, zanikajac niemal w sezonie wiosennym.
    vPtaszora byl brzemienny. Jego embrion umiescilismy w klonotronie i poddalismy przyspieszonemu rozwojowi. Nie podporzadkowywal sie prawu rekapitulacji podczas ontogenezy! Z nieforemnego, niemal pozbawionego jakichkolwiek struktur wysp konglomeratow komorek od razu wylonil sie miniaturowy osobnik. Objawienie to poprzedzilo jedynie istne wrzenie czasteczek. Topnialy helisy DNA, przestrukturowywaly sie wiazania wodorowe i hydrofobowe, zmieniala sie polaryzacja magnetyczna molekul, zmieniala trzecio- i czwartorzedowa struktura bialek. Odnosilismy wrazenie, ze ewolucja bardzo dlugo udoskonala jeden wirtualny protoorganizm, obdarzajac go wszechmozliwa potencja morfologiczna i genetyczna, a pojawienie sie osobnika danego gatunku inicjuje jakims podobnym do cudu impulsem wewnetrznym, i ten wytwor urealnia sie poprzez przejscie fazowe i ekspanduje jak... jak wszechswiat.
    Zaskakiwala ekonomika mistyjskiego zycia. Zwierzeta wodne nie tyle plywaly, ile fruwaly w morskiej toni, a to dzieki wydatnemu mechanizmowi wytracania z plynow fizjologicznych gazow, nasycajacych pecherze plawne, srodkostne komory powietrzne i kosci. Amoniaku czy amonu, koncowych produktow metabolizmu, nie przetwarzaly tak jak my w zwiazki nietoksyczne, lecz czesc usuwaly w czystej postaci poprzez skrzela i unaczyniona skore, a czesc wlaczaly ponownie w cykle biochemiczne analogiczne do fotosyntezy, dzieki czemu chronily wlasne zasoby pokarmowe i wydajnosc energetyczna. Optymalizacja ilosci bialek, redukcja koscca, komory powietrzne w kosciach, stopien mineralizacji szkieletu, wielkie paszcze - sugerowaly albo ograniczone umiejetnosci zdobywania pozywienia, albo jego znaczna niedostepnosc. Badania genetyczne wykazywaly, ze zarowno zwierzeta, jak i rosliny, wywodza sie z jednego pnia genealogicznego, i ze takie faunoflory sa norma biosfery Misty, jej prawidlowoscia.
    Drugi z okazow, istne kuriozum, prawdziwy smok z paszczeka wrzynajaca sie w skrzydla, z wysoko rozwinietym mozgiem, poziomem ewolucji dorownywac mogl inakowi. Wygladal jak idealny powietrzny drapiezca, i byl nim rzeczywiscie dla drobnych organizmow. Pelen wodoru pecherz plawny, puste, sztywne kosci, szeroka paszcza z wsuwanymi i wysuwanymi rzedami rogowych, ostrych zebow, bloniaste, mogace uderzac przemiennie skrzydla, a ktore naprezeniem miesni mogly zmienic sie w waskie i dlugie typu delta, przydatne w ataku, do tego tylna pozioma pletwa, wlasciwie ogon, zwiekszajacy nosnosc ciala i stabilizujacy latanie - wszystko to przemawialo na korzysc zwinnosci i doskonalego przystosowania do drapieznego trybu zycia. W tunelu aerodynamicznym, oczywiscie w komputerze, wzlatywal z powierzchni wody, zawisal nieruchomo w powietrzu, wykorzystywal prady wznoszace i szybowal, spadal w dol jak kamien hamujac bloniastymi skrzydlami i opadal na wode niczym hydroplat, albo jesli naprezyl skrzydla - nurkowal. Zimowal zapewne w morskich glebinach. Woda byla dla niego bezpieczniejsza anizeli drgajacy, parujacy i goracy twardy lad. Zywic sie mogl i planktonem, i owadami, i nieco wiekszymi zwierzetami. Pomagala mu w tym ta wlasnie, wzbudzajaca zdziwienie, szeroka paszcza. Tak jak i inne gatunki, wydalal amoniak pokrywajacymi cale podbrzusze skrzelami, natomiast wodor, czyniacy go lzejszym od powietrza, powstawal podczas szybkiej dysocjacji amonu do amoniaku. Inne okazy, typowe srednio glebinowe gatunki, morfologicznie upodobnialy sie do ziemskich gatunkow, lecz na poziomie fizjologicznym roznily sie od nich nieslychanie. Receptory wzroku reagowaly przede wszystkim na te podczerwien, na ktora reagowaly rosliny. Czyzby wiec tylko inak mial wzrok mikrofalowy?
    Poniewaz do pelnego obrazu mistyjskiej faunoflory brakowalo jeszcze wielu, wielu okazow, totez wiele czasu spedzalismy na probach modelowania ewolucji genetycznej organizmow i ewolucji mistyjskiej biosfery. Dopoty ani wysoce zlozone biomorfy, ani trajektorie ewolucyjne nie dawaly wlasciwego obrazu, dopoki nie nalozylismy w programach warunkow brzegowych i nie zalozylismy katastrofizmu w srodowisku. Dopiero wowczas widac bylo analogie pomiedzy sztucznym zyciem a prawdziwymi taksonami Misty. Usilowalem wciagnac Okimure w dyskusje nad przyczynami takiego stanu rzeczy, ale Japonczyk, zaabsorbowany wlasnymi myslami, unikal ich. Wreszcie zmeczenie brac zaczelo gore nad naszym zapalem. Zanim udalismy sie na spoczynek, pomyslelismy o wyslaniu grupy badawczej do najciekawszych dla biologii plywowych stref oceanow, tam gdzie dno morza jest wielokrotnie obnazane i zalewane woda, gdzie organizmy narazane sa na ekstremalne wahania temperatury, wilgotnosci i planetarne zywioly.
    Zasnalem natychmiast, tak jak i inni, ale wnet sie zbudzilem pod wplywem jakiejs wewnetrznej, przemoznej sile, nakazujacej mi pojsc za soba. Wstalem, wymacalem ubranie i ubierajac sie po drodze wymknalem sie ze stacji. Rabek slonecznej tarczy, obramowany czarnym pierscieniem, ozlacal poranne niebo gaszac ostatnie gwiazdy. Przystanalem posrodku zielonej, mokrej od rosy rowniny, i w niemym zachwycie nad cudem poranka zadarlem wysoko glowe. Na ten gest obramowanie slonecznej tarczy oderwalo sie od slonca i rozpadlszy sie na plamy chyzo splynelo ku zenitowi, przeistaczajac sie w cztery pulsujace blaskiem sfery. Zadziwiony otwarlem szeroko usta, a wtenczas jedna ze sfer, przycmiewajac blaskiem pozostale, splaszczyla sie w dysk, wypelnila, uksztaltowala w pulsujaca czerwonym ogniem kule, i zawisla nieruchomo nad laka, wprost nad ma glowa. Wdziewajac ubranie podbieglem do opalizujacej magiczna czerwienia sfery, przystanalem zdyszany, wyciagnalem dlon i... Odzyskalem przytomnosc, a usilujac zlapac rownowage runalem jak dlugi na podloge... Wywrocony na lewo kombinezon, nogi w rekawach, poplatane nogawki... Pokrecilem ze zdziwienia glowa. Wygramolilem sie z ubrania, zly i zawstydzony tym naglym przeskokiem ze snu do jawy. Wywloklem nogawki na prawo, wyciagnalem rekawy, i wtedy katem oka dostrzeglem stojacego w drzwiach Okimure. Zamarlem. Widze, ze i jemu odjelo mowe, wiec udalem, ze go nie dostrzeglem i jakby nigdy nic ubieralem sie dalej. Wtedy Akiro sie otrzasnal, podszedl blizej na kilka krokow i na wszelki wypadek zatrzymal sie w przyzwoicie bezpiecznej odleglosci.
    - Brain, upiles sie? - wydusil.
    Wzruszylem ramionami.
    - Nie miales nigdy objawow apraksji ubraniowej - kontynuowal pewniejszym tonem. - Co sie stalo?
    - Spalem.
    - Nie jestes tez lunatykiem...
    - Nie.
    - Spontaniczna hipnoza? Tez nie? Wiem! Brales...
    Przyznalem sie, przytaknalem. Milczenie.
    - Zrozum... to jak narkotyk - wykrztusilem z siebie. - Stalem sie narkomanem... no, hipnomanem. Nie moge sie opanowac i nie wiem, skad we mnie ta slabosc. Daze do uzywania, do naduzywania hipnotropiny... Jakbym jak najszybciej pragnal osiagnac inacza nirwane, myslec jak on... - omalze sie plakalem. - Musze ja brac, Akira! Ja nie, ale On! On tak chce.
    - Co za on? Inak?
    - Inak?... Tez. W kazdym razie On.
    - Jestes przeciez integralem, nie Nim.
    - No wlasnie. Integralem, przeinaczonym integralem - usmiechnalem sie cierpko. - To trwa od pierwszego kontaktu z obcymi engramami pamieciowymi, poglebilo sie podczas symbiozy z klonem, a teraz wciaga mnie coraz glebiej, pograza... A ty skad sie tu wziales? - porazil mnie nagle domysl, ze moze jeszcze snie.
    - Skad? Jak to skad? Uslyszalem, ze cos glucho upadlo i pomyslalem, ze moze sie cos stalo.
    - Taak? Nie masz dla mnie ostatnio czasu, unikasz mnie... - usiadlem, a on naprzeciw mnie.
    - Nie badz dzieckiem... Wiesz co? Mowmy wreszcie sobie na ty, dobrze? - zaproponowal. - Moze tak bedzie lepiej. Nic nigdy o sobie nie mowisz...
    Przyjrzalem mu sie uwazniej. To niepodobne do niego. Skad taka nagla troskliwosc o moja psyche? No dobra...
    - Widzisz, snilem sen, o kuli, wiesz, taki klasyczny sen o wielkiej, zlocistej, czerwonej kuli. Bieglem do niej po lace i... reszte juz widziales. Kiedys we snie stwarzalem kosmos... a teraz, na jawie, w zupelnie nieoczekiwanych okolicznosciach, nachodzi mnie mistyczna symbolika, uswiadamiam ja sobie we wszystkim... Spirale, labirynty, kregi, dyski, kule... Snie o liczbach! A wiesz, co czuje na widok magnocraftu czy impaktora? Nie sposob tego wyslowic. Przez to tutaj okienko - wskazalem glowa - widzialem poprzedniej nocy, to jest w poludnie, inaka, Ariane, siebie, Hassana... Przemieniali sie w siebie, jakbys robil topologiczne przeksztalcenia czy plynnie przeksztalcal przestrzenne obrazy!
    - No, to da sie wyjasnic. Brales mediatory. To mistyczne halucynacje, narkotyczne odloty, wzmocnione samohipnoza... Wcielasz w nie swoje wlasne, duchowe fikcje, projektujesz je w swiadomosci. To cos jak hiperimaginacja, nadobrazowosc, formy transcendentnej medytacji, projekcje podswiadomosci... - uspokajal.
    W glebi duszy nie podzielalem jego zdania. Nie przekonywaly, nie wyjasnialy niczego.
    - Nikt nie wie, ze umyslowa aktywnosc inaka to trans hipnotyczny czlowieka - odkrylem mu tajemnice. - Kiedy inak usiluje myslec, ja wpadam w trans, ale nie potrafie wzbic sie ponad wlasna swiadomosc, w stan nadswiadomosci, czyli w swiadomosc jego... Obawiam sie, ze gdy sie to stanie, dostane amnezji, uszkodzenia osrodkow pamieciowych, i to poprzez te hipnotropine...
    - A nie pomyslales o hipermnezji?
    - A czy On wie, co to pohipnotyczna sugestia? Gdyby wiedzial, gdyby mogl mi nakazac pamietanie, wtedy bym zapamietal... Ale jak ma mi to powiedziec, co? Jak dotad sfere jego mysli zastepuja mi sny i, jak mowiles, nadobrazowosc...
    - Taak... Pomoc ci nie moge, sugestia pamietania pochodzic musi od hipnotyzujacego... Nie przychodzi ci na mysl jakies wyjscie?
    - Nie, i to mnie wlasnie nieustannie nurtuje.
    - Musisz zdac sie na przypadek...
    - A jesli taki cud sie nie zdarzy?
    - Nie ma wyboru. Najwyzej kontakt z psychika inaka pozostanie twoim podswiadomym sekretem. Albo dostaniesz skopolamine, a jak nie pomoze, to wtedy cie zahipnotyzujemy i wyspiewasz wszystko.
    Olsnilo mnie i zaskoczyla prostota rozwiazania. Jego rozumowanie bylo prawidlowe, mnie jakos nie przyszlo do glowy. Tylko... Skad moglem miec pewnosc, czy aby czasem nie jestem juz zahipnotyzowany? Tyle przeciez bylo okazji do rozwidlenia sciezek mej rzeczywistosci, i tak naprawde moglem watpic, czy obecna rzeczywistosc nie jest ktoryms tam swiatem rownoleglym mej swiadomosci. Mediatory, Ariane, system CERN, Sherman, klon inaka... Na nic tlumaczenia Okimury! A jeszcze na dodatek sklonnosci do samozamykania sie w sobie...
    - Skad wiedziales - zaatakowalem tkniety niesamowita mysla - ze snie o ognistej kuli i bede cie potrzebowal?     Spojrzal zza szkiel, zwezil oczy, poruszyl sie nieswojo.
    - Chyba oszalales... Nie jestem zjawa, nie jestem twoim snem. Masz chyba jakas obsesje... Lepiej sobie pojde.
    Wyszedl. Lezalem, i chyba sie zdrzemnalem, bo obudzily mnie odglosy przygotowan do nowego dnia.

ciag dalszy na nastepnej stronie
 
Grzegorz Rogaczewski { korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

22
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.