Zaczynało świtać.
W oparach porannej mgły sunęła nierealna żaglówka, prawie niewidoczna,
raz po raz ginęła w tumanie, to znów pojawiała się delikatnym rysunkiem want, rozmytym konturem kadłuba i lśnieniem pierwszych promieni słońca w mosiężnym okuciu topu masztu. Pęknięty
saling i luźno zwisający żagiel sprawiał, że zdawała się beznadziejnie opuszczona, samotna, bardziej wyobrażenie zjawiskowego piękna niż namacalny kształt. Wbrew prawom fizyki łódź płynęła,
zamiast w całkowitym sztilu zamrzeć w martwocie. W bezruchu natomiast zastygł sternik, którego
szary sztormiak zlewał się z tłem, czyniąc go niemal niedostrzegalnym, a smużka dymu z jego fajki
mieszała się z unoszącym nad wodą oparem, jakby cała mgła całego świata wysnuła się właśnie z
tej fajki. Wpatrzony przed siebie omiótł mnie niewidzącym wzrokiem, jakbym nie istniał. Jednak
byłem tam. Moje moro skrywało mnie przed ciekawskimi spojrzeniami. Doskonała mimikra, właściwa kameleonom i takim samotnikom, jak ja. Zdawałem sobie sprawę, że obecność łodzi zdradził
tylko jej ruch. Gdyby nie to, byłaby doskonale wtopiona w wodno-mglisty przestwór, ciszę, szarość, niewidzialna. Najlżejszy powiew nie powodował zawirowania powietrza, cóż więc wypełniało
żagle, czemu łódka powoli, choć niezmordowanie parła do przodu? Wiedziałem. Gnała ją ta sama
siła, która i mnie kazała tkwić na brzegu, czujnie wpatrywać się w nieruchomy spławik. Ta sama,
przez którą ubiegłe lato spędziłem w lesie. Ta sama, przez którą dwa lata temu samotnie żeglowałem. Ta sama, która jeszcze wcześniej zmuszała mnie do szalonego biegu w noc, wsłuchiwania się
w szum opon nawijających na siebie kolejne kilometry, budowania bolidu, w którym mógłbym
choć na chwilę, na chwilę... wzlecieć...
|
ilustracja: Rafał Masłyk |
Wiedziałem, ponieważ znałem żeglarza, wiedziałem, gdyż nigdy tak naprawdę nie opuściłem
tej łodzi, przykuty do steru kajdanami marzeń, więzami wspomnień, tęsknotą i wiarą, że właśnie
tam, za linią chmur jest to, co jak magnes przyciąga, co sprawia, że łódź płynie. Jakaś moja część
pozostała na pokładzie, by prowadzić ją, myszkującą w poszukiwaniu ożywczego tchnienia, by nie
przegapić owego mgnienia, gdy flautę zastąpi choćby obietnica podmuchu, opadnie welon mgły i
zobaczę cel, do którego choćby pagajem... Wiedziałem, że on gdzieś jest, że ja tu tylko tymczasem... Jak bezkresna musi być przestrzeń, w której płynę, skoro tak wielkie szczęście, tak wielka
miłość, tak potężna radość mogą ukryć się w niej przede mną? A może są tuż, skryte za zasłoną
mgły, może krążę wokół nich jak ślepiec, mijam co chwilę i może nawet nie mgła, a łzy w oczach
od gryzącego dymu własnej fajki nie pozwalają mi ich dostrzec? Niemożliwe, magnetyczna siła
ciągnąca łódź nie może mnie oszukać, sama wskaże kurs, sama da znać, że już. A jednak... tak na
wszelki wypadek chcę być na pokładzie, czujny i gotowy, gdy nagły wiatr podniesie mgłę, czy osuszy łzy, wszystko jedno, gdy czyjś oddech napełni żagle... Trwam i w trwaniu przemijam.
Lecz szukam. W lesie, na niezliczonych polanach, parowach i morenowych wybrzuszeniach,
pochylony, w garbie niosąc tęsknotę, jeszcze przeszłego lata spędzałem każdą wolną chwilę szukając czterolistnej koniczyny. Gdy zmierzchało i traciłem wzrok, lub po prostu ciemniało mi w oczach
z wyczerpania, padałem na kolana, szepcząc pragnę, pragnę, i macałem rozczapierzonymi palcami
dookoła, znów jak ślepiec. Później każdą roślinkę wznosiłem ku światłu księżyca, jeszcze pieszcząc
ją wzrokiem, jeszcze mając nadzieję i odrzucałem z bolesnym rozczarowaniem, zwykłe zielsko.
Tłukłem za sobą kijem przebyte morza koniczyny, by nikt inny przypadkiem nie znalazł tej mojej,
którą przegapiłem, bo wiem, że była, musiała wśród tylu innych być... A jeśli ktoś inny szedł już
moją ścieżką i ukradł mi moje szczęście? Z trwogą wypatrywałem śladów stóp w łanach, lecz nie,
sam przecież wybierałem tę drogę, nikogo tu nie było, pustka... Także i tam został kawałek mnie i
do tej pory brodzi między coraz wyższymi koniczynami, między coraz twardszymi liśćmi, licząc
raz, dwa, trzy, nieustannie raz, dwa, trzy, bez czwórki, jeden głupi listek...
Zdawało mi się, że spławik lekko drgnął. Sprężyłem się w sobie, jak niezliczoną ilość razy
przedtem. Nie przegapić, nie przespać, schwytać złotą chwilę, ułowić złotą rybkę. Dzisiaj zmieniłem przynętę, założyłem na haczyk zdjętą z palca obrączkę i, ależ tak, spławik całkiem wyraźnie
podskoczył, jakby przykucnął, potem położył się płasko na wodzie. Pomyślałem no tak, ktoś mi
gwizdął złoty rupieć, ale nie, za moment spławik wstał i wykonał kilka delikatnych wahnięć. W tym
momencie poczułem pewność, że to ona. Ta, na którą czekałem tyle lat, którą wabiłem na tyle finezyjnych sposobów, poszła na lep złota. Zdążyła mi jeszcze przemknąć myśl, że widać wszystko na
świecie jest do kupienia, gdy poczułem szarpnięcie. Złota rybka, nareszcie. Będę mógł odwołać
żeglarza i zbieracza, i jeszcze kilku innych poszukiwaczy, o których nie zdążyłem wspomnieć, a
teraz już nie warto. Tamto było, minęło. Teraz będziemy mogli się połączyć, by razem trzymać wędzisko, nawet będziemy m u s i e l i połączyć siły, bo szarpnięcie było diablo mocne, sam nie dam
rady. Przedsmak szczęścia, wizja spełnionych najskrytszych pragnień, pozwalały mi opanować
szalone harce kija i kołatanie własnego serca. Delikatnie, ostrożnie luzowałem żyłkę, by zaraz, wykorzystując nieuwagę rybki, ponownie ją naprężyć. Chciałem przedłużyć walkę, gdyż łatwy sukces
nie cieszy jak należy, a co ważniejsze, przez lata troszkę zapomniałem, czegóż to miałem od rybki
zażądać. Była coraz bliżej, złota smuga niczym ogon komety lśniła tuż pod powierzchnią wody, już
obmyślałem miejsce na brzegu, gdzie ją wyholuję, gdzie ją wreszcie posiądę. Nagłe szarpnięcie, a
później zwiotczenie żyłki napełniło mnie trwogą i bezbrzeżnym żalem, że znów straciłem swoją
szansę, że znów ominie mnie szczęście, miłość, radość, że tyle lat na marne, a ja tu przecież tylko
tymczasem... Rozluźniłem napięte mięśnie, pozwalając obezwładnić się rozpaczy, rozczarowaniu,
zniechęceniu. Zbyt łatwo się poddałem. Przyczajona na końcu żyłki rybka potężnym machnięciem
ogona wyskoczyła świecą nad powierzchnię i dała szybkiego nura na dno, omal wyrywając mi wędzisko. Do dziś nie rozumiem, jakim cudem udało mi się utrzymać kij w rękach. Jest to zresztą
najmniejsza z rzeczy, których nie rozumiem z późniejszych wypadków. Zaskoczony nagłością ataku, kurczowo zaciskając dłonie, dałem nura w ślad za rybką. Widziałem ją, jak pruła zielonkawą
toń pozostawiając złocisty, pełen pęcherzyków powietrza ślad, taka niewielka, wymiaru co najwyżej niezłego okonia, a przecież rwała przed siebie z siłą orki. Zacisnąłem zęby. Prędzej się utopię,
niż cię puszczę, bez ciebie i tak nie mam po co żyć. - pomyślałem. Mój podwodny lot trwał zresztą
krótko, miałem nadzieję, że rybka się zmachała. Nic z tych rzeczy. Kiedy się zatrzymała, wypłynąłem na powierzchnię nieco zdezorientowany i oszołomiony. Nawet nie zauważyłem, że pływała
wokół mnie, zataczając coraz mniejsze kółka. Połapałem się co knuła, gdy żyłka skrępowała mnie
jak baleron. Rybka zatrzymała się metr ode mnie. Wysunęła pyszczek z wody i rzekła:
- Mam cię! - z wyraźną nutką triumfu w głosie.
|
ilustracja: Rafał Masłyk |
Zdębiałem, zbaraniałem, zesztywniałem, ocipiałem. Nie dość, że rybka, nie dość, że ma rację,
to jeszcze kradnie mój tekst! Latami obmyślałem inteligentny początek rozmowy, a ta, ot tak sobie
- mam cię! Pozostała mi tylko druga z zaplanowanych kwestii:
- Spełnię twoje trzy życzenia, jeśli mnie puścisz wolno. - Powiedziałem wbrew sobie, czując, że coś jest mocno nie tak.
- Miałam nadzieję, że to powiesz. Z początku nie byłam pewna, czy to na ciebie czekałam
tyle lat, czy to ty spełnisz moje życzenia. Upewniła mnie o tym obrączka na haku, taką przynętę mógł
założyć tylko ktoś, kto ma wiele do zaoferowania.
- Głupia jesteś? Ja nic nie mam!
- To ciebie szukałam pod postacią nocnej sowy, gdym pohukiwała ci w lesie nad głową.
Mruczałeś do siebie: tfu, zgiń, przepadnij maro nieczysta i grzebałeś w jakichś chwastach.
- Pewnie, że mruczałem, pohukiwanie sowy przynosi pecha, to przez ciebie nie znalazłem
czterolistnej koniczyny!
- Sam wiesz najlepiej, czemu jej nie znalazłeś. Ślepak, ślepak! - zadrwiła.
Plunąłem na flądrę wodą. Była w swoim żywiole.
- I kto tu jest głupi? Wiesz, że nawet usiłowałam pchnąć tę twoją łódź poza obszar mgły,
żebyś zobaczył, co minąłeś zapatrzony w siebie, ale nawet ja nie dałam rady?
- Kłamiesz, to na pewno ty byłaś kotwicą, upalowałaś mnie przy dnie jak bawołu, pierwsza
chciałaś zagrabić moje szczęście, przecież to ja znałem właściwy kierunek!
- Jesteś nawet głupszy niż myślałam. Ty znałeś kierunek?! To czemu jak osioł parłeś w
przeciwną stronę? Czemu odwracałeś się od tego, co miałeś tak blisko?
- Nigdy nic nie miałem, zawsze tylko szukałem wielkiego szczęścia, wielkiej miłości, wielkiej radości. Może i czasem byłem blisko, ale uciekało, teraz wiem, że przez ciebie, złośliwa zwido.
- Ależ miałeś, miałeś, tylko ty od tego uciekałeś. Ty goniłeś zwidy.
- Ja? Akurat...
- Ty. Miałeś dom, rodzinę, dzieci. Chcieli cię kochać. Trzeba im było pozwolić, tylko pozwolić. I właściwie masz rację. Teraz, już nic nie masz. Nie mam czego od ciebie zażądać, bo nic nie
masz. Zmyliła mnie ta obrączka. Myślałam, że to mała aureola, a ty zrobiłeś z tego cacko z dziurką.
Cholera, ja to mam pecha. Tyle się za tobą naganiałam, chciałam, żebyś dał mi kawałek swego szczęścia, swojej miłości, swojej wielkiej radości. Miałeś jej tyle, że mógłbyś się podzielić. A ty, głupku,
roztrwoniłeś wszystko po lasach, po wodach. I nawet nie wiesz, chamie, żeś miał ten złoty róg. Cholera, cholera, pomyliłam się. Co ja teraz zrobię? Gdzie znajdę szczęście, miłość, wielką radość? Co ja
pocznę?
Krzywiąc się z niesmakiem wypluła pogięty kawałek żółtego metalu.
- A ja? Co ze mną? - zapytałem, powoli opadając z sił i czując, jak wypełnione wodą kalosze nieubłaganie ciągną mnie do dna.
- A cóż ty mnie obchodzisz? Mam swoje problemy...
Bez najmniejszego plusku zanurzyła się w wodzie i tylko jej co ja pocznę, co ja pocznę, co ja
pocznę dźwięczało mi w uszach, aż zlało się w jedno z moim a ja? a ja? i szumem wiatru, który
wreszcie się zerwał.
28.02.1999 r.
Marek Tomaszewski
{ redakcja@valetz.pl }
|