Droge do
wiedzmy wskazal mi zaprzyjazniony Zajac. Slowo “zaprzyjazniony” traktowalbym
tu wzglednie. Byc moze bardziej adekwatne bylo slowko “oblaskawiony”. Coz, nie jest to
rozprawka semantyczna, zatem pozostanmy przy “zaprzyjaznionym”, tym bardziej, ze naprawde
dokladalem staran, by tak to odczuwal. Nie ukrywam, ze Zajacowi podlizywalem sie od miesiecy.
Gleboko skrywalem obrzydzenie do siebie, jakim napelniala mnie koniecznosc schlebiania
kurduplowi. A propos: doprawdy zadziwiajace jest, iz zwierzatko pierwej obrzydliwe, z jakiego badz
powodu – zwykle za takie uwazamy swinie, ale w tym przypadku zakwalifikowanie rzeczonego
Zajaca do gatunku obrzydliwcow wydaje mi sie gleboko sluszne i sprawiedliwe – po przyrzadzeniu,
dajmy na to, z buraczkami, jest nad wyraz smakowite. Przyklad moze jest cokolwiek niezreczny, gdy
wziac pod uwage fakt zaginiecia Zajaca, ale dam sobie leb i grzywe uciac, iz zbieznosc jest
calkowicie przypadkowa. Laczenie mnie z ta sprawa naprawde mnie rani i napelnia smutkiem
gestym jak poltorej szklanki mlodej, lekko kwasnej smietany dokladnie rozmieszanej z czubata
lyzeczka maki, przemieniajacej sie po wrzuceniu jednego (to bardzo wazne) prawdziwka i lekkim
podduszeniu w bardzo wykwintny sos do pieczystego.
|
ilustracja: Rafal Maslyk |
Momencik, wytre fafle.
Zatem co rano czekalem przy norze Zajaca, aby z czystej przyjazni naskubac mu koniczynki. I
zareczam, iz dopiero dzisiaj dowiedzialem sie, jakoby dodawanie do paszy zajecy listkow miety i
marzanny znakomicie wplywalo na kruchosc, przepraszam, ujme to inaczej, na kondycje fizyczna
mego przyjaciela. Naprawde, bylem przekonany, ze robie przyjemnosc wylacznie jemu. Mnie
osobiscie, skubanie koniczyny napelnialo podwojnym obrzydzeniem: raz, ze musialem kryc sie przed
poddanymi, by nie przylapali mnie na hanbiacym slugusostwie, dwa, ze koniczyna, przylepiala mi sie
do jezyka, przez co musialem wydawac z siebie charkot, ktory tak przerazal mego przyjaciela.
Osobliwie ciekawa historia jest natomiast z mieta i marzanna. Same w sobie zielone i z zalozenia
trujace dla przyzwoitych miesozernych, po zmacerowaniu ich pewnym przezroczystym plynem,
ktory niedzwiedz, ops!, wymknelo mi sie, uzyskuje z ziemniakow, znakomicie ulatwiaja proces
trawienia, oraz zywiej pozwalaja odczuwac zal za naszymi przyjaciolmi, ktorych nie ma juz z nami,
ani w nas. Ze slyszenie wiem o istnieniu plynu o nazwie zubrowka, ktory dziala podobnie, chociaz
zubr, jako wiekszy, na pewno dluzej towarzyszy biesiadnikom. Ogromnie pouczajaca to informacja,
a i dzialajaca na wyobraznie.
Mam chore slinianki, prosze o wybaczenie.
Oprocz zapewnienia Zajaczkowi pozywienia, wzialem na siebie trudny obowiazek czesania i
iskania jego futerka. Ohydna kalumnia jest pomawianie mnie, jakobym przy tej okazji pazurem
sprawdzal grubosc tluszczyku na apetycznie zarysowanym comberku. Och, znow niezrecznosc,
powinienem byl uzyc slowa ladnie. Niestety, nie jestem dobrym mowca, jestem tylko prostym lwem i
bardziej ukochalem czyny nad slowa. Bo piekne slowa sa dostepne dla kazdego, nie trzeba wcale
miec w sobie szlachetnosci i zacnosci, by pieknie o niej prawic. Natomiast, ile trzeba miec w sobie
samozaparcia i poczucia lojalnosci wobec przyjaciela, by skrobiac go po pieknie zarysowanym
comberku i nawet, niech juz bedzie, wyczuwajac grubosc tluszczyku, nie przebic skory pazurem, a
tylko zsysac z niego wraz z klaczkami siersci upojny zapach, wie tylko ktos, przyznam to bez
falszywej skromnosci, szlachetny jak ja. Szlachetnosc taka nie przychodzi sama z siebie. Ja
pomagalem sobie wytrwac w niej piosneczka, ktora podsluchalem u Zabki (pozdrawiam cie Zabko!):
Hop dzis, dzis, hop dzis, dzis... , nieco ja modyfikujac i szlo to tak : Nie dzis, dzis, nie dzis, dzis...
Moze nie ma ona szczegolnie wyrafinowanego refrenu, lecz napelniala mnie optymizmem i
prawdziwa wiara w przyszlosc.
Tfu. Przepraszam.
Owej wierze zawdzieczalem, ze udalo mi sie wytrzymac nasze intelektualne pogwarki z
Zajaczkiem.
- Gdzie znalezc Wiedzme?
- Oj, trudna sprawa, trudna, wiedza to tylko najstarsi i najmadrzejsi mieszkancy
naszego Uroczyska. A takze najsprytniejsi i najpiekniejsi.
- Wiem, ze i ty wiesz.
Cholernik odwracal sie z obojetna mina, dopoki nie powiedzialem:
- Mialem na mysli, ze wobec tego przede wszystkim ty musisz wiedziec.
- Wiedzialem, ale chwilowo zapomnialem, i nie wiem, czy przed koncem tygodnia
zdolam sobie przypomniec. A o czym ze tam radziliscie wczoraj z Sowa i Wiewiorka?
Nie dzis, dzis, nie dzis, dzis...
- Ach tak, o tym i owym, ale nie moge ci powiedziec, bo to tajemnica wagi
panstwowej.
- A skoro tak... A wlasnie zaczynalo mi cos switac... Gdybys troszke poopowiadal, to
twoj glos moglby podzialac na mnie inspirujaco.
- No dobrze, powiem ci, chociaz troszke sie wstydze. Chodzi mianowicie o to, ze
Wiewiorka chce zalozyc Stowarzyszenie Wegetarian z Uroczyska i chciala, aby prezesem
zostala z racji wyksztalcenia Sowa. Sowa chetnie podjelaby sie prezesowania, ale wyszlo
na jaw, ze gustuje w malych polnych myszkach.
- I Zajaczkach?
- Tego nie powiedziala. Probowala doprowadzic do stworzenia stanowiska Prezesa Ze
Specjalna Dyspensa, ale Wiewiorka byla nieprzejednana. Powiedziala, ze albo, albo. Nie
przypadl jej takze do gustu moj projekt stworzenia Zwiazku Okazjonalnych Jaroszy, uzyla
nawet brzydkiego slowa plagiat. Za to w pasji pozyskiwania czlonkow wmusila we mnie
trzy orzeszki. Z zazenowaniem przyznaje, ze nawet mi smakowaly. Doprawdy nie wiem,
czemu sie obrazila, gdy powiedzialem: moge traktowac je jako przystawke, natomiast jako
danie glowne – nigdy.
- Iiii, ale mi tajemnica. Nie zdazylem sobie nic przypomniec.
Nie dzis, dzis, nie dzis, dzis...
- A gdybym uzyl swych wplywow i zaproponowal cie na stanowisko sekretarza?
- Phhh!
- Vice-prezesa?
- Phhh!
- Badz rozsadny, w tej sytuacji prezesem bedzie chciala zostac Wiewiorka, tego nie
przepchne!
- Phhh!
- No dobra. Mam cos na te Wiewiorke w swojej teczce, bedziesz prezesem. Najpierw
mi jednak powiesz, gdzie znalezc Wiedzme?
- Skoro tak ci na tym zalezy, napisze ci to na papierze firmowym Stowarzyszenia i
przyloze wlasna prezesowska pieczec.
Nie dzis, dzis, nie dzis, dzis...
W inteligentnej, pelnej wzajemnego zrozumienia i szacunku dla wlasnych interesow rozmowie
wypracowywalismy konsensus, dla dobra spolecznosci oraz w trosce o zywotne interesy Uroczyska.
Wiewiorka poddala sie nadspodziewanie latwo. Wystarczyla mala wzmianka o, nie wiem czy
powinienem o tym mowic, co tam, powiem, prosze jedynie o zachowanie tajemnicy, naruszeniach
prawa kanonicznego, zbyt bliskie pokrewienstwa w pierwszej linii, tak to sie chyba okresla, kiedy nie
chce sie mowic o kazirodztwie. Mianowicie jej syn i... Dosc, ze zostala sekretarka Zajaca. Zajac
nadawal sie na prezesa tylko z jednego powodu: rzeczywiscie byl jaroszem. Natomiast pisma z
opisem drogi do Wiedzmy mi nie przyslal, poniewaz jak sie poniewczasie okazalo, nie umial pisac, a
tak tajnego listu nie mogl przeciez rudokitej podyktowac. Nawet sie nie wscieklem. Rodzenstwo
Zajaca samo chcialo wyemigrowac z naszego Uroczyska. A dzieci i tak nie chcial miec. Trzeba mu
jednak oddac sprawiedliwosc, ze kiedy go w koncu spotkalem, okazal sie nadzwyczaj rozmowny i
nadzwyczaj smakowita wiedlismy dyspute.
Teraz zaschlo mi w gardle. Te slinianki sa naprawde chore.
Droga do Wiedzmy byla ciezka. Nie zadne tam trzy razy w lewo, piec w prawo i juz. Na
poczatek nalezalo siedemdziesiat trzy razy obejsc Czarci Kamien, a potem trzy dni siedziec na nim
bez ruchu, czekajac na Znak. Znak jawil sie w postaci migotliwego napisu na niebie. Wiele dni
minelo, wiele kilometrow przebylem i zdazylem serdecznie znienawidzic stale pojawiajacego sie napisu
“Login incorrect”, zanim zrozumialem, ze nalezy kamien okrazac z lewa na prawo, a nie z prawa na
lewo i pojawil sie napis “Login succesfull”. Przeturlalem kamien, odkrywajac wejscie do tunelu. Dla
Zajaca byla to zapewne autostrada, mi zdawal sie krecim kanalem i nawet zaczalem weszyc jakis
podstep, kiedy poczulem lekki wiew powietrza, niosacy ze soba nieuchwytny zapach sam nie wiem
czego, pizma, czy sandalowca, czy po prostu samicy w owym czasie, gdy chetna jest do
baraszkowania. W kazdym razie byl do tego stopnia porywajacy, iz nadmiar testosteronu zabulgotal
mi we krwi i pozwolilem czelusci otulic mnie swa aksamitna, wonna czernia. Nieustraszenie parlem
na przod, mimo dochodzacych z przodu sykow, szelestow i tupotania drobnych nozek. Przerastajace
tunel korzenie zlosliwie usilowaly wydlubac mi oczy, a zolty piach osiadajacy na wasach smiesznie
laskotal. Darlem pazurami wezsze fragmenty tunelu, z zamknietymi oczami na oslep rwalem miekka
materie ciemnosci. Chwilami wiezlem jak Kubus Puchatek w otworze nory Krolika, lecz bynajmniej
nie bylo mi do smiechu, a gdyby ktos nieopatrznie zaproponowal mi wykorzystanie moich tylnych
lap jako wieszaczkow na reczniki, niechybnie podzielilby przykry los Zajaca, to jest Krolika. Nie
opisal wprawdzie przez delikatnosc autor, co uczynil Puchatek Krolikowi, gdy wydostal sie z
pulapki, lecz czemuz to Krolik przez dalszych kilkanascie stron ksiazki nie wystepuje? Kurczylem sie
troche z obawy, iz bym mial pozostac w tym tunelu i prosze, pomagalo, moglem pelznac dalej. Inna
rzecz, ze gdy raz wszedlem juz w ow tunel, objawil on magiczna moc wciagania mnie w siebie,
wsysal mnie jak odkurzacz, lub jak ja wsysam polany zawiesistym smietanowym sosem makaron, do
ktorego przystawke ledwo stanowi potrawka, ktorej skladniki niech pozostana moja tajemnica.
Specjal ten przygotowuje niekiedy jedynie dla mych najlepszych przyjaciol i byc moze zaprosze
kiedys ktores z was do wspolnej konsumpcji.
Sorry, to ten slinotok. Tfu.
Po nieskonczenie wielkiej ilosci meandrow, zakoli, zakretow, zawijasow, kreckow a takze, jak
podejrzewam, wywinieciu kilku osemek, wychynalem na powierzchnie. Zrazu myslalem, ze jestem
w naszym starym, dobrym Uroczysku. A jednak nie. Lesiste zbocza byly ciemniejsze, a trawa wyzsza
i bardziej soczysta. Nie to, zebym jej kosztowal, skadze, po prostu gdy tarzalem sie w jej
szmaragdowych objeciach, chcac wyczyscic futro z piachu, czulem na plecach zielona wilgotnosc.
W Uroczysku trawa jest przepalona nadmiarem slonca, zdzbla suche i klujace, a przesuszone klosy
zostawiaja w siersci male, podobne do lupiezu frujzle. Nie mowiac o grzywie. To osobny problem.
Nie linieje wprawdzie tak bardzo jak niektorzy, co sie tak gapisz Wilku, lecz czasami moja grzywa
robi sie tak ciezka, iz chodzic musze ze spuszczonym lbem, co stwarza mylny pozor, jakbym weszyl
slady wiodace do malych uroczych mieszkanek pieskow stepowych. Nie znizam sie do podobnych
zachowan, zareczam. Zreszta nie lubie pieskow. Nie bede tu wnikal szczegolowo w przyczyny,
wystarczy, jesli powiem... A nawet i tego nie powiem. W kazdym razie tamta trawa byla zupelnie,
ale to zupelnie inna, wrecz piescila me futro i nawet kepka na ogonie, przedmiot mej nieustannej
troski i dumy, zaczela lsnic, jak nigdy dotad. Odczuwalem przyjemnosc podobna do odpoczynku na
lasze wilgotnego piasku wyniesionego w upalny dzien na zakolu rzeki, skad mozna, bedac
niewidocznym w cieniu, obserwowac, ktoredy to sarny chodza do wodopoju. Tak, znam dobrze ich
sciezki i sam nieraz wieczorami czuwam nad tym, by niektorzy z was nie niepokoili swym
natrectwem mlodziutkich sarniat. Tak, sprawuje nad nimi cichy patronat, czekajac, az dorosna, lecz
czyz zabiegam z tego powodu o jakis poklask? Nie, traktuje to jako swoj obowiazek wobec calej
naszej spolecznosci. Tak mi dopomoz, Panie Lasu. Coz to ja... Aha, tarzalem sie w trawie, z
prawdziwa przyjemnoscia poddajac cialo zabiegom higienicznym. Futro jeszcze lekko mi parowalo,
gdym w dalsza ruszyl droge. Chwytalem w nozdrza wiatr, niosacy zapach ziol i swiezosci i jeszcze
czegos, o czym juz wspominalem. Z wysoko zadarta glowa, napieta szyja i miesniami prezacymi sie
pod skora, wygladalem zapewne dostojnie i wladczo. Dlatego zdziwilem sie uslyszawszy:
- Ej, ty!
Rozejrzalem sie i nie zauwazylem nikogo, poza Koboldem, siedzacym na szyszce i cmiacym
fajke. Zignorowalem malucha i postapilem kilka krokow dalej.
- Ej, ty!
Zrobilem harda mine, podpatrzona w jakims filmie i strzelilem slowami, rowniez z tej sceny:
- You talk to me?
Akcent, jak mi sie zdaje, mam wyborny. Wolalbym wprawdzie powiedziec : „Do mnie
mowisz, maly?” lub lepiej „Do mnie mowisz, smrolu?” Prawda, ze urocze slowko? Niestety nie
wiedzialem, jak jest po angielsku maly, a tym bardziej smrol (naprawde, miluskie i zapachowe
slowko). Wiedzialem za to, ze po wegiersku maly to kicsi, lecz zmieniloby to wymowe mego
pytania. Poniewaz zabrzmialo ono, jak zabrzmialo, Kobold zbaranial. Nie bierz, prosze kolego
Baranie, tego do siebie. Po prostu tak sie mowi i niczyja to wina. Rozejrzal sie wokol siebie, jak
uprzednio ja i schowal sie za szycha. Ta zas okazala sie niekomunikatywna w stopniu doskonalym,
wznioslem wiec leb jeszcze wyzej. Moze powinienem byl na odchodnym podniesc lape przy szyszce,
lecz zapaskudzanie tak pieknego miejsca byloby ani chybi bluznierstwem. Pomine tu fakt, iz nie
moge wydusic z siebie ani kropli plynu, kiedy ktos sie patrzy. Nerwica, przypuszczalnie. A wlasnie
czulem sie obserwowany. Wiecej, czulem sie obmacywany pelnymi dezaprobaty spojrzeniami.
Obejrzalem sie na skoltuniona trawe. No, coz, rzeczywiscie wygladala nieswiezo, lecz w koncu
posluzyla zboznemu celowi. Spojrzalem na swoj ogon. Zdecydowanie, warto bylo. Nie mieszkajac
ruszylem dalej. Nawet gdyby nie bylo sciezki, wyraznie zaznaczonej, choc sprawiajacej wrazenie
nieuczeszczanej, poszedlbym za pasmem zapachu, rozscielajacym sie wstega w kierunku gestwiny.
Wiedzialem, iz na koncu wstegi znajde polane, na ktorej rezyduje Wiedzma. Tak prawil Zajac. Ten
etap drogi zaliczylbym do calkiem przyjemnych, wyjawszy przeprawe przez rzeke. Wadoly, czesto-
gesto przegradzajace droge przeskakiwalem bez najmniejszego problemu, a gnany niesprecyzowana
obietnica, zawarta w zapachu, lekko i bez wysilku wbiegalem pod gorki. Nieco uciazliwa
koniecznosc wdrapywania sie na skaly, nagradzana byla wspanialymi widokami na ciemnozielony, tu
i owdzie zdobny plamami zolci, czerwieni i fioletu, bor. Bezkres. Az po horyzont wypelniony
bezkresem. Piekne. Woda natomiast, szczegolnie w postaci rzeki, ktora musialem przekroczyc, miala
w sobie cos obrzydliwego. Mokra, zimna i plynaca. Z nieznanego mi powodu, nie bylo na niej
zadnego mostu. Poza mocarna wstega zapachu. Gdybym byl ptakiem, co rzadko, lecz jednak czasem
mi sie marzy (oczywiscie nic ponizej orla), nawet tego rodzaju most nie bylby mi potrzebny. Latal
bym nad polami, lasami, czujnym okiem przeszukujac mateczniki i polujac... Moze to i lepiej, ze nie
jestem orlem? Siedzialem na brzegu podspiewujac refrenik: o, o, moge wszystko... Nie bardzo
pomagalo. A nawet wcale nie pomagalo. Podobno wiara przenosi gory. Szkoda, ze nie przeplywa
rzek. Do dzisiaj tak naprawde nie wiem, jak znalazlem sie na drugim brzegu. Pamietam tylko, ze
stalem przygladajac sie swemu odbiciu w wodzie i nawet sobie wydawalem sie zalosny, taki
skurczony i oslizgly. Znow skorzystalem z trawy, narazajac sie na nieprzychylne spojrzenia lesnych
oczopatrzow. Na szczescie, albo moze nie, Lesny Pan tak to urzadzil, ze wszystko ma swoj kres.
Znalazlem polane. Plowa Wiedzma lezala w slonecznej plamie na wielkim plaskim kamieniu, ssac
lape. Gdy mnie dostrzegla, natychmiast przybrala dumna poze Sfinksa. Ciekawe, wiedzme
wyobrazalem sobie zawsze jako rozczochrana czarnule z haczykowatym nosem w smiesznym,
stozkowato-rozlozystym zielonym filcowym kapeluszu. Ponadto powinna miec nieodlaczny kostur i
niezbywalnego kota, czy tez na odwrot. I podrygiwac nad jakims saganem, mieszajac cos
warzachwia, zamiast plazowac na kamieniu. W jednej rece kostur, w drugiej warzachew, na
ramieniu kot, ciezka robota. Z sagana powinien niesc sie bulgotliwy odglos, brzek pokrywki i silny,
oszalamiajacy zapach ziol, zdechlych zab i jesli mnie pamiec nie myli, jaszczurek. Znane mi klechdy,
basnie i zwykle bajedy nie podaja, czy mial to byc zapach mily, czy odrazajacy. Ten, ktory czulem,
na pewno byl oszalamiajacy. Zdawal sie dobywac z samej Wiedzmy. Wymagal glebszego zbadania.
Milczkiem obszedlem podejrzliwie kamien. Wiedzma nic. Ani drgnela. Wiedzialem, ze mnie widzi,
gdyz wodzila za mna blyszczacymi oczyma. Ale nie drgnela, nawet gdy wyciagajac szyje chciwie
weszylem w poblizu jej ogona.
- Jestes Wiedzma? – spytalem podchwytliwie.
- Tak mowia. – odparla po dlugiej, wypelnionej esencjonalna wonia chwili. – Ci,
ktorzy mnie nie znaja. – dodala tak cicho, ze chyba sie przeslyszalem.
- Do ciebie zatem przybylem. Twoja slawa siega daleko. Takze do mego Uroczyska.
- I ja o tobie slyszalam, poszukiwaczu. – sklonila lekko glowe.
Zrobilo mi sie jakos milo. Hmm, slyszala o mnie. Ciekawe, od kogo? Tkniety zlym
przeczuciem zapytalem:
- Od Zajaca?
Nie odpowiedziala. Slynela takze i z tego, ze nigdy nie odpowiadala bezposrednio. Mowiono,
ze trzeba ja niezle przyprzec do muru, aby uzyskac jasna odpowiedz. Totez nachalnie poprosilem:
- Powiedz.
- A jesli od Zajaca?
Wiedzialem, cholera, wiedzialem. Wredny kurdupel.
- To moze nie byc cala prawda, sama prawda i tylko prawda. – odparlem ostroznie,
nie majac calkowitej pewnosci, co nagadal jej Zajac. – Powiedz, co slyszalas?
- Chcesz wiedziec? Nawet, jesli to nie jest prawda?
Zawahalem sie. Czy naprawde mnie obchodzi, co gadaja jakies zajace? Przeciez wiem, jaki
jestem. Moje czyny mowia za mnie, nieprawdaz? A jakie sa, kto sprawiedliwy, wie. Odrzeklem wiec:
- Wlasciwie nie. Patrz i sama oceniaj. Plotki nosza zajace. – wypialem lekko piers.
Patrzylismy na siebie dlugo. Zanim bez reszty i beznadziejnie utonalem w oczach Wiedzmy,
zdazylem zauwazyc, jak subtelne sa jej wasiki, zgrabne zolte lapki i jak cudnie, ni to drapieznym, ni
to wdziecznym ruchem przechyla glowke. Zywiac sie obietnica, jaka znalazlem, lub tylko
wymarzylem na dnie jej glebokich oczu, powiedzialem niepewnie:
- Nie czaruj. Nie wolno czarowac. Daj mi lepiej, po co przyszedlem.
- Po co przyszedles? – szybkim ruchem przyblizyla leb, docierajac spojrzeniem do
najtajniejszych zakamarkow mojej duszy. Jej oczy zogromnialy i nagle, przez ulamek sekundy
istnielismy tylko my dwoje, Wiedzma i ja.
- Nie zblizaj sie! – warknalem, nagle przestraszony, ze juz nigdy nie wyrwe sie z matni
tych oczu, ze oslepiony na zawsze bede sie tulal po swiecie, ze nie bede juz lwem. – Mowia, ze
mozesz dac szczescie. Daj mi je. Prosze. Po to taki szmat drogi przeszedlem i tyle czasu
zmitrezylem.
Wyciagnieta lapa podrapala mnie za uchem. Zamknalem oczy, poddajac sie pieszczocie.
- Juz.
- Juz?!
- Juz. Wiecej nie mam. Nie przychodziles, dalam je Zajacowi.
- Moje szczescie... Dlaczego!!!
- Bo byl.
- Nie zgadzam sie! To oszustwo! Chce w zamian ciebie!
- Nie. To sie nie uda. Ty jestes lwem, mnie pozwol pozostac kotem.
- Kocie, uczynie cie lwica.
- Idz juz. Twoj czas trwa. I trwac bedzie niespelniony, az...
- Wiesz, ze tu wroce.
Wiedzma skoczyla w las, jej plowosc zlala sie ze slonecznymi plamami na lesnej sciolce i tylem
ja widzial. Jedynie cieple miejsce na kamieniu, wyczuwalne gdym polozyl na nim pysk, swiadczylo,
ze kiedys tu byla. I jeszcze wrazenie, ze zdazyla rzucic czar, czy przeklenstwo, nie wiem.
Z moimi gruczolami lzowymi tez cos nie w porzadku. I z nosa mi kapie. Przepraszam.
Droga powrotna byla latwiejsza. Moze za wyjatkiem kanalu, w ktorym czolgalem sie jakby
pod prad. Ale, ale, zapomnialem powiedziec, ze skombinowalem lodke. No, moze nie lodke, ale w
koncu czy na grzbiecie krokodyla, czy lodka, wychodzi na to samo. Teraz moge wracac na polane
kiedy tylko zapragne. Jesli zapragne. Gdybym chcial zapragnac. Nie, nie chce, skad. Gdybym umial
pragnac. Oj, juz tak pozno? Gdybym... Wybaczcie, musze leciec.
08.01.1999 r.
Marek Tomaszewski
{ redakcja@valetz.pl }
|