To było całkowicie do przewidzenia. Akurat schodzili schodami, gdy Brutus powiedział, że nie ma niebieskich róż. Jego towarzysz niedoli bardzo się zasmucił. W sumie nie wiadomo dlaczego. I tak nie miał najmniejszego zamiaru kupować komuś, a tym
bardziej sobie, takowych kwiatów. Zasmucił się po prostu dlatego, iż człowiek, na
którego bardzo liczył nie zgadzał się z nim w tak głupiej, lecz jednak bardzo ważnej
kwestii. Nie chodziło tu bowiem o to, czy były te niebieskawe kwiatki czy nie, ale o sam
fakt, iż Brutus się z nim nie zgodził. Wydawało się czasami Aportowi, że jego
otoczenie specjalnie neguje jego wszelkie oznaki inteligencji z samej chęci zobaczenia,
jak on sam zostaje wytrącony z równowagi. Aport tym razem też się zmieszał, jednak
nic nie powiedział, na razie przynajmniej. Planował już po cichu małą zemstę na
swych wszystkich pracowników tego biura opieki nad umysłowo przeciętnymi. Założyciel
biura wyszedł z założenia, że pomóc należy większości, a jak wiadomo większość
jest zazwyczaj bardzo przeciętna. Sam był przebiegłym skurwysynem i dlatego nie
żerował na bogatych ani na biednych, lecz na wszystkich naraz. Miał więcej rozumu,
niż mu się to samemu wydawało. Aport myślał o nim jako o człowieku, który do
perfekcji wykorzystuje ludzką łatwowierność. Sam nie chciał być taki, lecz wewnątrz
duszy jego niewielka część dążyła do stanu, w jakim znajdował się Szef.
Aport lubił kwiatki. Lubił leżeć na łące czy w innym miejscu, gdzie rosła trawa.
Wyzwalało go to od wszelkich niemal problemów. Tak też było i teraz. Marzył o tym i
dopiero głos Szefa obudził go z tego zamyślenia:
- No, panowie, wreszcie jesteście, siadajcie - powiedział, patrząc znacząco na
Brutusa, jakby chciał mu powiedzieć, że powinien opiekować się Aportem jak
największym skarbem korporacji.
- Przepraszamy za spóźnienie - wycedził z lekkim uśmiechem Brutus. Aport wiedział,
że ta krótka chwila, gdy spojrzał w oczy Szefowi wystarczyła, by przekazał mu: "Jest
nasz i niczego się nie domyśla."
To najbardziej denerwowało Aporta, ale nie dał żadnych powodów wszystkim, by
domyślili się, że coś podejrzewał, a podejrzewał, z pewnością. Wszyscy byli
przeciwko niemu, knuli coś, chcąc zniszczyć, pogrzebać bezpowrotnie być może jego
doceniony i będący dla nich wszystkich ogromnym zagrożeniem talent. Chcieli go
zniszczyć, pogrzebać za życia. "Boją się mnie" - tak myślał NSK Aport.
Spotkanie, a raczej zebranie jak zwykle zaczęło się od pochwał. Dostali je prawie
wszyscy i słówko malutkie prawie, które doskonale obrazowało sytuację w firmie, jest
tu jak najbardziej na miejscu. Pracownicy dzielili się w niej bowiem na ludzi i na
podlizuchów, biegających za szefem ze zwieszonymi jęzorami, gotowymi mu zrobić
śniadanie i tylko oni wiedzieli co jeszcze (być może obok wymienionymi jęzorami ich,
wiszącymi). A może to oni właśnie byli ludźmi, przedstawicielami tego gatunku,
dążącymi po prostu do tego, by ich dzieci miały co jeść, a tym samym do ich
spokojnego przetrwania, a co za tym idzie do podtrzymania naszego cudownego gatunku. Aport
nie miał rodziny.
| rys. Rafał Masłyk | Rupert miał swoiste spojrzenie na świat. Myślał wiele, ale rzadko uważał. Stąd
też nadmiar jego pomysłów, lecz nieczęsto związanych z akurat omawianym tematem. Tym
razem nie mogło być inaczej, to znaczy mogło, ale nie było. Otóż Rupert obmyślił
wspaniałą, jak mu się wydawało, kampanię reklamową firmy. Planował atak z ziemi i z
powietrza. Pierwszym krokiem miało być spuszczenie w centrum miasta, na jednym z
głównych skrzyżowań krowy łaciatej. Myślał o spadochronie, ale w końcu zdecydował
się na lotnię. Następnego dnia miał wybuchnąć na Placu Wyzysku pomnik Wielkiego
Żyranta, by sprowokować tym ludzi. Plan Ruperta miał jednak, pomimo plusów (osobiści
nie widzę ), także minusy. Po pierwsze autor nie miał odpowiedzi, po co to wszystko
zrobić? Takie już były jego idee na ulepszenie tego świata. Może i było to smutne,
lecz zawsze wtedy zebranie ożywiało się. Kilka osób zawsze domagało się zwolnienia
Ruperta z pracy, jednak w głosowaniu i tym razem przeszła opcja, by człowiek ten dalej
kontynuował pracę w firmie, która mu się według szefa należała (nie firma
oczywiście tylko praca).
- Kurwa, nie chce mi się tutaj siedzieć - powiedział Aport i wyszedł. W sumie to
było jego normalne zachowanie. Mało osób wiedziało o tym, że Aport kłamał. Musiał
wyjść, bo miał sraczkę. Oddal kał i udał się do domu. Po drodze porozmawiał
jeszcze ze swoja ulubiona sekretareczką, podbudował się tym psychicznie i wyszedł z
biura.
Był pogodny dzień, jak wtedy, gdy zginęli jego rodzice. Aport szedł ulicą wolno,
nie miał samochodu na chodzie. Był wolnym ptakiem, wolnym strzelcem, poszukiwaczem,
poznawał życie, wpadł pod samochód, kochał życie, lubił czytać, pragnął...,
stop, stop, stop, co on zrobił w tej linijce u góry, tam po tych pierdołach o
poznawaniu życia? Aha, wpadł pod samochód. Czy przeżył? Chyba nie, bo lekarz nawet
nie sprawdził pulsu.
Jaki więc z tego wniosek? Może gdyby nie wyszedł? Na pewno gdyby nie wyszedł, to by
jeszcze... Nie należy wiec nigdy uciekać, nawet gdy coś ci się nie podoba. Nie
uciekaj, lecz walcz, tak jak Rupert, który co prawda w następnym tygodniu został
wyrzucony z pracy po zaproponowaniu, by publicznie zjeść prochy Aporta, lecz wyszło mu
to na dobre. Miał odwagę walczyć o swoje i dlatego został autorem kilku bestsellerów,
opisujących jego głupie wizje i pomysły. Ale też lubił kwiatki... |
|