Szedł ulicą. Słońce co jakiś czas wyglądało zza chmur, ale blask
jaki dawało był słaby i chory. Dojmujący chłód chwytał za kostki, rozlewał się po
plecach. Był blady a jego ręce drżały głęboko wciśnięte w kieszenie. Kaptur
zaciągnięty na oczy zasłaniał mu niebo, ale mógł je zobaczyć odbite w gładkich,
brudnych kałużach. Postrzępione szmaty obłoków leniwie pełzły nad głowami
przechodniów. Coś, jak lodowata dłoń, ściskało mu serce, dławiło krtań.
Naprzeciw szła, powoli stawiając kroki, starsza kobieta. Wpatrywała
się w niego uporczywie przez cały czas. W chwili gdy się mijali zatrzymała go
chwytając mocno za łokieć. Spojrzał na nią spod krawędzi kaptura. Nie wiedział o co
chodzi. Jej wzrok, oczy schwytane w gęstą sieć zmarszczek, wbiły się w jego twarz,
kaleczyły.
- Ja wiem. - powiedziała zwalniając uchwyt. Wyszeptała to zdanie
tak, że ledwie mógł je usłyszeć, przechodnie jednak zatrzymali się, wszyscy naraz,
jakby na rozkaz. Powoli odwracali najpierw głowy później resztę ciała w jego stronę
i stawiając drobne kroki zaczęli iść w jego kierunku.
Te twarze bez wyrazu, puste oczy. Dreszcz wstrząsnął spazmatycznie
jego ciałem. Odruchowo wsparł się o ścianę budynku, wyciągnął przed siebie ręce.
Byli coraz bliżej. Szeptali : "Wiemy. Wiemy. Wiemy...". Czuł ich zimne oddechy
na swoich policzkach. Wciąż powtarzali patrząc mu w oczy, jak w hipnotycznym transie:
"Wiemy. Wiemy...". Byli blisko, tak blisko, za blisko. Twarze jak z wosku,
spuchnięte powieki. Oni... wiedzieli! Duszno, ciężko, ziemia. Nieeeeeeeeeeeeeeeeee....