W piękny wrześniowy poranek, tak wcześnie, że słońce jeszcze nie
zdążyło wygonić przyjemnego chłodu nocy, na podwórku przy ulicy Mickiewicza rozległ
się głośny odgłos upadającego z dużej wysokości ciała. Na miejscu szybko zebrała
się grupka gapiów. Stali wokół bladego, wychudzonego ciała odzianego jedynie w
przesiąkniętą krwią piżamę i rozmawiając przyciszonymi głosami, co jakiś czas
wskazywali na groteskowo poskręcaną postać.
|
rys. Magda Płuciennik |
- Widziałem jak leciał -powiedział pan z teczką. - Szedłem
właśnie do pracy.
- Spadł jak worek cementu - powiedział robotnik w poplamionym wapnem
kombinezonie i zarechotał. Był jeszcze trochę pijany po nocnej libacji w piwnicy
budowanego w pobliżu domu.
- Fe, wygląda jak gotowana marchewka. - dodała mała dziewczynka
patrząc na odsłonięte wnętrzności i robiąc przy tym kwaśną minę.
Stanisław Ikar Leszczyński podniósł się z ziemi, otrzepał z kurzu
swoją piżamę. Obejrzał się przez ramię i spojrzał na leżącą w kałuży krwi
znajomą osobę. Odwrócił głowę z niesmakiem, zapiął ostatni guzik pod szyją,
przeciągnął się z lubością i odszedł pogwizdując. Zanim rozpłynął się w
świetle poranka, powiedział cicho: - Ech... nareszcie wolny.
- Ktoś zadzwonił już po milicję?- zapytała starsza kobieta, która
przed chwilą przybiegła z sąsiedniego podwórka na widok zbiegowiska.
- Spokojnie, przecież nie ucieknie. - odpowiedział jej ktoś z
tłumu.