Na poczatek krotka dygresja.
Wiecie w czym jestesmy lepsi od Amerykanow? Potrafimy
dostrzec slaby komiks. A wiecie w czym jestesmy gorsi? Nie potrafimy dostrzec komiksu
dobrego...
Nazwalem ten artykul o "X-Men" "8 w skali
Richtera", poniewaz pojawienie sie mutantow bylo rewolucja na polskim rynku.
Prawdziwym trzesieniem ziemi, ktore przeczyscilo teren, wygospodarowalo miejsce dla
przyszlych pokolen (wiecie, te wszystkie Jimy, Jae Lee, Portacio). Dlatego warto oddac
czesc tej serii i zastanowic sie, dlaczego "X-Men" musieli z rynku
zniknac. Zanim pojawi sie odpowiedz na to pytanie musimy sie cofnac kilka lat
wstecz. Uruchommy wehikul czasu, zacisnijmy zeby, pomodlmy sie, by wehikul
zadzialal... Co? Nie zadzialal? Aha, wlozcie wtyczke do gniazdka... Latka mijaja,
1999, 1998, mijaja 1997, 1996, i mijaja, 1995, 1994, 1993 i jest rok 1992. Ladujemy 8
lat wczesniej, idziemy do kiosku i kupujemy raz jeszcze pierwszy numer "X-Men".
Pamietacie ten przyspieszony oddech, liczenie kasy (zeby tylko nie zabraklo!), a potem
pierwsze chmurki, pierwsze strony? Niezwykle uczucie. To tak jakby brac udzial w
tworzeniu historii. Te pierwsze numery, historia z "Hellfire Club" byla
niezwykla. Numer 3/92 (Wolvie vs. reszta) jest jednym z najlepszych w historii tego
komiksu. John Byrne i Chris Claremont stworzyli niezwykla sage o ludziach. Nie o
mutantach, ale o ludziach. Poznawalismy ich problemy, byli rzeczywiscie wyrzutkami,
nienawidzonymi przez swiat, ukrywajacymi sie, dzialajacymi skrycie. I bylo to
naprawde ukazane, bardzo wyraznie. Odnoszono sie do nich z niechecia. Byli dla siebie
rodzina, jedynymi bliskimi sobie ludzmi, ktorzy wiedzieli, jak czuja sie oni sami. To
bylo niezwykle i wspaniale. A nic co jest wspaniale nie trwa dlugo.
Owczesna ogromna popularnosc tego komiksu spowodowala,
ze postanowiono pokazac cos ambitniejszego: historie "Zycie smierc"
Barry'ego Windshor-Smith'a. Okazalo sie jednak, ze ta niezwykla opowiesc, jak i
pozniejsza, "Zraniony wilk" tegoz samego autora, nie znalazla uznania w
oczach czytelnikow. Nie mam pojecia dlaczego. Wtedy ja sam uznalem te dwie historie za
pospolite, nie zle, nie dobre, choc na pewno na wyrozniajace sie z natloku innych.
Dopiero pozniej dostrzeglem ich prawdziwa wartosc (rowniez dzieki wielu
znakomitym listom). Powrocono wiec do schematu, zaczeto pokazywac sieczki ze
swietnymi rysunkami. Pojawil sie niezwykly numer 1/94 autorstwa Claremont'a i Artura
Adams'a niosacy troche swiezosci (w warstwie rysunkowej), a potem przyszedl czas na
pierwszy powazniejszy kryzys, smierc i zmartwychwstania. Wszystko to okraszone
znakomita kreska Marka Silvestri. To byly numery do kwietnia 1994 roku. A co bylo w
kwietniu? Jim Lee. No i zaczela sie ostra jazda! Jak podsumowac te dwa lata?
Wspaniale, niezwykle, przelomowe? Na pewno tak, ale tez lata, ktore ukazywaly X-Men
jako ludzi, a nie jak przejaskrawione postacie z wiecznymi problemami. Byly to lata
klasyki, niezwyklego i znakomitego komiksu sprzed kilku (nastu) lat.
Potem przyszedl Jim Lee z nowa generacja. Pamietam, ze
numer 4/94 zrobil na mnie ogromne wrazenie. Naprawde ogromne. Szkic Jima skopal mi
tylek, byl wtedy najlepszym rysownikiem swiata. Wtedy nie pomyslalbym, ze
kilkanascie miesiecy pozniej bedzie dla mnie zwyklym rzemieslnikiem. Nie da sie
jednak ukryc, ze numery od 4/94 do 10/94 byly jednymi z najlepszych komiksow akcji w
Polsce w tamtym czasie (a chyba nawet najlepszymi). Portacio, Lee, Claremont, Thibert,
stworzyli numery z humorem, nieprawdopodobnym rysunkiem, wartka akcja. Wtedy okazalo
sie, ze komiks "X-Men" zostal stworzony wlasnie do takich opowiesci.
Szybkich, smiesznych, luznych, przyjemnych, ladnych. Nie bylo moralnych problemow,
rozwazan, dylematow na dwadziescia stron. Byla akcja, dobry rysunek, przyjemnosc,
relaks. No, ale wiecie, wszystko sie konczy. Pojawil sie Bishop, gdzies tam
przewinal sie watek z Loganem (nawet ciekawy, no i Lee jeszcze rysowal po staremu) i
tak dochodzimy do zenujacych numerow z Ghost Rider'em i Mojo. Potem byl godny uwagi
numer 11/95, ktory znowu ukazal X-ludzi, wlasnie jako ludzi, zwyczajnych, szarych (nie
mowa o kosmitach). A potem ten szokujacy Tom Raney, ktory mial nas zaszokowac, a
okazal sie g....o warty. No i zaczela sie X-Cutioner's Song, ktore to cienkie
cross-over zablyszczalo jedynie dzieki drapieznemu Jea Lee (bez niego bylaby to
kompletna kompromitacja), potem zwykle historyjki (bitwy, podroze, podroze, bitwy,
niedokonczone watki) i tak do pojawienia sie Magneto, przed ktorego powrotem pojawil
sie bardzo dobry numer z duza dawka akcji, 10/96 Portacia. No i zadebiutowal Romita
Jr., ktorego wersja mutantow nie znalazla uznania (a u mnie, owszem). Tak wiec przed
powrotem Magneto "X-Men" juz chylil sie ku upadkowi. Wszyscy podkreslali,
ze czytajac kolejne numery ma sie wrazenia "powtorki z rozrywki", odczuwa
sie nude. Gdzies tak w miedzyczasie Jim Lee zaczal tez rysowac troszke inaczej (a
moze to wina tuszu?).
Wydaje mi sie, ze dyrektorzy serii "X-Men"
zapragneli stworzyc z tego komiksu cos wiecej niz serie akcji, ktora niewatpliwie
ta seria w latach dziewiecdziesiatych sie stala, a co sie nie udalo. Pragneli, by
ten komiks borykal sie z nietolerancja (to najpopularniejszy argument swiadczacy o
watpliwej, dojrzalosci tego komiksu) i innymi problemami. Faktem jednak jest, ze
skonczylo to sie fiaskiem. Nie wiem jak za wielka woda, ale w Polsce
przyzwyczailismy sie do wartkiej, zmieniajacej sie akcji, a nie dlugich dialogow,
roztrzasaniu problemow. Poza tym scenariusz byl bardzo latwy do przewidzenia, wydawal
sie byc pisany przez studenta, a nie czlowieka piszacego historie od kilku (nastu?)
lat (chociaz moze przydalaby sie nowa twarz). Nie bylo w tych historiach
swiezosci, byly po prostu nudne. Tak to bylo do czasu powrotu wladcy magnetyzmu. A
potem? Hmm, bylo jeszcze gorzej.
Powrot pana Magneto byl juz tylko gwozdziem do trumny.
Ostatnim numerem jaki kupilem z serii "X-Men" byl 3/97 i musze powiedziec,
ze pierwszy kupiony przeze mnie numer tej serii, jak i ostatni byl chyba najlepszy.
Numer 3/97 byl niezwykly. Niezwykla historia Logana, chyba najbardziej ludzkiego
mutanta w szkole profesora Xaviera niezwykle mnie poruszyla, a szczegolnie ostatnie
slowa tego niskiego, drapieznego zartownisia, bo oto odchodzila najbardziej lubiana
postac X-ludzi. Mysle, ze ten numer byl znakomitym momentem, by zastapic serie
"X-Men" inna; "Wolverine", bo o niej mowa zdobylaby z pewnoscia
ogromne rzesze odbiorcow. Dla mnie ten komiks jest tuz za "Sin City"
najlepszym komiksem na swiecie i wartym ukazania polskiej publice. Zreszta do dzisiaj
nie mam pojecia, dlaczego nie ukazal sie np. fenomenalny komiks "Wolverine"
Franka Millera. Trudno powiedziec. Moze dlatego, ze nikt nie chcial pokazywac
klasyki. Szkoda, bo takich klasycznych komiksow jest ogromnie duzo i sa one po prostu
niezwykle w swym przekazie wizualnym, jak i tresciowym. No, ale odchodze od tematu.
Dlaczego wiec "X-Men" upadlo? Juz chyba odpowiedzialem. Chciano zrobic z
"X-Men" cos wiecej. A to byl od lat 90-tych komiks akcji. Poza tym zabraklo
dyrektorom serii pewnej konsekwencji. Nie potrafili podjac np. jednoznacznej decyzji o
smierci Magneto, ktory powracal zza grobu dobrych kilka razy (i nie tylko on zreszta).
Moze chciano powrocic do starych, dobrych lat tej serii. Chyba tak. Szkoda, ze sie
nie udalo...
|