The VALETZ Magazine nr. 4 (IV) - listopad 1998
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

VALETZ KONTAKT INFORMACJE
 
Jaś
IzaK (korespondencję prosimy słać na adres redakcji)

Niezbyt dobrze pamiętam, skąd się tu wziąłem, mieszkam tu sam i od zawsze. Już od dawna nie liczę czasu miarą upływających lat, mój zegar wskazuje dwunastą (północ, południe, nowy dzień, nowy rok), gdy zaczyna się przedwiośnie. Każdy inaczej uporządkowany podział zdarzeń traci sens. Wychodzę wtedy na próg mojego domu (mieszkać na parterze, to trochę jakby mieszkać na wsi), zapalam papierosa, zapalam jednego za drugim i czuję coraz przyjemniejsze zamroczenie pierwszym rześkim słońcem, choć jeszcze mocno marzną stopy i grabieją ręce. Całą wiosnę i wczesne lato spędzam podobnie, jednak mrowienie ciała powoli słabnie wraz ze wzrastającą temperaturą, z coraz bardziej natarczywymi podmuchami przyszłych upałów, które wysuszą moje śluzówki. Gdy zegar ustala się na sześć godzin przed dwunastą, chowam się do mojego pokoju, który inni nazywają moim domem. Gdybyś pomimo to chciała mnie kiedyś poznać, mogłabyś zacząć od obserwacji mojej ulicy, mojego okna. Nie śmiej się (to trochę obrazoburcze posądzać cię o uśmiech, tę, która nie istniejesz, tę, która jesteś moim marzeniem, tę, która, boję się powiedzieć, jesteś ideą mojego życia), nie śmiej się: każda, nawet najbardziej nielubiana konstelacja przedmiotów wokół nas krępuje nas swoimi niewidzialnymi sidłami. Nasze miejsce tutaj to pułapka, w którą wpadamy bezwiednie, ale wytrale i z upodobaniem. Nie śmiej się, jeśli to dla mnie takie prawdziwe, nie może cię to śmieszyć (nie taką cię sobie wyobrażam, czy może jednak coś udaję przed samym sobą, może rozśmieszyło cię to, że gdzieś to musiałem przeczytać, co, ty też o tym czytałaś?).
Zacznijmy od parapetu, rozpoznasz go od razu. Pogodzeni ze swoją samotnością, jeśli nawet nie jest z wyboru (czy może być jakaś inna?), ze swoim niekończącym się oczekiwaniem, wybierają parapet taki jak mój, bez roślin doniczkowych, bajkowego kota, pudełka z klockami dziecka, bez książek, które podobno nie mieszczą się już nigdzie indziej (widziałem też takich, którzy stawiają na nim telefon). Mój parapet jest pusty, co nie znaczy, że nie ma na nim kurzu: to podobno niedobre, bo alergię odziedziczyłem wraz z matką.
Jeśli chcesz, ale tylko jeśli na pewno, możemy teraz zajrzeć głębiej przez moje okno, nie przeszkodzą ci zasłony, bo ich nie ma. Czy nie przeszkadza ci, że szyby ostatni raz umyła jeszcze przed śmiercią moja matka? Chciałbym to uszanować. To zaklejone taśmą pęknięcie jest od wczoraj, nadal jednak nic nie mogę zrobić, bo ta brudna szyba to moja jedyna pamiątka po matce, sama też widzisz, że pomimo całego obrzydzenia niełatwo byłoby mi się zgodzić na opuszczenie tego miejsca. Wszystko inne już kiedyś po jej śmierci tu czyściłem. Tak naprawdę ona odeszła jednak tej nocy ostatecznie, na zawsze, zrządzeniem losu, bo wiatr nieprzypadkowo wybiera moje okno spośród tysiąca innych. Wezwę szklarza.
Jeśli nie ochłonęłaś jeszcze z pierwszej poznawczej ciekawości, możemy poruszyć się o krok do przodu, przesuwać się po wszystkich ścianach, suficie i podłodze. Punkt zaczepienia oczu pierwszy: podłoga jest naga, zupełnie: prosty, nie pastowany i nie lakierowany parkiet. Choć wyobrażam sobie, że im prościej idzie mi opowiadanie ci tego wszystkiego, tym bardziej to dla ciebie staje się nużące, monotonne. Jeśli jesteś sobą, jeśli ty to naprawdę ty, przez to wszystko jednak musisz przejść aż do pointy, która, jeśli jest, to i tak nie wiem, czy na samym końcu. Mam nadzieję, że te wtręty, choć też nie obrażę się za to, zawiłe, uprzyjemnią ci jakoś tę wędrówkę.
Najbardziej, przyznaj się, przynajmniej na początku, drażniło cię to, że czegoś najważniejszego doszukuję się w rzeczach prostych, że za cały swój świat mam (punkty zaczepienia oczu następne:), mam ten stół, do którego pasuje w dodatku tylko jedno krzesło, ty usiądziesz na fotelu, przepraszam, że taki zniszczony. Do tego świata szukam też jak najprostszych słów, nie bojąc się ich powtórzeń, bo to oznacza tylko, że i tak w nim, no właśnie, w tym świecie, są. Z tymi prostymi słowami (znów bez powodu ganisz powtórzenie) mam jednak pewien problem: wszystkie po chwili stają się swoimi metaforami. Pusty parapet zamienia w studium samotności, w brudnej szybie żyje matka, jest jeszcze róża, symbol, który z każdą chwilą traci na znaczeniu. Taki obrazek: widzę różę, kwiat, dajmy na to różę, kwiat czerwony, rodzina "rose", płatki olejkodajne, mszyce najlepiej zwalczać skrapiając ciepłym mlekiem, wtedy odchodzą, bez straty. Róża rozkwitła tego ranka, nachylam się, żeby lepiej dojrzeć kropelkę rosy, ale tak szybko znika i w załomach płatków przeczuwam przekwitanie. Boję się spojrzeć w twoje oczy, by nie dojrzeć nadchodzącej w nich starości, boję się zbliżyć do ciebie, wiedząc, że kiedyś odejdę, naprawdę nie jestem pewien, czy chciałbym cię poznać.
Od dawna, od jak dawna żyję tak bezkarnie nic nie robiąc? Próbowałem, u tapicera czeladnikowałem cztery dni, cztery przedwiośnia, cztery lata, cztery życia. Po dwóch dniach przestałem być uczniem, po siedmiu mógłbym przestać być czeladnikiem. Powiedziałem mu, pan odróżnia na pewno więcej kolorów ode mnie, w jakim kolorze dziś robimy? Ale kolory były takie, jakie przyszły, jakie zawsze przychodzą: to jest śliwka, to brąz, to seledyn, a to jest żółty. Jak to żółty? Tamten jest złoty, ten tylko mieni się metalicznie, a ten to kolor kurzego żółtka, skryty pomarańczowy. Przyszedłem tu z zaciekawieniem: pierwsza praca w od dzieciństwa tajemniczym "zakładzie tapicerskim - usługi dla ludności" (znałem już wtedy znaczenie etykietki, rok za rokiem jedno słowo). Wielki bałagan i kurz, nawet wydeptany próg, wysoki stopień, który dzielił pracownię mistrza i moją (klientów przyjmowaliśmy także u mnie), wydawał się zakurzony do ostatniej ruchliwej drzazgi. Wielkie spiętrzenie niewykończonych, zapomnianych od lat mebli i żadnego nie chciałbym mieć, ale przecież miałem, fotel. Ze zdziwieniem myślę o sobie, że nie nauczyłem się tam pić, ale wszystko długo, nawet do końca było nowe, interesujące, sprawności tylko w rękach brak mi było, może gdybym pił to piwo. Mało lat z początku miałem, więc szukałem, podawałem: igłę krzywą i prostą, i dubelszpica, młotki, zciski, harciery. Tylnym wejściem wcisnąłem się do nowego świata (ten świat miał wyłącznie tylne wejście, klienci wchodzili od ulicy) pełnego nazw uczonych, z którymi oswajałem się z wolna . Na ramę szły pasy albo płyta, jeśli pasy, gramoliłem się na antresolę po sprężyny, jeśli płyta - po szlarafię lub bonel, takie żelastwo wstrętne, kaleczące, nie do uwierzenia, że ktoś potem usiądzie na czymś takim i powie, że miękkie, a przecież powie, bo my mu to wcześniej sznurem tapicerskim i jutą, i formatką, i jeszcze gąbką albo trawą morską, jeśli bogaty ekolog, i suróweczką lnianą, a na zakończenie materiałem obiciowym, wyścielemy.
Tak bardzo chciałem do tej pracy coś własnego wtrącić, inaczej nie mógłbym chyba, bo schemat zawsze był podobny i te same gwoździki ze spłaszczonymi główkami, i szpilki długie małym łebkiem w karo zakończone, te same. Ale ciągle z myślą o kimś to robiłem, a z myślą o tobie przed wszystkimi innymi myślami. Nie, na początku jeszcze cię nie było. Porączkę sosnową do sofy bejcując na mahoń, dumałem o kimś, kto taki niepotrzebny mebel do domu zamawia, czy taki sam z niego dostojnik, jak to drewno szlachetne i tak pędzel swój prowadziłem, jak bym i to drewno i tego człowieka chciał zarazem wypróbować. W jego cnotę nie wierząc za bardzo i tę sosnę nie do końca ukryć chciałem. Dla schludnego jegomościa z sąsiedztwa, pokonałem w sobie niechęć wrodzoną do wszystkiego, co elektryczne, hałaśliwe i groźne, w ogłuszających błyskach pistoletu na kompresor każdą zszywkę mu ślubowałem, dla uprzejmego poczęstunku z papierosów dobrych, mistrz mój kwitował, dla myśli jego pogodnych, ja wiedziałem.
Ale naprawdę artystą był mój mistrz - tapicer. Pan jest artystą, mówiły trwożne damy (jeśli takie się akurat zdarzyły) i pyskate mieszczki. Pan jest zakałą świata, pan mnie gubi, nawet w moich myślach tylko szeptałem. Ty spocony idioto w brudnym podkoszulku, nie widzisz nim ta jeszcze coś powie, po wydęciu jej warg, nie widzisz, że tej pani zamarzył się berżer, fotel karmazynowy z miękkimi bokami i nie w romby pikowany, lecz w serca. Nie, nie wiśniowy, idioto, tę nóżkę widzisz kokieteryjnie do przodu podstawioną, karmazynowy.
Coraz wolniej mi szło, to nawet widać po tym, jak ci to opowiadam. Straciłem pierwszą pewność ruchów. We wszystkim znajomym na próżno szukałem czegoś nowego i znowu przedwiośnie, już ci o tym mówiłem, zrobię coś dla siebie, jak to jest, gdy się myśli o fotelu dla siebie. To jednak też nie było jeszcze to, zrobię fotel dla ciebie i wtedy się narodziłaś, nie z piany morskiej, lecz coś to z pianką (tapicerską) też wspólnego miało. I wtedy zacząłem z tobą tę rozmowę. Już wcześniej rozmowy z innymi tak kończyłem, a te najważniejsze to szły tylko tak. Mebel powoli do ciebie tylko pasować zaczął i stałaś się bardziej rzeczywista niż wszystko. Prawdziwą oblubienicą zostałaś, jak ja oblubieńcem dla matki swojej byłem i największy swój wstyd dla mnie poświęcić umiała. Fotel był z odpadków, wkrótce sam miał stać się odpadkiem, ale ty coraz bardziej na zawsze byłaś.
Fotel był skończony i odejść od tapicera musiałem, a mistrz mój jeszcze wcześniej to poczuł. Ale zabrać mi go ze sobą pozwolił zamiast dyplomu, bez pieczątek, bez ważności. I tak pierwszą cząstkę ciebie u siebie w pokoju miałem. Prędko jednak za następną rozglądać się zacząłem, bo choć twój szkielet już cały znałem i żyły (nici ręczne) i tętnice (nici maszynowe), mięśnie i ich napięcia na stawach (pasach) rozpostarte, twój portret zbyt jednostronnym mi się wydawał. U zduna bardzo krótko cię szukałem, ale tam nigdy nie przychodziłaś, bo to zawód taki zapomniany i mój piec też jest już zimnym przeżytkiem, odkąd kaloryfery bezduszne założyli. Za pękniętymi kaflami piec duszę skrywał, ale zburzyć go trzeba, bo miejsce zajmuje, ty to przede mną wiedziałaś. I potem jeszcze trochę próbowałem, a ostatecznie to już nawet nie próbowałem próbować, gdy w swoim domu całą cię odnalazłem. W trójmasztowiec zaklęta byłaś, odczarowywałem cię dzień po dniu, milimetr po milimetrze twojego ciała i duszy twojej. Spod sterty zakurzonych papierzysk cię wyciągnąłem, rycinę z trójmasztowcem. Teraz sobie przypominam, opowiadała mi o nim pewnego cudownego wieczoru dzieciństwa. Leżałem w łóżku, jej mały chłopczyk, synek, ona coś robiła, czego nigdy nie lubiłem, w kuchni albo prała, porzuciła nagle czynność niedokończoną w połowie i przyszła do mnie z rękami, ustami, swym zapachem i oddechem, i z tą ryciną. Wypłynęliśmy daleko w nocne niebo, z dala od stałych lądów i ich świateł. Zasnąłem ukołysany głęboko falami rozbijającymi się o burty.
Wyciągnąłem cię i przyszłaś, płaszcza długo zdjąć nie chciałaś, bo pogoda była zimna i wietrzna, listopadowa. Potem wiatr z wolna się uspokajał.
Zastygłaś w dosyć niewygodnej dla siebie pozycji: stałe napięcie, wszystkie członki ciała drżą lekko, kołyszą się, ale to pozycja idealna, stan równowagi pełnej napięcia: liny naprężone do bólu, do granic swej wytrzymałości. Widzę cię coraz wyraźniej: siedzisz trzymając pośladki na stopach, mógłbym cię już prawie narysować. Plecy wygięte łukiem tworzą wraz ze spuszczoną lekko głową linię, którą przeprowadzam łącząc wierzchołki masztów, 2 - stermasztu, 3 - grotmasztu, 4 - fokmasztu. Twarz ukryłaś głęboko w cieniu rozpuszczonych włosów. Czy mógłbym, odstępując nieco od stereotypu, poprosić, abyś je upięła?
Nie? Trudno, to może nawet lepiej. Ręce nieznacznie ugięte w łokciach opierają się dłońmi, opierają w doskonałym punkcie podparcia: drzewce 5 - delfiniak, jeden z masztów stałych. Dotykam sztaksli w kolejności od numeru 7 do numeru 10. Poruszone wiatrem, nabrzmiewają twoje żyły od przegubów po wgłębienie wewnętrznej części łokcia - bardzo czułe miejsce, statek jest niemal gotowy do odpłynięcia. Ręce widzę najwyraźniej, są najjaśniejsze, jedynie dwa cienie łokcia na drugiej. Nie mogę sobie odmówić pogładzenia jeszcze raz twoich dłoni, naprawdę smukłe drzewca: 5 - delfiniak i 6 - bukszpryt, bardzo czujne - opierają się o podłoże opuszkami palców i częścią śródręcza, jakby chciały coś pochwycić - ruchliwe fale. Ster zanurzony, stopy schowane głęboko pod pośladkami, ale pośladki potem, najpierw nogi. Ciało ud i łydek rozlewa się, spłaszcza tworząc chyba pokład, tak musi być, choć patrząc z boku, można to sobie tylko wyobrazić. Nie, wiem o tym, bo śledząc palcami kadłub, czuję linię napięcia mięśni wzdłuż ud - wypolerowanych niegdyś przez bogów-szkutników, teraz z nalotem wodorostów podniecenia. Wśród wielkiej morskiej ciszy zwijam żagle wszystkich masztów, pod bluzką ukryłaś cztery pionowe cienie żeber, czujnie wciągnęłaś powietrze i niewielki brzuch opadł miękko na łono. Jest ciepły i pulsujący. Wierzchem dłoni gładzę niedokończone pośladki, cień na końcu wyszczupla je - gafel (12) poruszył się w oczekiwaniu zwrotu. Jeszcze nie teraz. Pępek: 3a - grotreja, 3b - nie mogę odczytać, chyba grotmarsreja dolna, 3c - grotmarsreja górna, tworzą trzy podłużne zmarszczki. Poczekaj, nie drżyj tak. Zbliżam się do piersi, ale schowałaś je za ramionami i ich cieniem, tylko wymarzyłem je sobie, wymarzyłem na podstawie jednego sterczącego sutka. Jak tu zrobiło się gorąco, odkąd jesteś tak blisko. Niemal pragnę byś uniosła ręce, zaczęła rozpinać guziki mej koszuli, pod szyją. Muszę się opamiętać, mamy przecież tyle czasu, czas na twoje ramiona (jak wibrujesz cała), czas na garb łopatki, nawet krótki moment na ujarzmienie cię do końca zwolnionym pociągnięciem ręki po kręgach kręgosłupa i najciemniejszej szyi, aż do podstawy czaszki, głowy. Trójmasztowiec prawie zatonął, zniknął, wybacz mi matko. Jeśli pokonam podniecenie, to zaraz poznam twoją twarz. Włosy, przeszkadzają mi włosy, naprawdę nie mogłabyś... Widzę tylko poziomą przekreślającą wargi linię, koniec nosa, uparty cień podbródka, zarys kości szczęki - za mało, choć wzdychasz cudownie pod każdym dotknięciem. Zostań moją syreną, tak proszę, wynurz się na nowo, sobą, nie trójmasztowcem matki, moje ręce niecierpliwie cię szukają w drażniącej skórę słonej toni, na chwilę.
Zapalę papierosa, już spokój. Twoje ciało znowu znieruchomiało na rycinie, jak po chwili spełnienia. Nie, też go nie chciałem, prawie nie chciałem, bałbym się goryczy niedosytu, jeśli nawet wraz z tobą mogłaby nadejść. Bałbym się tego dla ciebie.
Muszę się spieszyć, do jutra minie pewność tej chwili i zacznę szukać cię na nowo, niepotrzebnie, na pewno jesteś tą, którą znalazłem. Dziś znam sposób, który pozwoli nam mimo wszystko być razem, na zawsze razem, ale to działa tylko dzisiejszego wieczoru. Spalę cię teraz i wypiję z winem na noworoczną przepowiednię. Nie bój się, to przejście jest krótkie i pomimo pozorów bezbolesne. Po nim jest już tylko gaj, po którym przechadzać się będziemy trzymając za ręce w jasnych powłóczystych szatach, prowadząc niekończącą się rozmowę i przez cały czas czując ciepło naszych ciał przenikające nas aż do dreszczu.
Ale przecież może coś jeszcze mógłbym zrobić tutaj, żeby poczuć to samo.
Ale przecież ciebie już tu nie ma, woń twego ciepła niknie.
Razem.
Niekończące się rozmowy.
Ciepło naszych ciał przenikające nas do dreszczu.


We wtorek, 19 listopada, ja bezosobowy, a raczej anonimowy narrator i Maria B. - funkcjonariuszka opieki społecznej wyważyliśmy drzwi mieszkania - kawalerki nr 2 przy ulicy miasta.
Ja usiądę w fotelu, pan niech zajmie krzesło, ojej, jaki zniszczony. Powiesił się? Może jednak da się go jakoś odratować. Jest sztywny? Pan nie zdaje sobie zdaje się sprawy z możliwości współczesnej medycyny. Szkoda, że nie jest kobietą w średniozaawansowanej ciąży, pan to czytał? Utrzymali dziecko w łonie martwej matki, przy życiu, pokarmem kosmicznym, muzyką Mozarta, codziennym masażem. Powinien był urodzić się kobietą albo chociaż z łona martwej matki, szkoda, że nie znałam jego matki. Gdyby żyła, on nie zrobiłby tego, zapewniam pana, trochę znam się na takich przypadkach, z doświadczenia, z zawodowego. Chciałabym ją poznać, zastanawiam się, po co, taka kobieca intuicja, może, że łatwiej potem zakwalifikować chorobę. Gdyby żyła, szyba nie byłaby tak brudna i patrząc przez nią, mógłby na pewno dojrzeć w którymś z okien naprzeciwko światełko nadziei.
Mario B., pani mnie intryguje, proszę mi opowiedzieć coś o sobie.
Nie wiem, od czego zacząć, chwileczkę...
Zaraz drogi panie, sama nie wiem, skąd się tu wzięłam, tu, w tym pokoju, tu, z panem, przecież zastępuję kogoś, koleżankę z pracy, dziecko chore, to jej specjalność. Wie pan, nie bawmy się w takie koszałki-opałki, jeśli chce mnie pan uwieść, musi się pan bardziej postarać i to nie metodycznie dając mi do zrozumienia, że jest pan mężczyzną mojego życia, to już nie działa, nie w naszym wieku.


Mario B., nie śmiałem cię nigdy o to zapytać, już od pierwszej u ciebie wizyty, teraz, przyznasz sytuacja trochę się zmieniła, dlaczego zawiesiłaś tutaj ten trójmasztowiec?


Taki obrazek: widzę różę, kwiat,
dajmy na to różę, kwiat czerwony,
rodzina "rose", płatki olejkodajne,
mszyce najlepiej zwalczać skrapiając ciepłym mlekiem,
wtedy odchodzą, bez straty.
Róża rozkwitła tego ranka,
nachylam się, żeby lepiej dojrzeć kropelkę rosy,
ale tak szybko znika i
w załomach płatków przeczuwam przekwitanie
Boję się spojrzeć w twoje oczy,
by nie dojrzeć nadchodzącej w nich starości,
boję się zbliżyć do ciebie,
wiedząc, że kiedyś odejdę,
naprawdę nie jestem pewien,
czy chciałbym cię poznać.

 

poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

30
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine
[ http://www.valetz.pl ] lub
[ http://venus.wis.pk.edu.pl/magazine ]
kontakt: redakcja@valetz.pl oraz redakcja@valetz.pl

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Powielanie i kopiowanie na dowolny nośnik w części lub całości zabronione.
Odpowiedzialność za treści tekstów i prac graficznych spoczywa na barkach ich autorów, a poglądy wyrażane przez nich nie zawsze zgadzają się z poglądami redakcji.
Materiały prezentowane na łamach The VALETZ Magazine są własnością ich autorów. Redakcja nie zwraca nadesłanych materiałów i zastrzega sobie też prawo do skracania tekstów.