The VALETZ Magazine Numer 1 (sierpień 1998)
<<  Poprzednia strona Indeks Następna strona >>

- Fiu-fiu - usłyszał pełną podziwu reakcję jednego z żołnierzy. Pies, zmrużywszy ślepia, pomrukiwał obok niego z zadowolenia poddając się pieszczotliwemu głaskaniu człowieka.

- Hmm... A dlaczego tylko jedna ślicznotka do nas zawitała? Gdzie jest reszta kobietek, wybawco?

- Już za moment chłopcy. Dajcie się im przygotować.

Pies poczuł, jak gładząca go dłoń zadrżała zdradzając chwilę wahania jego pana. Rozwarł szeroko ślepia. Mężczyzna spoglądając na zegarek twardo dotknął jednego z klawiszy klawiatury.

Reakcja żołnierzy przeszła jego najlepsze oczekiwania. Bez reszty dali się ponieść emocjom. Rzucali głupie uwagi, a mężczyzna z zadowoleniem przysłuchiwał się, jak kobieta-android sprytnie wyszukuje zabawne odpowiedzi, wywołując ich głośny, beztroski śmiech. Z każdą sekundą rósł jego podziw dla twórców tego urządzenia. Z każdą sekundą pozostawało ich coraz mniej.

Nagle błogie zabawy żołnierzy przerwał krzyk jednego z nich. W jego tonie panika mieszała się z przerażeniem.

- Hej! Co to u diabła jest? Co tu się dzieje...

Mężczyzna szybko wyłączył fonię. W zapadłej ciszy dał się słyszeć jego zduszony, pełen napięcia oddech i nagłe poruszenie się psa.

- Spokojnie przyjacielu - powiedział człowiek i wstał.

Krążąc po pomieszczeniu pod uważnym wzrokiem zwierzęcia, co pewien czas nerwowo spoglądał na zegarek. Zdążył kilka razy okrążyć tkwiącego w tym samym miejscu psa, zanim powtórnie zbliżył się do kokpitu. Nie usiadł jednak; stojąc włączył fonię. Ale odpowiedziała mu jedynie cisza. Pstryknął palcami kilka klawiszy i ekran błysnął wyświetlając napis "Istoty żywe wyeliminowane".

***

Niewielki statek przybysza odczepił się od jednostki wojskowej i skierował w stronę patrolowanej przez nią planety. Lecz nieco wcześniej w wojskowych stacjach nadzoru błysnęły czerwienią wskaźniki kontroli bezpieczeństwa strategicznych stref. Jednych wyrwało to ze snu, innym przyniosło bezsenną noc. Dla wszystkich jednak znaczyło to samo. Natychmiastowa interwencja.

***

Bryła planety rosła z każdą chwilą. Mężczyzna przypatrywał się jej w zamyśleniu, a pies wyczuwając jego spokój, ułożył się obok jego nóg chowając swój wielki pysk między łapami.

Mężczyzna miał okazję już wcześniej podziwiać piękno planet z przestrzeni kosmicznej. Majestatyczność z jaką tkwiły zawieszone w próżni była niemal wzruszająca. Ta planeta ofiarowywała jednak coś więcej, niż estetyczne doznania; kryła odpowiedź na pytanie, któremu poświecił życie.

Z wykształcenia był archeologiem, ale czasy, w jakich przyszło mu żyć, nie sprzyjały uprawianiu tej profesji. Ludzkość, pchana odwiecznym dążeniem do ekspansji, zatraciła chęć sięgania pamięcią wstecz, poszukiwania swoich śladów w przeszłości, rekonstruowania szlaków, którymi podążała do tej pory. Interesowała ją już jedynie przyszłość. Archeologią parali się tylko pasjonaci i hobbyści, przypominający niepoprawne dzieci, które nigdy nie dorosły.

A on był najbardziej nieznośnym dzieckiem z całej tej gromadki.

***

Statek dostojnie zanurzył się w błękitnej atmosferze planety. Przedarł się przez nią miękko i bezboleśnie. Z jej powierzchni musiało wyglądać to pięknie.

***

- Krótki spacer, co o tym myślisz? - odezwał się mężczyzna do psa.

Zwierzę postawiło uszy na dźwięk znajomego, miło brzmiącego słowa, zamerdało ogonkiem, raz i drugi.

Działające od chwili wyjścia z górnych warstw atmosfery detektory i skanery szczegółowo lustrowały powierzchnię globu. Ich algorytm działania był prosty: znaleźć teren spełniający jednocześnie dwa warunki, możliwość lądowania i ślady sztucznej działalności.

Mężczyzna wpatrywał się ekrany onieśmielające dynamiką wyświetlanych danych. Jego myśli śmiało wkroczyły w to morze informacji, zanurzając się od razu tak głęboko, że falująca tafla morza zamknęła się nad nim gwałtownie. Poddał się temu i poszedł na samo dno.

Jego specjalizacją była ksenoarcheologia, gałąź archeologii, która podobno nigdy nie istniała, ponieważ nikt nie umiał podać powodów ku temu. Podczas setek lat eksploracji kosmosu ludzkość nigdy nie natknęła się na żadne ślady innych cywilizacji. Stopniowo wszystkie nadzieje i obawy, jakie wiązano z tego rodzaju spotkaniem, osłabły, aż wreszcie znikły zupełnie. A niezliczone programy poszukiwania obcych form życia, tak entuzjastycznie podejmowane od czasów pierwszych kroków człowieka w kosmosie, okazały się być największym fiaskiem na drodze dumnie kroczącego gatunku homo sapiens.

Kosmos uparcie milczał. Nie odpowiadał na rozsyłane w całym zakresie spektrum elektromagnetycznym pytania, nie udzielał informacji, nie przekazywał ani nie dziękował za pozdrowienia od braci w rozumie. Kontakt, o którym śnili fantaści i naukowcy, a którego obawiali się politycy i kapłani nigdy nie nastąpił. Każda odnaleziona w bezmiarze foto: Kefirwszechświata planeta, budząca choćby znikome nadzieje na powstanie i rozwój form żywych, była poddawana niezwykle wnikliwym badaniom. Ich wynik był nieodmiennie ten sam. Przewidywalny, przynoszący zawód i rozczarowanie. Nikogo to przed nami nie było - tak informowano w raportach, pisano w książkach, takie informacje przekazywały media, takich wypowiedzi udzielali fachowcy?

System nawigacyjny statku zasygnalizował, że jeden z badanych terenów spełnia kryteria. Oba kryteria. Mężczyzna wyrwał się z zadumy z trudem wydostając się na powierzchnię morza niespokojnych myśli i uruchomił procedurę lądowania.

***

Mały statek usiadł na spękanym, wysuszonym gruncie pomiędzy zmurszałymi, rozpadającymi się konstrukcjami o gigantycznych rozmiarach. Było ich więcej i rozciągały się na wszystkie strony tworząc siatkę do złudzenia przypominającą miasto.

***

- Pora na spacer.

Pies machał ogonem jak oszalały i niecierpliwie dreptał w miejscu. Mężczyzna przyglądał mu się z uśmiechem, a potem raz jeszcze sprawdził informacje na temat atmosfery planety - zgadzała się z jego oczekiwaniami. Spełniała warunki niezbędne dla rozwoju form żywych, a nawet była akceptowalna z punktu widzenia organizmu ludzkiego.

- Rozprostujemy nieco nogi, a przy okazji zabierzemy pamiątkę.

Przeszedł do innego pomieszczenia i założył jedynie cieplejsze ubranie, spodziewał się bowiem silnych wiatrów. Pies nieomal skakał ze szczęścia i natychmiast ruszył za nim, nie odstępując nawet na krok jego nogi. Człowiek uruchomił procedurę dekompresji w zewnętrznych komorach statku i odczekał chwilę głaszcząc psa.

- Długo czekaliśmy na tę chwilę, przyjacielu. Prawda? Szkoda, że z różnych powodów - jego uśmiech znowu zawierał odcień smutku.

Przeszedł przez śluzę i szarpnął dźwignię otwierania zewnętrznych drzwi. Mechanizm płynnie otworzył przed nim niebywały widok zalany wysoko stającym słońcem.

Pierwsze wrażenie zaparło mu dech, drugie pozwoliło odzyskać go na nowo. To, co oglądał na ekranach w żaden sposób nie mogło równać się z bezpośrednim obcowaniem z tak niezwykłymi konstrukcjami, wypełniającymi szczelnie, lecz nieprzesadnie horyzont. Jego spojrzenie ogarniało każdy detal ich nieludzkiej architektury, zatartej i rozmytej czasem, zniszczeniami i martwotą.

Postawił pierwsze kroki na trapie i poczuł targnięcia kąśliwego wiatru. Postawił wysoko kołnierz, wsunął ręce głęboko do kieszeni i wolnym krokiem ruszył przed siebie. Pies obwąchiwał uważnie każdy napotkany kamień, szczekał ścigając się z wiatrem, zostawał daleko w tyle, aby chwilę później, sadząc wielkie susy, wyprzedzić swego pana.

W ten sposób dotarli do linii budynków. Zanim mężczyzna zatopił się w ich cieniu, uniósł wolnym wolnych ruchem głowę, aż jego spojrzenie nie spoczęło na samym szczycie podniebnej konstrukcji. Najwyższe z ludzkich dzieł rzadko kiedy osiągały taką wysokość, a budynek, przed którym stał, nie był odosobnionym przypadkiem.

Z zadumy wyrwało go ujadanie psa. To nie było zwykłe szczekanie, nie była to też zachęta do zabawy; brzmiały w nim strach i ostrzeżenie. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że zwierzę znajduje się dobre kilkanaście kroków od niego i nerwowo biegając utrzymuje ten dystans, jakby niewidoczna siła nie pozwalała mu przekroczyć tej granicy.

- Masz rację, przyjacielu. To byłaby profanacja... - powiedział smutno człowiek.

Przykląkł na jedno kolano i wyjął z kieszeni przedmiot, przywodzący na myśl toporną wersję automatycznego pistoletu. Odsłonił ręką wysuszony grunt i przytknął do niego lufę urządzenia. Odczekał, aż dioda zamigotała na zielono sygnalizując pobranie próbki i ostrożnie podniósł urządzenie. Nie chowając go do kieszeni, ruszył w powrotną drogę.

Pies biegł za nim.

***

Blask. Blask stu tysięcy wybuchających nagle gwiazd. A potem znowu ciemność, naturalny mrok i cisza kosmicznej otchłani. Ale blask przyniósł ze sobą odmianę; pozostawił w bezkresnej pustce maleńkie wytwory ludzkiego umysłu, zagubione i osaczone czernią. I groźne. Okręty.

***

Mężczyzna patrzył, jak wskaźnik postępu analizy próbki przesuwa się w prawo. Jeszcze nie miał żadnych wyników, ale po tym, co zobaczył wiedział, jakie uzyska.

Pies siedział spokojnie tuż obok niego i przenosił spojrzenie z mruczącego urządzenia na pana, raz za razem.

Wreszcie ekran rozświetliły linie pełne cyfr, liter i symboli. Mężczyzna czekał, aż pojawi się ostateczny wynik i ostateczny dowód ludzkiej perfidii. Czekał, aż zobaczy wzór chemiczny pewnego silnie zabójczego środka używanego przez wojsko do eliminacji każdego żywego organizmu spełniającego określone kryteria. Środka, opracowanego specjalnie na potrzebę wymordowania mieszkańców tej planety, odpowiednio niszczącego, skutecznego i silnego. Myślał o tym, jak w ludzkim umyśle rodziła się ta idea. Skąd się wzięła? Czy odpowiedzialny był za nią strach, nienawiść, czy też zwykły ludzki egoizm. Nieważne. Ludzkość słała w kosmos fałszywe informacje na temat własnej biologii, fałszywe pozdrowienia, które miały być pretekstem do zdobycia informacji o innych istotach. I otrzymywano je, a potem wykorzystywano do opracowania metod umożliwiających zniszczenie danej rasy. Czekano tylko na chwilę, gdy dotarcie w określony zakątek kosmosu będzie możliwe. Gdy moment ten nastąpił, był to początek eksterminacji każdej żywej istoty w kosmosie. W końcu pozostali tylko ludzie i poczuli się pewnie i bezpiecznie...

Wreszcie wypłynął na ekran wynik podsumowujący całą analizę i całe życie mężczyzny. Był pozytywny.

***

Jeden z okrętów wypluł z siebie trzy pociski. Poszybowały w kierunku kuli planety, rozdarły boleśnie jej atmosferę i namierzyły cel. Chwilę później na ekranach kontrolnych ukazało się potwierdzenie dotarcia do niego.

- Operacja zakończona sukcesem - zakomunikował strzelec.

Uśmiechnął się. Był przecież człowiekiem.

 

Ona mi nie wystarczy - Ziemia
I konstelacji chcę wszystkich, choćby najdalej
Były; wiem, że im dobrze, gdzie są
Ale bez tych, którzy należeli do nich

 


<<  Poprzednia strona Indeks Następna strona >>

32

(c) Valetz Crew & Ancient Spirit Of Valetz

http://www.valetz.pl
Kontakt: redakcja@valetz.pl