The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - październik,
listopad 1999
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Sektri
        kontynuacja "MENO ALIST COIL MIX 97 A.D. " i "Okna, Ararat"

P r o l o g.
MONUMENT OF MARTYRDOM, Wojciech Nowakowski
MONUMENT OF MARTYRDOM, Wojciech Nowakowski
Wróciłem do domu. Dzień jak rtęć zatruwał oparami swoich znaczeń ciepło zeszłej nocy. Opadający mrok zabrał ze sobą ekrany, za którymi błądziłem. Zabierając, zostawił mnie w położeniu kogoś, kto znaleźć może się wszędzie. Nie domknąwszy więc wieczoru, wstąpiłem w światło kurcząc noc do małej cicho przenikającej za mną plamy. Teraz otwierając drzwi przypomniałem sobie każde z tych doznań nocnych, o których w dzień nikt nie pamięta. Jedynie po przekroczeniu progu jesteśmy w stanie docenić zapach domu. Błądząc w labiryntach ...
Zmęczenie nie daje mi czuwać, muszę więc poddać się, popaść w słony sen. Najpierw jednak pocałunek zostawiony na moim ciele poprzedniego wieczoru musi zniknąć, by nie spotkał nowego. Dwadzieścia cztery godziny jej potu na moim udzie. Opadłem z sił obok jej ud, położyła głowę na mojej piersi i nasze uda złączyły się znów. Zostałem pojmany przez uda i sen. Zrodzone zostało światło. Zasypiałem.
Powoli czułem, jak moja głowa przeciska się za żelowatą powierzchnię, a za nią cichną wszystkie dźwięki, by zabrzmieć po chwili nową, szaloną symfonią.
Rozpoczyna się modlitwa o dobry sen, pojawia się pierwszy z duchów, który naciąga moje myśli na własny tor. To kierowca przewożący brudnego jeszcze człowieka przez dziewicze lasy gwiazd. Wiezie mnie do wielkiej maszyny, którą mam zawładnąć. Otwieram drzwi, wyskakuję.
Jestem znów. Znów ja i znów sam, bo oni stali się martwym otoczeniem, kochającymi matkami błagającymi o powrót do łona. Nigdy nie będą chcieli dać mi innego świata niż własny - martwota. Jestem jednak sam, a oni są martwi. Sprawdziłem nieświadomie rzuconym spojrzeniem grunt na którym stoję. ¦wiecący mech, zielone światło, następny sen, drugi dzień. Grota i świecące zielonym, światłem ścieliste łoże. Lustro to raczej okno, widzę znajomą twarz. To ktoś z ludzi, którzy zostali poza. Wkładam rękę i macham, aby przeszedł do mnie, ale on jej nie łapie, obok mojej ręki wyciąga swoją. Im więcej swoją przeciskam na jego stronę tym on bardziej swoją wkłada tutaj. Chłód szklanego łona, rodzącego ciało, kryształowa brama, w której mijają się dwaj przyjaciele. Przechodzę głową, przeciągam rękę; i on to zrobił. Teraz wita się ze mną naszym starym gestem. On przecież umarł, choć może się narodził? Znalazłem się na górze, nad lasem a obok mnie przeciąga się leniwie droga. Delikatnie chłodny wiatr wprawia każde zielone życie w drżenie rozkoszy. Ja jednak stoję na wielkiej górze, stoję i czuję jak zmieniam się.

O. p o w i e ś ć N. o w e g o A. p o s t o ł a.
Czy widzisz? Łąka tutaj pokryta jest rosą, a na drzewach mieszkają ptaki. Każdy ton lasu, jest jego początkiem, rzuconym na płodny grunt, by zakwitnął. Brzmienie ciągnie się i już nigdy nie odejdzie. Słodycz wlewa się w uszy uniesieniem ptasim o potężnej barwie. Zatopiony w konarach strażnik pieśni stał się nią, stał się drzewem. Drzewo tańczy, nadając sens chwili indyjskimi dzwoneczkami. Słońce prysło miliardem trawiastych lśnień, z których każde było częścią nagiego ciała stwórcy. Słomiany kapelusz, jaki oprócz mnie nosi już tylko ukrzyżowany postrach ptactwa. Nadchodzący przez oczy świat ma zapach winogron.
Dosięgnij proszę, dosięgnij. Nie potrafisz przenieść tego stamtąd. Czy słowa mogą być szyfrem otwierającym ten mór? Co za myśl wstyd. Jak wyglądamy poza częścią, którą możemy dostrzec, a jak oni wyglądali, by tutaj wstyd. No i co z tymi winogronami? śmiech. Czy nikt nigdy nie mówił ci, że widział cię w miejscu, w którym cię wtedy nie było? Najzabawniejsze, że byłeś wtedy z kimś, kto był gdzieś, gdzie nie było ciebie. Znasz to? Wydarty i zmięty rok, do którego nie możesz wrócić.
Onufry spał, śniąc swój sen.
Stoję tutaj i pamiętam szalone dni, gdy zdany na jego słowa, chodziłem, szukając urojeń w książkach, których nigdy nie miałem przed oczyma. Pamiętam jego głos, mieszający się z głosami otoczenia i nie pozwalający na zrozumienie choćby jednego słowa. Pamiętam jak krzyczał, potęgując mój krzyk i pamiętam, jak szarpał moje nerwy, gdy potrzebowałem skupienia. Wtedy to pojawiłaś się. Pamiętasz?
Czy znasz taki czas? Czas, gdy za plecami leży spełniona modlitwa, oddycha w twoim rytmie i błaga o twój cień? Czuję jej rękę odgarniającą moje włosy, czuję jej czucie świata. Czy to ucieczka, od wszystkiego, od światła, w świętość zaklętą w cyfrze, w jedyną ideę niezaprzeczalnego chaosu. Dłoń posuwistym ruchem przemknęła mi po karku. Ciarki, odpływ mętnej wody, może raczej zaszło słońce? Słońce nadal nisko, a wschód rozpoczął nowy czas; chwila, usta na plecach, jeśli narodziłem się znów w czyjejś czasowej konsekwencji. Jakim śpiewem, kowadłem, duchem jakiej myśli jestem? Niemal nadzy w jesiennych strojach. Wszystko, co stare umarło za murami szumu drzew, między wilgocią trawy a nieugiętością zmroku, jego barw, dymu wyroczni. Czy to sen? Tak to czuję, co będzie gdy okaże się, że nie było mnie tutaj. Mgła nagle uniosła się i skryła nasze usta, oczy i dłonie. Schowała je za parawan, jak chowa się największą zaletę przed pierwszym spotkaniem. Kiedyś tyran a dziś Bóg dał kolory życiu pod stopami. ¦ciągnijmy buty, na kolanach osuwając się w głąb nocy w korowodzie słońca szukającego własnej prawdy. Powieki uśmierciły nieistniejące JUŻ. Uśmierciły zamysł, poroniłem słowo, zabiłem życie odganiając pożądanie, zbluźniłem i zostałem strącony w krainę dającego odpowiedź. Ludzie skręcają się w rozkoszy niewiedzy, która przechodzi w ból przez swoją nieustępliwość. Zaklęcie zabrzmiało między duchami ziemi, otworzono jaskinię, w której uwięziona bestia płakała nad nieskończonością labiryntów, w jakie nas wtrącono. Co stanie się z miłością, gdy w kręgu drzew uwolniona została żądza. Epicentrum w zetknięciu ciał, gdzie i przez moment zetknęły się i myśli. Samotny w mojej własnej głowie podczas stwarzania wszechrzeczy. Pierwszy promień uderzył w wodę i zaczął rosnąć, aż stał się nicością. Nadszedł świt, a ja nie widzę sensu, sens jest wymówką dla żądzy. Zębate koło wisi nad nami i przypomina: Nie znacie dnia ani godziny. Dokąd zaprowadzi was ta rozsypana po ziemi garstka pyłu.
Niejeden już próbował rozwiązać zagadkę wiecznego, a już pradawni wiedzieli, że kosmos to człowiek. Dwa skorpiony w boju niosącym światło aż po wszechodległość. Błysk, na ile działanie może być boskie, jeśli moc nasza opiera się na niszczeniu. Pod pierzyną mgły kąsamy cienie objęci największą z mocy. Pył niematerialny zwany myślą. Pył urojony z pyłu rzeczywistego nie odwrotnie. Nie znacie dnia ani...znam ten dzień, to ten dzień i ta godzina. Godzina uniesienia i śmierci piewcy. Umarł w świetlnej ekstazie świat, który stworzył. Rozprysł się jak balustrada na statku, w drobny mak, a nawet mniej w człowieka za burtą. Eksplozja? Tak, a potem tylko jeden spokojny pocałunek. Jedność po wszelki promień, który stanie pomiędzy. Między piórem a kartką, między dłonią a piórem.
Ogród Onufrego wspinał się jak każdej wiosny.
Teraz cisza uśpiła dolinę i tylko drzewa, których nijak pozbyć się nie potrafiłem, śpiewały o snach wplątanych w trawę. Poganiane niewidzialnymi wibracjami ziemi machały każdą swoją częścią przelatującym ptakom. Dokąd lecą? Tutaj zima ma nadejść w płaszczu ze srebra i ze szronem we włosach. Nadejdzie i jednym ruchem zamrozi im skrzydła. Ikar spadnie, bo wiedział zbyt wiele. Zbyt wiele, by żyć i zbyt mało, by uniknąć kary. Nie wiedział przecież nic, nic nie wiem i ja bo wiem, że tak i ze mną tak musi być. Faust w pojedynku z nieskończonością. Im więcej odpowiedzi tym więcej pytań. Gdzie podziało się upojenie ustami, dlaczego nie zrzuciłem krwawego łachu? Odpowiedź jest jedna, odpowiedź to JA. Nikt nie chce spojrzeć sobie w oczy, bo poza nim samym niema niczego. Szukasz własnej imaginacji? Być zagubionym w sobie kuglarzem lub przeżuwać materię. Patrzę, jak lecą i myślę, że kiedyś i ja dołączę do nich, zostawię swój cień i zniknę za horyzontem. Kiedyś, gdy w nadmiarze odpowiedzi zgubię realne istnienie.
Onufry zerwał się i z przerażeniem wybiegł z pokoju.
Helikopter przeleciał nad milczeniem w pogoni za stadem ptaków, które rozdzielając się na wszystkie znane im strony, zostawiło okropny twór w samotności. Jakim prawem, z takim okrucieństwem dla płodu i ojca, pozwalamy tworzyć. To człowiek dał znak wystrzałem rozległym, jak zaćmienie księżyca, po wszystkich zwierzęcych duszach. Słony potem, zlany wodą nieba, w rozkosznym wycieńczeniu patrzyłem na przelatujące przez moje refugium - stalowe dziecko ludzkości. Golem nigdy nie dogoni ptaka, ale jak zachowa się, widząc swoją twarz. Czy jako kwintesencję siebie stworzymy idealną maszynę wciągającą w sieć informacji kolejne galaktyki. Ból wlewający się w uszy dźwiękiem ognia eksploduje miliardem wystrzałów z broni maszynowej, miliardami kilometrów taśm filmowych z umierającymi ofiarami wojen, dzieckiem Einsteina. Jest wam wybaczone, powiedz to, proszę patrzyła na mnie zza bariery i ściskała moją mokrą głowę tak mocno, jakby chciała wydusić z niej jakąś myśl. Może powinienem poddać się lobotomii. Znów niemal słońce roztopiło wosk na moich skrzydłach.
Onufry pomyślał o niej.
Jej świat jest dużo lepszy. Całe to otoczenie jej pomaga, ona mu wybaczyła, ona sobie wybaczyła. Ona wierzy, że trzeba pomagać i być sobą. Ja szukam siebie, ale przy niej jestem sobą, znika zalewająca mnie fala, a porwany nową, dryfuję w jej tak nie poznanym istnieniu. Jej miasto, choć to samo co moje, jest piękniejsze. Pełne jest ludzi, a ludzie pełni szczęścia. Ona jest przystanią, w której osiadłszy umarłbym. Ona musi być, bym nie zginął z głodu, dryfując gdzieś pod kołem podbiegunowym, na tratwie, z głową gołą jak świeca w ręku człowieka podczas sztormu. Ona jest wodą chłodzącą nadmorskie słońce o zmroku, przy niej gwiazdy są inne i ludzie inni.
Powoli opuszczamy nasze miejsce. Wstajemy i odchodzimy w zimę. Bez pośpiechu rozglądamy się, jakbyśmy wyjeżdżali w daleką podróż i chcieli zabrać jak najwięcej potrzebnych nam rzeczy. Wiem, że tam nie będzie czasu, by zajrzeć i pomachać uśmiechem chwilom zatrzymanym wewnątrz. Czas jest tam wyjątkowo dobrze zagospodarowany, lecz nawet jeśli ma to wszystko zostać wepchnięte w miejsca, gdzie lekką ręką sięgnąć nie można, muszę to mieć. Przystanęliśmy wię,c by po raz ostatni przed przekroczeniem bariery baśni przypatrzeć się koronie drzew.
Zostałem wtedy otoczony przez słowa. Dźwięki dobiegające z próżni otaczającej moją głowę. Więc poza tą pustką istnieje świat, za który przyjdzie mi cierpieć. Co stało się, póki nie znalazłem się tutaj? Jakieś kwiaty u stóp i wielka roślina, z którą spałem aż po owoc. Czym będzie dziecko ekstatycznego tańca na dnie ogrodu greckich pragnień. Wieczny ratunek ginących światów zaklętych w symbolach. Wieczne ich niszczenie i wieczne tworzenie. Co przyniesie ten akt, gdy opadnie kurtyna? Coś co dopiero wtedy rozkwitnie, erotyczny związek ognia i wody. Końca nie będzie, a będzie tylko życie zmieniających się form. Zamykam więc oczy, aby łamiąc wszystkie myśli uciec w nową krainę, dosięgnąć piękna i po raz kolejny przenieść jeden z kamieni światła na ziemię, by tutaj odkryć jego brzydotę. Jak mam jednak nie brać i żyć bez złudzeń, jak zrezygnować z tych ogrodów, które widać w ich oczach, nie wierzyć, że i tutaj pozostaną sobą.
Onufry trwał w zamyśleniu.
Muszę więc zrzucić pył ziemi i nagi, wolny od wszelkiego profanum, wejść znów w świątynię prawdziwego ojca. Jestem iskrą ożyłą w materii, iskrą, która odnalazła drogę. Wchodzę więc do krateru, w którym świetlna energia nie wyziębionej ziemi drzemie pokryta życiem. Czerwień płomieni dalekich jeszcze ode mnie oświetla moją twarz. Cień rzucany przeze mnie na ścianę ożywa, a taniec jego niesie znamię wielkiego pana, który wyjdzie by stworzyć nowy świat. Iskry wzlatują kraterami, które jako słupy żywego ognia, rozpalają swoich posłańców na powierzchni, chłodzonej przez czas. Dostałem więc pierwszy pierścień. Pierwsi ludzie będący poza ziemią powiedzieli, że nie widzieli boga. Oczy, to drugi pierścień. Wokół oczu naznaczono mi symbol nieskończoności. Wyruszam więc niosąc dary zebrane w ciągu całego życia. Chłód chmur ostudził moje ciało, które ledwo opuściło jeden z kraterów. Pełen pożądania tuliłem do siebie mgłę. Muskające mnie obłoki syczały między moimi włosami, wyślizgiwały się z dłoni, uciekały sprzed oczu i klaskały dookoła zmieniając się w krople. Kiedy ostatni obłok zszedł mi z oczu, jak spływający po czole sen, zobaczyłem ich. Stali w kręgach skupionych wokół niebieskich ogni. Tworzyli mistyczną molekułę znaczącą obrzędy. Były ich miliony w miliardach sfer. Musiałem złączyć te wszystkie płomienie, aby ich zespolić w jednej sferze. Jedno centrum, jeden mesjasz i jeden Pan w jedności ze sługą czy wrogiem. Buntownik przestaje być sobą, gdy staje się panem.
Czym jednak mam złączyć te centra? Dajcie mi większą moc, moc działania.
Modlitwa musi być wysłuchana. Być nie wystarczy, widzieć to mało, chcę działać. Czym złączyć dwa przeciwieństwa tak tożsame, jak ogień w wodę wcisnąć. Ja wytrącona z wielkiego morza grudka słonej świadomości śmiem prosić to, czym w naturze swojej sam jestem o dar dla mnie ode mnie. Dostałem wtedy pierścień trzeci. Pierścień iluzji, która ołów w złoto przemienić potrafi, która zmieniając każdy kamień w diament pociągnie za sobą każdego.

S Y G N A Ł.
MONUMENT OF MARTYRDOM, Wojciech Nowakowski
MONUMENT OF MARTYRDOM, Wojciech Nowakowski
Im bardziej otwieram oczy, tym większy zamęt widzę dookoła siebie. Liście, przez które jak przez witraże przedostaje się światło. To właśnie światło poczęło stwórcę w umyśle śpiącego człowieka. ¦wiątynia zrodziła boga, aby ją zamieszkał. Wygnany z łona.
Kolejne jednak pojawiające się przed moimi oczami kształty były jeszcze dziwniejsze od wszystkich wulkanów tryskających ogniem ze szczytów piramid, obrzędów i wężoskórych głosów, jakie widziałem, w tym pełnym nasycenia kolorycie. Gałęzie dookoła tworzą sklepienie, a ja poruszam głową z niebywałą łatwością. Siedziałem więc na drzewie, ale jak? Spojrzałem w dół, na siebie i odkryłem sekret. Spokojny, spokojny i aż po krzyk ptasi! Jestem ptakiem! Skrzydło, skrzydła, lecieć, potrafię latać. Wzbiłem się w mgnieniu oka dwóch ciał stojących u stóp wielkiego dębu. Widziałem coraz jaśniej i coraz wyraźniej. Wzbijałem się uderzając o niewidzialne i szybowałem z niewidzialnym w zgodzie. Widziałem łąkę, na której leżałem i widziałem ugiętą umęczoną, lecz wciąż żywą trawę. Konstrukcja świa... Stoję pod Sobą i mówię. Słucham słów wypowiadanych przez Siebie. To znów On. Pojawił się w chwili, gdy byłem poza i zawładnął moim ciałem. Trzy pierścienie zadanie, jakie dostałem, jak odczytać ten znak? Ochłody, racz podać rękę i wyciągnąć z wichrów nieustających. Daj ucieczki, daj odetchnąć. W jednej chwili ptak. Bóg potknął się i rozsypał karty księgi istnienia. Poza barierą czai się odbiorca, więc kto tutaj jest dziełem. Ze wszystkich stron czają się oczy. Dzieło obserwuje i wciąga, tworzy nowy świat, który nigdy nie zniknie. Przesłoni oczy starca i stanie się nim. Zapragniesz wtedy czekać na trzeci dzień i trzecie oczy. Kropla spadła na skałę, dłuto rzeźbi wybijając rytm. Jak zespolić wszystkie zmysły w jeden sen? Jak mam przełamać barierę fikcji, jak dotrzeć do boga i szarpnąć go za rękaw.
Po Północy.
Tymczasem na kartce, o której zapomniano wspomnieć przy wstępie napisano: Nie wiedziałem jednak, jak trudno będzie mi zniszczyć stare ja, które przez tyle lat pielęgnowałem. Ciągle i ciągle, gdy tylko próbuję, ono ucieka i wyślizguje się z sideł zastawianych przez moich posłańców myśli. Nawet i więcej, zadaje pytania, których ignorować nie mogę. Otacza mnie ze wszystkich stron i dławi jak atakującego bastion ciała wirusa. To wieczna wojna o utrzymanie się w centrum imperium. W tej walce nie ma krwi, a bitwy wyciskają jedynie nieme łzy o dziwnym smaku. Pies, o którym pisałem Ci wcześniej siedzi przy mojej twarzy i łapczywie wypija każdy kryształ bólu jaki się wyłoni.
Nie ma drogi, aby uciec i nie ma dokąd uciekać. Jestem nagi, wewnątrz ciernistych krzaków. Jestem sam, a ściany mojego domu zmieniły się w szpony przedludzkich gadów. Ostrza te są moim schronieniem i więzieniem. Działanie to konieczność a każdy ruch przynosi ból.
Już wiem mam, spróbuję Ci go opisać. Spróbuję go uśmiercić, tak jak uśmierca się piękne chwile każdym kutym przez wieki słowem. Wypluć, jak znienawidzonego zasztyletowanego pasożyta, oddać zlanego porodową krwią na pośmiewisko innych. Niech każdy znajdzie swoje krwiaki na jego ciele i rzuci w nie kamieniem. Nie bójmy się mówić, nie bójmy się mówić, nie bójmy się mówić. Zakopiemy go z dala od miasta i niech zabierze cały swój bród.
Siła, której byłem poddany, jest siłą działającą ze wszystkich stron i na wszystkich płaszczyznach. Jest to zniewalająca moc, której raz zaznawszy nie sposób odrzucić, mimo jej zgubnego wpływu. Każdy zna ją dobrze, ale nikt nie wie czym ona jest. Każda z religii stara się ją ułaskawić poprzez swoje symbole i znaki. Niektórzy mówią, że gwiazdy, inni, że księżyc, ale ja sądzę, że to właśnie jest bóg. Wszystko jest przez swoją dziwną, niewymierną dla naszych zmysłów wspólnotę kierować naszymi myślami i każdym idącym za nimi ruchem. Natura nie znajduje wyjścia z labiryntu splątanych i sprzecznych sił, nie może wyjść poza samą siebie.
Wszechwiedne jest we wszystkim, a wszystko we wszechwiednem.
Nie mogę wymyślić sobie innego, lepszego Boga, który stanie po mojej stronie. Fikcja, która miałaby zmierzyć się z całą nieskończonością czasową, przestrzenną, kolorystyczną i sam nie wiem, co jeszcze. Powiedz sama, to czysta bzdura.
Pozdrawiam i całuję:
Onufry.
Przebudziłem się w jakimś hałasie. Powoli otworzyłem oczy, aby sprawdzić, co stało się z moim ptasim ciałem. Otwieram się na światło, które paliło moje powieki. Zobaczyłem ludzi obok siebie: wszyscy ubrani na biało, krzątali się nerwowo w eterycznej cieczy. Jestem na noszach, jestem w ludzkim ciele.
Skończył się więc ptasi czas. Dźwięk szyderczo nazwanego urządzenia odstrasza wszystkich wraz ze mną.
* * *
Wracałem więc, ale dokąd? Gdzie jest dom, w którym mieszkam. Przebudziwszy się jak co rano straciłem bagaż pamięci. Nazwali to amnezją, nazwali to amnezją.
Usiąść pod drzewem i przypomnieć sobie, to czego jeszcze nikt sobie nie przypomniał. Gdzie ona jest? Boże, dlaczego muszę wierzyć w to wszystko? Przecież wiesz, przecież wiem, nie mam już sił. Muszę ją odnaleźć. Pamiętam tylko jakąś nazwę, nazwę miasta. Niczego jednak więcej, nic więcej niż skóra, oddech, głos, czy może być coś więcej? Alchemik znalazł złoto, ale stracił recepturę. Pamiętam tak jak dom z dzieciństwa, każde zadrapanie futryny, każdą skrzypiącą deskę, ułamany schodek, wgięcie w ścianie i plamkę na meblach. Jak mam dojść do ANES MILOT. Miasto szczęścia, daj mi znak istnienia, pokaż mi tę błogosławioną stronę świata, która zsyła cię podróżnikom. Język, którym oni tutaj mówią, jest tak różny od naszego. Anes Milot, miasto zatopione na dnie oceanu, to ty jesteś miejscem, które daje świt. Słońce wschodzące czerwonych w bólach porodowej krwi.
Teraz, niezdolny do tworzenia ptaków, płaczę. Anes Milot, daj znak, że choć jeden mieszkaniec pamięta wybuch. Jak posłużyć się tą mapą, którą pamiętam z opowieści żeglarza? Jak odnaleźć sen w realnym świecie. Tyle cieni co wieczór przechadza się za ścianą japońskiego domu. Miliony prawd odkryć muszę, nim zabiorą mnie do siebie, nim ześlą choćby pył. Namacalny dostrzegalny zmysłami ślad snu na pościeli.
Gdybym tak choć na chwilę mógł spojrzeć na ten bliźniaczy świat, w którym wszystko odkrywa swoje znaczenia. Może lepiej jednak, gdybym mógł jak nasienie życia, wśliznąć się do skarbnicy wszechistnienia przez święty otwór w sklepieniu. Kto pamięta dzień, po którym nie ma innego, ostatni dzień przed poczęciem. Kto pamięta pociąg wiozący nas w ten świat? Ona jest bramą i celem. Malowana kula, przez którą nie mogę dojrzeć tego, co istnieje naprawdę. Ponad błękitem, który koić miał moje rany, czają się drapieżne oczy.
Ja, niewierny, który ośmielił się wstąpić w ciało za przykazaniem niewiadomego, chcę wypić ukryte w sanktuarium słów wino. Oni nazwali to amnezją, nazwali to amnezją. Mamią mnie znaczeniami ich plugawych słów, czekając, aż opowiem im, co widziałem. Będę jednak milczał i nie powiem ani słowa. Wyczekam moment, a wtedy zedrę te wszystkie maski. Zedrę i ujrzę nagie, przerażone twarze. Blade z nie krytej miłości i nie skrywanej nienawiści. Błoto pozorów zniknie wtedy z oczu ludzkości.
Tak i natura zdarła kotarę zieleni i ukazała się, taką jaką jest. Nagi szkielet, prawdziwy sekret kobiecości, tajny, skrywany i piękny akt prawdy.
Pierwsze namiętności nie odeszły, ale wezbrały spotęgowane nagością.
Obsuszone pożółkłe liście szeleszczą, drażniąc uszy włóczykija biorącego coranną fujarkę i zapominającego o chlebowej sakwie. Dochodzimy do urwiska i czas odpowiedzieć sobie na pytanie o przyszłość. Kawa i suszone skórki jabłek, zapach nowego dnia w Naszym domu, chwila zebrania sił i koncentracji przed lustrem, może papieros, trzepak, dzieci sunące ospale do szkoły. Ale teraz życzę już państwu dobrej nocy i dnia pełnego uciech. Anes Milot.

Michał Brzeziński
Pojawiłem się tutaj z Woli Najwyższego, którego moc zesłana została na moich rodziców, by poczęli mnie pewnego wiosennego dnia. Kiedy w 1975 roku słońce było w znaku Strzelca przyszedłem na świat i krzykiem swoim sprowadziłem na siebie pierwsze oczyszczenie, z wody zewnętrznego świata. Moment narodzenia pozostał bardzo głęboko w mojej pamięci tak, jak i wiele fragmentów z wczesnego dzieciństwa i w całej swojej dzisiejszej twórczości staram się stworzyć własną mitologię, nazywającą poszczególne zdarzenia, sytuując je w wyimaginowanej, surrealistycznej rzeczywistości, postrzeganej przez skrajnie subiektywnego, pierwszoosobowego narratora. Jestem człowiekiem głęboko wierzącym, lecz nie podpisującym się pod żadną wyznaniową formą, prócz formy "człowieka wierzącego".
Moja osobowość przechodziła wiele zmian związanych z ludźmi mnie otaczającymi, czego nie śmiem ukrywać. Poprzez zdolność empatii zawierałem wiele bardzo głębokich przyjaźni, które niekiedy doprowadzały do kompletnego pomieszania osobowości. Jestem chyba ostatnim człowiekiem pokolenia "komunistycznej edukacji". Wyzwoliła we mnie ona niechęć do wszelkich autorytetów, spod której to niechęci wciąż starałem i staram się wyzwolić. Obserwując dzisiejsze szkolnictwo dostrzegam jednakże inne kardynalne błędy wychowawcze, jak chociażby zatracanie świadomości narodowej w nazwałbym to "papce luzu", lecz nie o tym mam zamiar tutaj pisać.
W związku z rozległymi zainteresowaniami nie potrafiłem znaleźć sobie odpowiedniego miejsca na Uniwersytecie co doprowadziło mnie do tego, że kończąc Technikum Budowlane, zająłem się psychotroniką, z której zrezygnowałem po tygodniu, aby przenieść się na dziennikarstwo, z którego to zrezygnowałem na rzecz filologii polskiej, by wreszcie dostać się również na filologiczny kierunek: Kulturoznawstwo o specjalności Film. Miałem też szalenie trudny wybór pomiędzy filmem, a teatrem. Motywowany z jednej strony był chęcią szerszego wejścia w tradycję [teatr z uwagi na moje zainteresowania twórcze i ich związki religioznawczo - antropologiczne mógł okazać się bardzo pomocny], a z drugiej z na poły socjologicznym rozpoznaniem psyche współczesnego człowieka, która wraz z wynalazkiem kina, samochodu czy komputera uległa głębokiej metamorfozie.
Sfery
Dotychczas byłem publikowany [jestem] w internetowym piśmie Veletz oraz na łamach miesięcznika Wolny Sektor. Zorganizowałem też dwa odczyty, w których łączyłem słowo [opowiadanie "Sektri"] z nastrojową muzyką elektroniczną, spełniającą rolę tła spajającego atmosferę i ułatwiającego mi pozyskanie uwagi osób, które przez trzydzieści minut miały słuchać potoku metafor. Być może w domowym zaciszu byłby ów potok w stanie ułożyć się w jakąś całość, jednak na pewno nie w miejscu, gdzie spotyka się trzydzieści bardziej, lub mniej znanych sobie osób. Moje teksty mają więc wiele wspólnego z poezją i bliższe są, niczym opowiadania Kafki, "Iluminacjom" Rimbauda, niż znakomitym zresztą powieściom Tomasza Manna. Podobnie jak w poezji w moich tekstach szczególną rolę odgrywa rytm, kształtujący charakter i nastrój. Jestem też inicjatorem przedsięwzięcia wydawniczego o nazwie SFERY. Ma ono na celu wydawanie i promowanie twórczości młodych, dobrze zapowiadających się ludzi. Wydawnictwo to działa przy ekologiczno-kulturalnym stowarzyszeniu T.L.E.N. w którym zostałem wybrany na stanowisko wiceprzewodniczącego. Stowarzyszenie ma zamiar zajmować się organizacją rozmaitych imprez kulturalnych i uświadamianiem ekologicznym.

Michał Brzeziński
 
Michał Brzeziński { redakcja@valetz.pl }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

42
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.