|
Mista wkraczała w pobliże perihelium karła. Dawała nam to odczuć wzrastającą amplitudą drgań kory, intensywniejszymi zaburzeniami komórek konwekcyjnych jądra i wzmagającymi się drżeniami powierzchni. Na godzinę przed wschodem słońc wyszliśmy na zewnątrz, gdy tylko chmuropodobna płaszczyzna wodna kaldery wybrzuszyła się i ściągnęła w gigantyczny garb. Prowadził Carman, zamykał Tański, a zdalny poduszkowy robot-zwiadowca sunął przed nami wlokąc za sobą linkę, która pozwalała utrzymać szyk pochodu pomimo silnego, północno-wschodniego wiatru. Mimo to ślizgaliśmy się po rozmiękłym gruncie, brnęliśmy po kolana w błocie, wpadaliśmy w czyhające pod brudnymi lodowymi taflami pułapki, w tryskające z nagła wrzątkiem hydrotermy i gejzery... Podłoże Misty rozmiękało dysząc ciężko mieszanką przegrzanej wodno-amoniakalnej pary, która stężawszy w chłodzie atmosfery, nieco więcej ponad metr nad powierzchnią przeistaczała się w skłębioną wiatrem gęstą, ociężałą, mleczną mgłę, przesłaniającą w polu widzenia ramiona i głowy idących przede mną ludzi.
Manipulując zakresami pasm multiwizora na przemian to tonąłem w ciemnościach, to opływałem w blaskach światła. Omijałem na wskroś podziurawione i zerodowane wzgórza, posiwiałe szronem wulkaniczne bomby, jamy bulgoczące wrzącym błotem i plamy ziemnych wykwitów gorących źródeł. Wzrok wyławiał z obłoków osobliwe powietrzne zawirowania, cyklonowymi słupami ciepła wwiercające się w chłód atmosfery i w zimną jutrzenkę nieba, wytwarzając surrealistyczne w kształtach oniryczne obłoczne stwory... Wszystko wkoło fosforyzowało, lśniło świetlistym echem i aurami tańczących ogników. Bledła Mleczna Droga, jaśniał nieboskłon, i nagle rozbłysnął upiornie mknącymi spoza horyzontu wachlarzami światła het, wysoko, gdzieś na granicy atmosfery... Chmury lustrzanie odpierały te natarcia, lecz przyparte urokliwym ciśnieniem blasku poddały mu się, zajarzyły, zapulsowały jak ów blask i rozbłysłszy spazmami skąpały w mig świat cały potokami jasności. Zatarły mu kontury, wygładziły kontrasty, przenikły rzeczy... Nastała nieostrość, niedookreśloność, spotęgowana zmętnieniem i nieoznaczeniem, przepełniona dreszczami puchnącego pod stopami, pękającego gruntu.
Kąpani maserowym blaskiem szliśmy ku majaczącemu w oddali postrzępionemu, ciemniejącemu mętnie rozdarciu w morzu światła. Z każdym krokiem rosło ono, mroczniało, wznosiło nad naszymi głowy strzępy niczym szpony, by wreszcie zawisnąć nad nami, otoczyć nas szarzyzną, potem mrokiem... Poprawiłem kontrast gogli. Parów... Oblodzone połyskliwe zbocza, z wystającymi gdzieniegdzie zwałami rumowisk, poryte jak sito czeluściami czerni, prawdopodobnie jaskiń, z wejściami poprzegradzanymi srebrzącymi się, ociekającymi wodom stalaktytami, u stóp których brały początek rozliczne rtęciowe, wijące się jak węże strumyki, rozwidlające się niczym wypustki neuronów, sączące się, podskakujące, rozlewające w wartkie, połyskliwe kaskady łączące się w strumienie, w płynące w pyle poświaty dnem jaru rzeczki... Ucichł wiatr, zaszemrała cisza, dobiegały trzaski obsuwających się zboczami lodów, z pieczar brzęczenia, sapania, poświsty... Zboczyłem, wspiąłem się i ominąwszy gruby, lodowy stalagmat, przekroczyłem bramę Tartaru... Krok, drugi... Pełgający po ścianach krąg światła zasrebrzył się krociem białych, ślepych owadów, od wielonogów i beznogów, od podobnych nietoperzom skrzydlatych stworzeń; wiły się, pełzały, drgały, pożerały... Dusiła woń amoniaku, woń życia i woń śmierci... Wzdrygnąłem się i czym prędzej wycofałem. Zbyt to żerowisko przypominało zakamarki chorej podświadomości. Dołączyłem do ludzi u rozwidlenia połyskliwej wstęgi, której jedno ramię znikało między zwałami głazów, a drugie, wciąż trzymające się wypustkami zboczy, ciemniejącym nurtem wypływało w siniejącą dal. Skądś dochodził stłumiony huk wodospadu. Ściany wąwozu stopniowo uchodziły na boki, wsączając blask zewnętrznego świata. Jaśniało. Opodal, za majaczącym wzgórzem, w niebo strzelał gejzer, jak gdyby spływająca na dno piekieł rzeka, sięgnąwszy najgłębszych i najgorętszych jego pokładów, prychając oparami wody umykała od nich czym prędzej.
Ruszył wiatr. Świat rozpulsował się, zainterferował. Zielonkawą tarczę karła zasnuły kłęby poskręcanych, poplątanych wici, sięgających naszych głów, zsuwających się do stóp, obłapiający ręce, tułów, nogi... Naturalną bronią, zdecydowanym ruchem, pobłażliwie odparłem zakusy agresywnych roślin. Przebrnąwszy ich gąszcz rozdygotany naszym ciepłem ujrzałem las wielkolistnych, jakby popuchniętych, gąbczastych tworów, pokrytych delikatnym, posrebrzałym od szronu puchem, wśród którego kryły się okazałe kwiatostany unikające mego spojrzenia pod migotliwym, brzęczącym owadami woalem. Za lasem teren powinien był nieco się wznosić, wypiętrzając naturalne obwałowanie, rzeczka powinna się przeistoczyć w staw, z którego wody spadają wprost na głazowisko... Tak, nic się nie zmieniło od poprzedniego razu.
Na skraju kończącego się parowu, po obu stronach rozlewiska, na skalnych wyniesieniach, powinny znajdować się osłonięte siatką przekaźniki. Zdając się na mikrofale można było przejść obok obojętnie, na pierwszy rzut oka nie zauważając ich, gdyby nie łzawiące wzrok delikatne ugięcie i zmętnienie otaczającej je przestrzeni. Stały nieruszone, pracując wytrwale setki godzin. Przejrzeliśmy zapisy, raz po razie, wolno, w normalnym tempie, przyspieszone, poza kilkoma fragmentami nader nieciekawe. Zmiany wokół inaczego siedziszcza, o których wspominał Stavros, mimo wysokiej rozdzielczości mikrogramów były tak niewyraźne, że nawet po przetworzeniu z trudem rozróżnić można było szczegóły. Coś, jakby rozmazane plamy, rzeczywiście przesuwało się tam i z powrotem na tle szarawego zarysu kemów i nierozpoznawalne znikało, innym razem szybujące na tle nieba plamy przysiadły jakby na szczytach kemów by zdmuchnięte wiatrem odlecieć z nich, a potem już monotonia pejzażu pulsująca zmianami dnia i nocy, światła i ciemności, szarości i bieli... pulsująca monotonia...
- Brain! Nic ci nie jest?
Ocknąłem się.
- Nie.
- Przewracasz się. Myślałem, że zasnąłeś albo straciłeś przytomność.
Ostatnie ujęcia, pulsujące, hipnotyczne... Czyżby coś było ze mną nie tak? Zaczyna się. Spontaniczne transy, takie, na jakim przyłapał mnie Okimura... Podjęliśmy marsz.
Kamienne pole stopniowo miejscami przechodziło w błotnisty tuf. Pojawiły się wielogatunkowe zarośla. Obok prymitywnych, podobnych psylofitom okazów, okopały się skarłowaciałe niby-drzewka. Przyginane wiejącymi nieustannie wiatrami wtulały się spiralnymi korzeniami w ciepławe podłoże, o drobnych regularnych koronach, które na szczycie wzgórz przyjmowały sztandarowe formy. Jedne miały nitkowate witki, inne natura obdarzyła długimi, ostrymi igłami. Gdybym miał porównywać biomy Misty z biomami Ziemi, to roślinność tych okolic, pobudzana ciepłem i tłumiona lodowatym powietrzem, odpowiadałaby jednocześnie i tajdze, i tundrze, na równiku mieliśmy do czynienia z roślinnością stref umiarkowanych, zaś głębiny mórz byłyby tropikiem. Gigantyczne lądolody polarne sięgające zwrotników, obok równikowego pasa wulkanów, niezbyt sprzyjały ekspansji życia na lądzie, a ściskana nimi biosfera unikała tej presji jakby wtórnym powrotem świata roślin i zwierząt w wody oceanów...
W skałach majaczyły tarasy olbrzymich uskoków, których gładkie z oddali ściany po zbliżeniu pokryły się siatką wykruszonych lodem szczelin. Forsowaliśmy te naturalne schody, nierzadko alpinistycznymi metodami, by wynagrodzić swój wysiłek widokiem ze krawędzi na małą świątynię Misty, na malowniczą w pełnym spektrum fal elektromagnetycznych dolinę. Zamknięta od z trzech stron niewysokimi, prześwietlonymi światłem górami z mozaiką ciemnych wklęśnięć i mrocznych wlotów jaskiń, od wschodu odgrodzona migotliwą ścianą gęstej roślinności, jak soczewka skupiała w sobie promieniowanie obu słońc, drgające w ognisku kotliny, pod którym lśniła stylizowana spirala ziemnej budowli...
Ruszyliśmy ku dolinie w dół zboczem, kuląc się i chowając twarze przed porywistym wiatrem, kryjąc za załomami skał, obwałowaniami i wystającymi głazami, unikając piargów, gołoborzy, bacząc, by nie zsunąć się w dół z lawiną kamieni. Nie uniknęliśmy trawersowania stromego fragmentu, wrzynającego się głęboko w równinę, spadającego stromą zerwą wprost w błotniste, ruchome żwirowisko. Każdy nieostrożny ruch, każdy mocniejszy podmuch wiatru czy nieco silniejszy od przeciętnego wstrząs podziemny wywoływał odruch przywierania do skały, obawę przed spadającym głazem i spadkiem w przepaść. Człowiek wciskał się wtedy w byle szczelinę, chwytał byle występu, czekał i drżał, by czymś nie dostać. Bałem się, by w takich chwilach ani na moment nie utracić świadomości... Po zdobyciu kilku półek, progów i jednej przewieszki, znaleźliśmy się na obszernej mesecie, z której łatwa już droga wiodła do skalnych grot. Krótki odpoczynek i penetracja tutejszych jaskiń, by wybrać jedną, która miała posłużyć nam jako baza wypadowa, w miarę wygodną, osłoniętą od równiny i wzroku inaków wzniesioną jak zwodzony most półką. Można było wezwać magnocraft.
Przyziemił niebawem, wyładował niezbędne wyposażenie, żywność, źródła energii, aparaturę. Musieliśmy je już ręcznie lub jedynie za pomocą wciągarek i prowadnic przemieścić do wnętrza, porozstawiać, by potem uszczelnić świecącą pianką ściany groty, rozciągnąć u wylotu kilka warstw półprzepuszczalnej, dyfuzyjnej membrany prowizorycznej śluzy, ustawić jako osłonę mikrofalową siatkę, i wtedy dopiero wtoczyć delikatnie, omal z namaszczeniem niczym jakąś relikwię, kontener z symbiontem i polowy kompleks medyczny. Jak tylko Dyas odleciał zestawiając nam stały kontakt z impaktorem poprzez dodatkowego satelitę na stacjonarnej orbicie, wróciliśmy do jaskini. Zmieniliśmy skład powietrza, można było zdjąć maski. Oświetleniem pobudziliśmy fluorescencyjne materiały do świecenia; tysiące opalizujących nacieków porozszczepiało światło, olśniło skalny strop, wyeksponowało niezliczone zakamarki miriadami opalizujących ogników. Wtenczas poczułem przypływ spokoju... Wówczas dopiero zdałem sobie w pełni sprawę z ogromu naszej pracy, z bezpieczeństwa naszego tymczasowego schronienia, z nadziei na powodzenie zadania. Klonowi nic się nie stało.
Zmęczeni posililiśmy się nieco i zarządziliśmy odpoczynek. Żałowałem, że nieprędko się wykąpię, że skazani będziemy na jako taką higienę... Zbudziła nas burza, szalona, gwałtowna, niepodobna do żadnej, jakich doświadczyłem. Bezdźwięczne błyskawice tryskały gejzerami zza skał, zza horyzontu, rozdzierały na strzępy skotłowane, zwichrowane wirami cumulusy, które zwierały się i natychmiast zabliźniały swe rany, by z nowymi siłami stawać do walki. Tylko jedno głuche, mrukliwe, modulowane dudnienie atmosfery świadczyło o przetaczających się po świecie grzmotach. Od naporu huraganu, niemal trąby powietrznej, chroniące nas elastyczne błony wzdymając się i łopocząc ledwo nadążały samozabliźniać swe rozdarcia. Powierzchnia Misty przypominała gigantyczny, strzelający bezlikiem błyskawic-wypustek neuron. Bądź co bądź znajdowaliśmy się w jej najbardziej niespokojnej strefie, odpowiadającej ziemskim czterdziestym południkom, w obszarze, w którym intensywnie ścierały się fronty dwóch komórek konwekcyjnych atmosfery. Pod naporem padającego deszczu, a właściwie lejącego z nieba potopu, przeciekło sklepienie i niebawem brodziliśmy w kałużach zimnej, gęstej, stęchłej cieczy. Zalewało aparaturę, sprzęt, żywność. Wyrwani ze snu, źli, nieraz klnąc do żywego, ratowaliśmy co się dało, przenosząc w suchsze miejsca. Całe szczęście, że nie mieliśmy wcześniej sił rozpakować szczelnych ekwipunków, dzięki temu straty okazały się niewielkie. W tych niecodziennych warunkach doskonale spisywały się nasze kombinezony, które nie wyróżniając się niczym szczególnym utrzymywały ciepło i wilgoć na przyzwoitym poziomie, zapewniając ciału taki komfort, jaki błona komórkowa komórce zapewniała homeostazę.
Po godzinie, dwóch, nawałnica zelżała, przycichła, przeszła w towarzyszące zawodzeniu wiatru ciągłe opady deszczu. Uleciał sen. Czułem sobą znaczne wahania ciśnienia, nie mogłem usiedzieć, musiałem łyknąć świeżego powietrza, pochodzić... wyjść na zewnątrz! Maska, gogle... Przecisnąłem się między membranami, zwierającymi się za mną z plaśnięciami, uchyliłem skraj ostatniej warstwy, wystawiłem głowę. Lepka, gęsta zawiesina natychmiast oblepiła włosy, twarz, zamąciła wzrok. Przekroczyłem skalny próg, ominąłem mikrosiatkę... Znośnie się oddycha, amoniak nawet niezbyt dokucza, można przywyknąć do tutejszego powietrza. Coś zamajaczyło opodal, zbliżyło się... Khazar.
- Też nie możesz spać? Przejdźmy się, chcesz? Niedaleko... - Wcisnął mi w ręce koniec liny. - Przewiążmy się. Ta nić to jedyny przewodnik w tym ślepym labiryncie.
Nie oponowałem, dlaczego nie. Słaniałem się popychany wiatrem i raz po raz poślizgiwałem po rozmiękłym od deszczu i od bijącej spod spodu poświaty ciepła gruncie, rozbryzgując lepką maź. Spokojnie, powoli, nic nie może się zdarzyć... Nagle światełko jego gogli znika mi pod stopami, Khazar osuwa się, ciągnie mnie za sobą w dół... Szarpnięcie, słyszę jęk przeradzający się w krzyk. Chwytam powietrze, jakiś występ, który wyślizguje się spod rąk, spadam... Na szczęście niewysoko, cztery, może sześć metrów, chlap!... Wycieram gogle, coś się rusza... Khazar. Wspieram się na dłoniach i kolanach, które grzęzną w bryi, opierają się o coś miękkiego, nagiego... Zdławiłem krzyk.
To był inak. Leżał na grzbiecie z rozrzuconymi na bok kończynami, ochlapany mazią, z wielką, czarną, osmaloną raną na podbrzuszu, w której bielały strzępy tkanek. Rozchybotane naszym upadkiem, zesztywniałe nieco zwłoki kołysały się miarowo w rytm wzbudzonych naszym upadkiem fal. Nachyliliśmy się nad nim obaj, dwa świetliste krążki odbiły się od posrebrzałej skóry.
- Żyje?
- Chyba nie - stwierdziłem niepewnie. - Myślę... Myślę, że zabiły go wyładowania... Narząd elektromagnetyczny ma dość wysoki potencjał, by...
- Dorian - głos Khazara nabiera tajemniczości. - Miało ich jeszcze nie być, mieli spać, sami sprawdzaliśmy... Skąd się tu wziął? On wiedział, że tu jesteśmy. - Przeszedł do drżącego szeptu. - Szedł do nas... On wiedział, że tu jesteśmy. Kemy są tuż, tuż, niedaleko stąd...
Przeszły mnie ciarki. Oszalał?
- Uspokój się, nie pleć bzdur, to nonsens... - uspokajałem go uświadomiwszy nagle sobie, że szepczę jak i on, porażony jego myślą. - Znalazł się tu przypadkowo, może obudził się wcześniej, może przechodził tędy i chciał się schować przed burzą, może wypłukała go ulewa gdy zimował jak... tamten od klona.
- Dorian, przecież nie wierzysz temu sam sobie...
Nie odpowiedziałem. Nie oszalał. Zanurzyłem dłoń w mazi, podniosłem do światła. Woda, owadzie truchełka, błoto, zakrzepła krew...
Khazarem wstrząsnął dreszcz.
- Zostaw to, wracajmy.
On się bał, bał się jak dziecko. By o tym nie myśleć skoncentrował się na hakach, klamrach, wiązaniu lin, i czym prędzej wspinał się, wspinał, wkładając w to więcej siły niż należało. Ja za nim, gnany tym samym co i on nieracjonalnym strachem, nie zwracając uwagi na poślizgi, na upadki, na wiatr, ciemność. W myślach kołatało się wciąż to samo pytanie. Dlaczego i po co miałby inak przychodzić do nas. Widział coś wcześniej? Może lądowanie ufolotu. Może mnie, wtedy, nocą? Co go zaintrygowało? Co jak magnes przyciągnęło tę istotę, że nie obawiała się ani nas, ani zabójczych błyskawic? Ognista kula? Cud, oczywiście cud! Wierzących pociągają cuda...
Ochłonąłem dopiero w jaskini, jak czyściłem zabrudzone błotem gogle, rękawice, kombinezon, buty. Sasso, przyjrzawszy się nam, wiedziony intuicją, wpił w nas swe przenikliwe spojrzenie, jakby odczytywał wszystko z naszych min. Zagaił Khazara, lecz ten zbył go milczeniem. Zwrócił się do mnie. Powiedziałem prawdę, troszkę podbarwioną, udramatyzowaną, zakończoną naszymi domysłami. Czułem, że i jego przechodzą dreszcze, że pod obojętnością wewnętrznie zmienia swe poglądy, a mimo to, bez przekonania, z udawaną powagą usiłuje przekonać nas, że uosabiamy tylko poczynania nie-wiadomo-czy-myślącego inaka, że przejaskrawiamy wydarzenie domysłem bez poparcia, że... Niech mu będzie. Później, leżąc już w śpiworze, w półśnie, zdawało się, że pośród docierających z zewnątrz skrzypień, pisków, trzasków, słychać przytłumiony, na granicy szumu, drapieżny pomruk... Śniłem, że coś mnie goni i rozszarpuje... Khazar z pewnością miał rację...
Tak... Czasu na Miście nie odmierzał nam ani wschód jej słońc, ani ich zachód. Ani zegary. Czas odmierzał nam sen, a właściwie wewnętrzne okołodobowe rytmy, bowiem sen był niepodobny do snu, a jawa stawała się snem. Zsynchronizowały się nam i niemal jednocześnie zniewalały nas z nóg, a na dodatek pulsar... Wymuszał nocą i dniem półhercowy, niskoaplitudowy rytm delta, rytm głębokiego snu, który wybijał się monotonią i mocą ponad wszystkie inne rytmy, spłycając je. Nie pomagały siatkowe ekrany. Sen właściwie bez marzeń, może z wymuszoną stanami świadomości króciutką fazą marzeń wplecioną we wrzeciona snu, której nie sposób spamiętać, albo nałożoną na wysoko amplitudowe fale delta w czasie czuwania. Wszyscy chodziliśmy niedospani, senni, bez energii, apatyczni... Ze mną było podobnie, jednak w mojej korze, zwłaszcza w płatach czołowych, pojawiały się samoistnie fale beta; w kilkunastosekundowym rytmie dwu, trzy, czterokrotnie rosła ich amplituda, w czasie snu płytkiego, głębokiego, w fazie marzeń sennych, relaksacji, na jawie. Keller, ilekroć badał kolejny hipnogram, coraz częściej i dłużej kręcił głową nad wykresem, drapał się w głowę, mierzwił czuprynę i gniewnie spierał się sam z sobą sprawdzając i poszukując błędów w programach komputerowych i tomografach.
- Jak ty to robisz ... - mawiał, zezując w bok i unikając spojrzenia prosto w oczy. - Ciągle intensywnie pracujesz umysłowo. Na jawie, we śnie, w marzeniach... Co ty tworzysz?
- Przecież wiesz. Przerobiliście mnie. Hipnotropina. Łypnął okiem nie przyjmując żądnych wyjaśnień, i nie znalazłszy nic poza błędami systematycznymi, dalej usuwał szumy, nakładał na stereogramy hipnogramów tomogramy czynności neuronowej, rozkładał na fourierowskie szeregi, generował barwne mapy świadomości i podświadomości, by w końcu odrzucić od siebie myśl o tym wszystkim, co przeczyło jego wiedzy i przekonaniom. Gdyby to uczynił niechybnie zrozumiałby, że nasilenie aktywności umysłowej, charakterystyczne dla twórczych procesów, dla wyższych czynności psychicznych, jest którąś tam modą rezonansu promieniowania pulsara z cyklami mej czynności neuronowej, i że te mody niczym epileptyczne wyładowanie rozprzestrzenia się w mej głowie dając symptomy twórczości w hipnozie, we śnie, iluminacji sennej, a nawet i transu... Przypuszczałem, że wzbudzane mikrofalowym promieniowaniem pulsara pole superwysokiej częstotliwości na Miście było w toku ewolucji przyczyną rozwidlenia struktur mózgu inaka...
W tym momencie olśnienia nagle pojąłem, iż oddzielająca mnie od inaka bariera fizjologiczna i neurologiczna może już nie istnieje. Może znikła w oddziaływaniu ze środowiskiem planety. Może funkcjonowanie mojego mózgu niewiele już odbiega od funkcjonowania inaczych ośrodków nerwowych, może wykształcił się we mnie mechanizm nie tylko syntetyzowania hipnotropiny czy inaczych mediatorów, ale i coś na wzór modulatora, który przystosowywał stany mej sieci neuronowej do stanów neuroidowych sieci inaka. To dlatego sen, jawa, twórcze stany, hipnoza - stały się samopodobne, choć jeszcze jako tako rozróżnialne, i dzięki temu byłem jeszcze różnic tych świadom, bowiem jako organizm na ich granicy jeszcze funkcjonowałem pomimo coraz wyraźniejszej, spontanicznej "inaczości"... Więc to, co widzę i poznaję, czego doświadczam, może być mą własną mayą, wewnętrzną projekcją, mogę utożsamiać poznawanie z poznawanym, doznawać złudzeń, mistycznych samodoznań i uniesień... Solipsysta.
Wpatrywałem się nic nie widzącymi oczyma w rozścielający się u mych stóp holograficzny pejzaż doliny i wyryte na jej dnie spiralne siedliszcze, zanim nie uświadomiłem sobie, że rzadko widuję coś naturalnego, że najczęściej jest nam podawane wtórne odwzorowanie rzeczywistości, wymodelowane kamerami, laserami, przetworzone techniką, tak jak to nad wyraz realne, wirtualne środowisko Misty wymodelowane w systemach CERN-u. Oczekiwaliśmy objawów ożywienia się inaków, chcieliśmy widzieć jakikolwiek ruch w ich osadzie, i właśnie taki ruch dostrzegłem. Spomiędzy obwałowań i wzgórz, spod ziemi, wypełzło kilka niewielkich postaci, wpadających na siebie, zderzających się, przewracających, tratujących... Budziły się z odrętwienia niczym owady w rojowisku. Zbliżenie... Skulone w sobie, nieporadne, pełzające istoty, które wicher bezlitośnie obracał, przewracał i przyciskał do ziemi, jakby wzniecając w nich panikę. Feeria skupionego światła, wydobywających się szczelinami cieplnych wirów i zimnego powietrza mgłą osrebrzała ich ciała. Ilekroć ktoś wstawał, rozchylał płaty, puszył się - nieznana moc przywracała mu poprzedni kształt. Fala za falą takich wstrząsów przetaczała się po inaczej grupie, przywodząc na myśl jakiś zbiorowy rytuał czy spazm. I dreszcz ten pokazywał, że poszczególne osobniki różnią się między sobą; to mignęła niedorozwinięta czy nie rozwinięta kończyna, to spod płatów wychylał się ślepiec, to ktoś nie miał na czym stanąć, lub, na odwrót, zdawał się być nienaturalnie wygięty...
- Mutanci?
- Chorzy... albo niepełnosprawni...
- Może osobnicza specjalizacja, jak u termitów czy mrówek...
- Albo polimorfizm gatunkowy...
- Może zróżnicowanie płciowe...
- Ileż byłoby tych płci? Inak jest przecież bezpłciowy, różnicuje się później. Raczej mutanci...
- Wysokie tło radioaktywne, naturalne piece jądrowe - wyliczał Okimura - maskony, nieustanne pulsacje światła, atmosfery, zmiany w konfiguracji pola magnetycznego... Wszystko to razem potęguje mutacje i może aż do takiego stopnia zróżnicować gatunek.
- Zaraz wzejdzie pulsar - zauważyłem widząc jak rozbłyskuje horyzont, jak grupka istot zwraca się ku niemu, unosi się na kończynach, pochyla do przodu i rozpościera płaty... Patrzę tam także, mimowolnie naprężam mięśnie i wstrzymawszy oddech czekam... Błysk gwiazdy, drugi, i jazgotliwy światłospad obrusza się na równinę, ścieka po zboczach i nasącza powietrze. Nastaje jasność, gna równiną, dopada. Stado, rażone, przygniecione nim jak brzemieniem, pada pokotem, lecz oto jedna z istot przezwycięża żywioły, unosi się nad ziemią, wypręża, rozkłada niczym kobra i przyjmuje na siebie razy blasku. Wiatr chwieje nią jak trzciną, inak kołysze się i po chwili niemal tańczy, wychylając się to w przód, to w tył. Wahadłowym ruchem, jak tokujący ptak, okrąża współbraci, zatrzymuje się nad leżącymi, otula ich sobą, trwa chwilę, drugą, odchodzi, wchłania następnego... Dotknięci jakby ożywają od jego mocy, wstają, grupują się, stykają się nawzajem i zbiwszy się w ciasną gromadę trzepoczą płatami, splatając się we wstrząsane jakimś niepojętym, wewnętrznym, tajemniczy rytmem kłębowisko. I nagle jakby obudzeni rozchodzą się i znikają w ziemi. Pustka, strugi pulsującej jasności świata... nic, ale to nic, żadne misterium nie miało tu miejsca.
Spojrzeliśmy po sobie. Przestałem się bujać.
- Skorupa wyniosła się o sześć z kawałkiem metra - beznamiętnie rzekł Jiri. - Sejsmograf jeszcze drga, ale fale szybko zanikają.
Ktoś zaśmiał się nerwowo, inny delikatnie zaklął. Strumienie ciepła żwawiej wytrysnęły ze szczelin ziemi, zawirowały w pędzie i wzbiły się ku kipiącej od siły grawitacyjnego przypływu kopule pulsujących obłoków. Na firmament wypływał karzeł. Sasso westchnął.
- I co wy na to?
- Odruch fizjologiczny o znaczeniu biologicznym. Nic więcej nie wywnioskujesz z zachowania. Czasy behawioryzmu bezpowrotnie minęły. Świadomość i symboliczne myślenie zwierząt, tych wyższych, jest już niezaprzeczalne, nawet sieci jakoś myślą, i permutery...
- Inak też, jestem pewien. Tylko inaczej.
- Były pewne eksperymenty... Sprzęgano mózg człowieka z mózgami innych gatunków. Świat naukowy odnosił do nich sceptycznie, relacje osób poddawanych takim sprzężeniom obarczone były zbyt dużą subiektywnością, były mętne, niedookreślone, a często niepewne.
- Rozumu nie należy pojmować tylko w kategoriach ludzkich...
- Takie relacje nigdy nie będą obiektywne. Zależą od wewnętrznego obrazu świata, a to jest indywidualne. Trzeba mieć ku temu pewne predyspozycje. Kod w jakim mózg przetwarza informację, wpadanie w odmienne stany świadomości, szczególne zdolności scalania informacji, transformaty... To tak jak z Brainem, który jako jedyny z nas może nawiązać kontakt myślowy z inakiem, może zacząć myśleć jak on. I mimo subiektywności swych doznań dać odpowiedź...
- Patrzcie - przerywa spór Carman.
Sterogram doliny zafalował, zmąciła się jego przestrzeń, coś łukiem wpadło w mgłę zarośli, kolejne zmącenie przestrzeni...
- Analizuję... - zasygnalizował Jiri - Azotan amonu, pospolity w glebie, i jeszcze coś... Amoniak z wodą... hydrat.
- Jak to może wybuchnąć?
- Podpalasz gazohydrat, a w jego ogniu detonujesz saletrę.
- A spontanicznie, w naturze?
- Czy ja wiem? Od ognia, przegrzanej pary, lawy...
- Dziękuję, starczy - Sasso zaciera ręce. - Zdaje się, że to proch!
- Niekoniecznie - sprzeciwiam się. - Mogli podpatrzyć naturę.
- O to właśnie chodzi...
Z podnóża obwałowań wytoczyło się coś na kształt czworoboku, coś co wyglądało jak pajęcza niby-struktura, ulotna, nieuchwytna zmysłami, nierealna, o zatartych szczegółach, która migotliwie załamywała przestrzeń i opalizowała załamującymi się mikrofalami, a której żadne powiększenie czy przetworzenie nie było w stanie dokładnie rozeznać. Sunęła powoli tam gdzie dolina wolna była od skał, i powoli stapiając się z tłem podążyła ku pasmu horyzontu.
- Wyprawa? - zdziwił się Tański. - Dokąd one idą?
- Idźcie za nimi - polecił Wiktor. - Andriej, weź z sobą Khazara, Harpera, Jirego...
- Ja nie chcę - sprzeciwił się Khazar. W jego głosie wyczułem lęk, niedawna przygoda zbyt głęboko zapadła mu w pamięci.
- Może przekazać ich innej grupie, może bazie? - rzucił fizyk.
- To też, po drodze. Namierzcie kierunek, pozycję, i dopiero. No, idźcie!
Odprowadziłem ich kawałek drogi. Znikali w burzliwie kotłujących się kłębach obłoków, rozpływali się w nich. Postawszy chwilę powróciłem do jaskini. Tymczasem wyruszyła następna struktura i powędrowała w ślad za pierwszą zatrzymawszy się jakiś czas tam, gdzie miał miejsce wybuch. Potem ruszyła trzecia, także na północ. Ich pulsacyjny ruch przypominał kroczący chód inaka.
- ściągnąć taką, rozebrać, obejrzeć! - z szelmowskim spojrzeniem zamarzył Smirnow.
- Jeszcze czego - podjął Wiktor. - Wszystko popsujesz.
- Uśpimy inaków - ciągnął żart Smirnow. - Potem złożę ich i tę rzecz z powrotem i odstawię na miejsce. Nie jesteś ciekaw ich techniki soft? To klasyczne przedłużenie ich ciała, nie niszczy środowiska... Taaak, i nasza kultura trwała tak całe wieki. Źle było nam bez tych zaawansowanych technologii? Bez ekonomii? Co? Może... O cholera!
W pole widzenia wtargnęło dwóch ludzi niosących trzeciego. Skoczyłem na pomoc rozdzierając nieco przepony. Który to? Podbiegam... Andriej! Poszarpany na piersiach kombinezon, który nie zdążył się jeszcze samonaprawić, obnażał głębokie, krwawiące rany. Tański, przytomny, choć nieświadomy swego stanu, poszarzał na twarzy, wodził wkoło apatycznym, nieobecnym spojrzeniem i uśmiechał się do siebie... Keller żwawo krzątał się wokół rannego, a Harper relacjonował.
- Szliśmy razem, obok siebie, on pierwszy jak zwykle. O godzinę drogi stąd są podobne do mogotów wzgórza, roślinność skupia się tam w prawdziwie żywy, ruchliwy, czepiający się ubrań gąszcz. Musieliśmy trochę poczekać, bo dogoniliśmy pierwszą grupę, a za nią poszły dwie następne, przekazaliśmy trop Sandersoowi, gdy nagle coś wyskoczyło prosto na Andrieja. Ten chciał uskoczyć, ale to leciało tak szybko, że Andriej nie zdążył a na dodatek zaplątał się. Upadł, a ten niewidzialny stwór po nim i gdzieś przepadł... Te rośliny zdaje się że są trujące. Sparaliżowały go. Jest bezwładny i nic nie kojarzy... przecież oddychał bez maski.
Chory przyszedł wnet do siebie, ale zamiast bólem trysnął szampańskim humorem. Śmiał się ze wszystkiego, na co spojrzał, zarażając nas swym śmiechem do tego stopnia, że bezsensownie zawtórowaliśmy mu. Najpierw ochłonął Jiri, Khazar nagle zdenerwował się i zaczął nam wymyślać od głupców, zawtórował mu Jiri, a wreszcie Keller huknął na nas wszystkich.
- Czego od niego chcecie!? Gaz rozwesalający! Ten gąszcz wprost parował dwuazotkiem wodoru, Andriej tym oddychał! Stavros! Zbadaj te rośliny, próbki są tam! Zaradź temu, przyda się.
Zaaplikował chichoczącemu środek nasenny.
- Powinniśmy nosić broń, a przynajmniej zakładać pod kombinezony sztuczne mięśnie. Ten stwór nie zapałał miłością do Andrieja, nie wybiegł mu z radością naprzeciw na powitanie, ani go nie uściskał nawet jeśli także oddychał wesołym gazem. Musimy być przygotowani na spotkania z drapieżnikami, których szybkość reakcji dorównuje naszej.
- Powinny być tu i takie. Ryboptak nie mógłby latać, gdyby tempo metabolizmu nie nadrabiało energią potrzebną do przezwyciężenia grawitacji. Jego optimum termiczne musi sięgać trzydziestu paru stopni... Bez tego silne wiatry nie uniosłyby go w powietrze.
- Dajcie już spokój...
Rozmowy zaczynały zamierać, morzył nas sen. Przestało nas interesować przekazy, co i raz ktoś odchodził, brał toaletę i szedł spać. Zostałem niebawem sam, przysypiając wpatrzony w miniaturową hologram doliny, po której przepływały już tylko zawirowania wiatru i ciepła, interferując z sobą i lekko mącąc przestrzeń. Czułem, że słabnę wolą, że moment i ulegnę hipnotycznie falującej przestrzeni. Czy tym drapieżnikiem był Hassan? Jak tu dotarł? śpiew wiatru w warstwach błony, szmer deszczu... Ocknąłem się na poza grotą, mokry od deszczu, bez filtra powietrza, bez gogli, czując lekką woń amoniaku... Zew Misty, magiczna moc pulsującej jaskrawo gwiazdy... Zadarłem głowę, wysoko, rozpostarłem ręce i poddałem ciało falom życia. Kłucie, mrowienie... przypływ witalnych sił. Czułem, że dojrzewam do swego przeznaczenia, pragnąłem całą wolą przyspieszyć je, dopełnić drogę do celu... nadeszła już pora... Obudziły mnie ciche głosy rozmowy.
- Tyle czasu i nic! - pretensje w głosie Stavrosa. - Nie uważasz, Wiktor, że powinieneś już użyć symbionta? Po to go stworzyliśmy i dostarczyliśmy aż tutaj... Dlaczego tobie, mało zdecydowanemu, Rada Agencji powierzyła ostateczny etap realizacji Projektu?! Tego nie rozumiem! Myślisz, że mamy wystarczający kontakt z inakami? Mylisz się. To żaden kontakt. Chcesz oddać go ludziom spod znaku Korporacji? Tak, mogą się tu pojawić w każdej chwili, niezależnie od tego, czy zniszczony został ich pierwszy impaktor, czy nie...
- Nie, nie. Nie posądzam cię o to, ale ty nic nie robisz! Działaj, decyduj! Podejmuj decyzje, zdecydowanie. Patrz, Brain się marnuje, nie widzisz tego? Nudzi się! Hamujesz go, trzymasz jego umysł w ryzach, nie pozwalasz mu dopełniać obrazu, to stadium inkubacji... Niech dokona!
Wyobrażałem sobie, jak Sasso kuli się pod słowami Stavrosa, jak się wierci pod ostrzałem słów genetyka, jak usiłuje odeprzeć zarzuty, wytłumaczyć się, zasłonić wyższymi racjami, chronieniem mnie, ludzi, jak opiera się tylko dlatego, by go właśnie on, Stavros, przekonywał, by go przekonał, by decyzja, jaką on, Wiktor, już podjął, nie zależała wyłącznie od niego, żeby wymówki usprawiedliwiały jego, Sassy, podjęte decyzje... Czekał na spust, który pozwoli mu wreszcie zadziałać, i nie dlatego, że Wiktor tak chce, ale tak chcą inni członkowie Projektu...
- Kazałem Sandersonowi sprawdzić, co dzieje się z Hassanem, nie odpowiadał na wezwania. Wysłano talerz, przeszukano bazę. Ani śladu, w bazie go nie ma! Wyobraź sobie, że on po prostu wyszedł, cholera wie po co, i znikł, wyparował. Sam jeden, w pojedynkę, ufny we własne siły, we własne przystosowanie, w umiejętności. Tak, on da sobie radę, przejdzie bez wsparcia, bez pomocy, setki kilometrów. Ryzykuje, woli zginąć niż dać się odsunąć od Projektu. Hassan gotów jest nas uprzedzić... Na co czekasz? Chodź, coś ci pokażę!
Cichutko wstali i podeszli do sali z kontenerem.
- Spójrz, jak się szybko starzeje... Te strzępki to włóknik, zaczyna mu pękać skóra. Widzisz, jaką płaci cenę? Zapłaci ją każdy klon inaka, bo jest przecież hybrydą dwóch kodów życia. Nie jest tak odporny na wzrost entropii jak czysty klon inaka i do następnej tutejszej zimy... umrze. Przepadnie plon pracy dziesiątków ludzi, stracimy niepowtarzalną szansę!
- ...
- Aaa... Rób jak uważasz! Beze mnie! Jeśli powiesz "nie", powołam Radę i odbierzemy ci decyzję. Mam prawo! Sto dwudziesty paragraf kodeksu SSA...
- ...
- Nie, Wiktor, to nie szantaż. Ty się boisz. W tobie, we mnie, w każdym z nas, ta planeta wywołuje mieszane uczucia. Mam wrażenie, że lada moment się rozpadnie, zniknie... Wiesz, czasami myślę, że ona jest nierzeczywista. Nie śmiej się. Podstawy życia na Miście są tak kruche, tak niewiarygodnie subtelnie dostrojone, że dziwię się, że istnieje tu życie. Nie powinno istnieć, nie powinno nawet powstać pomimo zadziwiającego splotu kumulatywnych przypadków. Wiesz, skąd się wzięła nazwa tej planety? Nie? Od angielskiego "misty", mgła... Albo od słów mit, mistyk, mistycyzm, mistyfikacja... Zobacz, jak to dziwnie współbrzmią: inak, inny, inaczy, inaczej... Może mówię bzdury, zgoda, ale takie myśli chodzą mi po głowie...
Przestałem udawać, stanąłem obok nich.
- Ooo, nie śpisz? - Wiktor się zmieszał. - No, Dorian, właśnie dyskutuję ze Stavrosem o tobie - wskazał głową na symbionta - i o nim. Zaczynamy. Projekt wkracza w ostatnią fazę.
Znów nieprzejrzysta od wewnątrz kopuła, pneumatyczne stół, dawki krioprotektorów, glikoproteidy, i rady, porady, pouczenia, zalecenia, zbędne gdybania... Wzmacniające siłę sztuczne mięśnie, układ dożylnego odżywiania, rejestratory stanu, nadajnik, sprzęgnięte odruchem ocznym mikrokamery, strzelający "ze strachu" laser... Po co, na co, wyrządzą więcej szkód aniżeli przyniosą pożytku, przeszkadzają, psują czystość kontaktu, i tak je odłączę! Odkażenie... Pociemniało, pochłodniało, ruszyły sztuczne dłonie, nakłuły nerwowe sploty, wypuściły bezlik elektrod i promieni w korę, międzymózgowie, pień i rdzeń kręgowy... Ogolona skóra na głowie piecze, swędzi, drgają mięśnie... Ścierpłem, ustał oddech, wyobraźnią widziałem zbliżanie się ukrwionej, zimnej chimery, tak oczekiwanej i tak w samozachowawczym odruchu niechcianej... Przylgnęła, przywarła, owinęła się i uścisnęła. Teraz transmitery...
|
|
Grzegorz Rogaczewski
{ korespondencję prosimy kierować na adres redakcji }
|
|
|
|