| ilustr. Aleksander Jasiński | Nasza karawana przybyła na miejsce ostatnia. Dobijając z zimną krwią i odrobiną sadystycznej przyjemności resztki przydzielonej nam na zwiedzanie porcji czasu, spacerowałem ulicami Zaginionego El Dorado. Lekki niepokój mas powietrza potwierdził moje przypuszczenie: na peryferiach wciąż rodziły się dziesiątki nowych manufaktur przeznaczonych do produkcji złotych ptaków. Minąłem niestrzeżone rogatki, by odnaleźć siebie na słynnych ze swej malowniczości terenach podmiejskich. Przemierzałem pulsujące erupcjami miodowych gejzerów wąwozy. Echo szlifowało zbocza skalnych ścian, tucząc osypującym się pyłem zalegające u podnóży urwisk pokłady złotego piasku. Kiełkujące w deszczu promieni słonecznych złote muchomory sączyły swą truciznę w szczeliny udręczonej gleby nawiedzonego obszaru. Zawierające w sobie zwykle szczątki prehistorycznych prawd skamieliny, zezłociny i bursztyny, walały się jak okiem sięgnąć. Wtedy prawdy wyglądały inaczej, dziś wstydzą się nawet wyjrzeć, wstydzą się swoich pomarszczonych mord i całej nieapetycznej reszty. Już od dawna nikt nie chce z nimi spać.
Zegary w mieście wytłukły ostatnią ranną godzinę. Nadszedł czas, by stanąć w szranki o rękę królewny, córki króla Zaginionego El Dorado. Wyprawa po złote runo miała się ku końcowi. Przegrana partia bilarda z grzybkiem przesądziła o losie przeciwników. Królewna była nasza.
Karawana ruszyła z biegiem rzeki, pnąc się w kierunku ujścia jej źródeł. Mijaliśmy przemykające pod nami ławice zdziwionych ryb i wiele rozlokowanych wzdłuż brzegów osad rybackich. Obfitość złotych rybek nie zdemoralizowała rybaków o twardych sercach, wioski więc nie wyglądały na dobrze prosperujące.
Królewna milczała od początku podróży. We właściwym momencie westchnęła i, nie bez trudu pozbywszy się krępujących ją szat, przyjęła ściśle określoną pozycję na dnie łodzi. Porwane silnym prądem odpłynęły okute złotem buciory, ukryty dotychczas w fałdach brokatowej sukni pęk kwiatów majowych, lecz, mimo to, leśnych, oraz bukiet złotych kluczy. Były to klucze od duszy jeżozwierza, stojącego od niedawna na straży komnaty królewny.
Zgodnie z tradycją pozostawiono nas samym sobie.
Solidnie umotywowany lęk przed konsekwencjami nie pozwolił mi sięgnąć w głąb złotego runa upierścienionymi palcami, strząsnąłem więc klejnoty za burtę i wyciągnąłem rękę... Z gąszczu sztywnych, złotych kłaczków, rozsiewając zapach Bladej Lilii, wyprysnęła maleńka syrenka i ukąsiła mnie boleśnie w palec. Przed opuszczeniem Zaginionego El Dorado należało uwięzić ją w specjalnie do tego celu przystosowanym akwarium, lecz ja oczywiście zapomniałem to uczynić. Właściwie wypadałoby zawrócić, syrenka mogła przecież być królowi jeszcze do czegoś potrzebna, na razie jednak łódź nasza rwała niczym legendarny Bystry Łosoś, od którego wzięła swe imię, w ślad za resztą karawany. |
|