"od samego Poczatku bylo tylko Jedno,
Pytanie, ktorego nikt poprawnie nie sformulowal,
Odpowiedz, ktora nigdy nie padla z ust Pytanego"
Slowa Upomnienia
PROLOG
|
rys. Lukasz Matuszek |
Tuz po zmroku przyfrunely ptaszyska. Tegie, brzuchate bestie mlace
bezlitosnie z furkotem powietrze ukolysane do monotonnej, wieczornej agonii. Z trudem
usiadly na ziemie, a wtedy z ich wnetrz wypelzly sznury postaci, jak larwy, w swych
metalizujacych, polyskujacych kokonach. Mimo, ze nieliczne, to bez wiekszych
trudnosci zagonily lub wciagnely sila przerazonych mieszkancow wioski do srodka
ptakow.
Potem cielska ptakow kolejno oderwaly sie od ziemi, a kiedy trzepot
wirnikow ucichl zupelnie, Nan'g wyszedl ze swej kryjowki. Gaszcz dzikich zarosli
nie chcial go chronic; ciernie ranily bolesnie wychudzone, drobne cialo przez caly
czas, ale chlopiec potrafil opanowac bol. Ostroznie, obawiajac sie kazdego
gwaltownego ruchu, Nan'g wszedl w krag swiatla, jaki tworzylo rozpalone przez
wiesniakow ognisko sluzace zlokalizowaniu wioski przez smiglowce.
Mimo opustoszalej wioski chlopiec nie odczuwal samotnosci.
Tanczace spontanicznie jezory ognia towarzyszyly jego myslom, a nawet chetnie
podejmowaly rozmowe, kiedy niepewnie szeptal w ogien. Zgadzaly sie zupelnie z jego
decyzja, przekazujac mu swa aprobate kazdym ukladem swych linii, i, jak dobry
nauczyciel, starannie ukrywaly jakiekolwiek pochwaly nalezace sie tak malemu
chlopcu za tak rozsadne podejscie do sprawy. Na koniec dodaly mu otuchy goretszym
liznieciem.
Nan'g kolejny raz nie zawiodl sie na ogniu.
Uczucie glodu zadomowilo sie w chlopcu na dobre. Przesiaklo cale
jego jestestwo, nie zostawiajac nawet skrawka zdolnego zarejestrowac to uczucie,
powiadomic o tym fakcie odpowiednie organy, zaalarmowac. Zdawal sobie sprawe, ze od
dawna nic nie jadl, ale swiadomosc tego w zaden sposob nie wplywala na jego
postepowanie. To, czego zamierzal dokonac wymagalo od niego poswiecenia.
Nan'g pozegnal sie z ogniem i ruszyl coraz bardziej kreta,
zanikajaca miejscami, sciezka prowadzaca wyzej, w gory. Sprawnie pokonywal
kolejne etapy wedrowki, mimo zalegajacych gesto ciemnosci. Rozmowa z ogniem nadal
rozbrzmiewala w jego glowie.
Pierwsi odeszli rodzice. Przebudzeni Bogowie Przodkow, spragnieni krwi
ofiar po setkach lat snu, wlasnie ich obrali sobie na poczatek. Pokryli ciala matki i
ojca ropiejacymi, gnijacymi sladami swych dotykow, wyscielili sobie nimi swe ziemskie
legowiska. To bylo pierwsze upomnienie skierowane do tych, ktorzy z zapalem skladali
hold Bogowi Przybyszow. Jego kaplan robil, co mogl, ale bog, ktoremu sluzyl,
byl bezsilny wobec tych, ktorzy byli prawowitymi wladcami tych ziem i dusz.
Przegrywal, a wioska pustoszala z tygodnia na tydzien, z dnia na dzien. Okrucienstwo
Bogow Przodkow bylo ich cecha immanentna, lecz niegdys wystarczajaca ofiara byla
posoka wrogow, jencow wzietych do niewoli swiadomych swej roli od chwili pojmania.
Tym razem bylo inaczej - zbierali zniwo wsrod potomkow swych bylych wyznawcow.
Zmurszale i rozsypujace sie oltarze byly zbyteczne. Bogowie Przodkow przerwali
dlugi okres oczekiwania na okazanie im naleznego szacunku i sami siegneli po nalezna
im ofiare. Ludzie umierali w swych domach, obok bliskich, podczas snu. Glod i kara
Bogow Przodkow musialy byc wielkie; nie przebierali - karali swymi smiertelnymi
objeciami takze swych zagorzalych wyznawcow, cale rodziny, ktore przez pokolenia
pielegnowaly kult i pamiec o ich potedze.
Tak, jak Takao, rowiesnik Nan'ga. Byli sobie blizsi niz bracia,
bardziej oddani, polaczeni nigdy nie zawartym przymierzem. Wspolnie, bez wiedzy
kogokolwiek z wioski, poszli spytac sie Bogow Przodkow, dlaczego odbieraja im
najblizszych. Ale pytanie pozostalo bez odpowiedzi. Potem Takao odszedl. Nan'g byl
pewien, ze to tylko duch przyjaciela opuscil tymczasowo swa cielesna powloke.
Trwal przy nim dniami i nocami, az dorosli, zainteresowani sierota, zastali malego,
placzacego chlopca przytulonego do rozkladajacego sie, woniejacego ciala.
Kaplan Boga Przybyszow wrocil kilka dni pozniej. Mowil
niezrozumiale rzeczy, namawial do opuszczenia wioski, jak najszybciej i przeniesienia
sie, jak najdalej. Na pytanie, czy to ucieczka przed Bogami Przodkow zaprzeczal i
zapewnial, ze tam, dokad sie udadza, nie dotknie ich nic zlego. Nikt juz mu nie
ufal, jego bog przegral. Ktos podniosl kamien i rzucil. Kaplan trafiony upadl na
kolana i wykrzykujac swa milosc do nich, namawial do ucieczki z tego miejsca...
Resztki zachowanego instynktu poinformowaly go o dotarciu na miejsce.
Wyczul dlonmi gladki, dobrze znajomy pien drzewa. Na moment przywarl do niego
mocniej, by zaraz rozpoczac wspinaczke. Nim osiagnal platforme - kilka desek
prowizorycznie umocowanych do konarow - spostrzegl, ze lapczywie chwyta powietrze,
dlatego bedac juz na gorze usiadl wygodnie i zaczekal, az sie uspokoi.
Noz byl na swoim miejscu, tam gdzie go zostawil. Zdal sobie
sprawe, jak bardzo obawial sie jego straty, choc nie mial ku temu powodow; jedynie
Takao znal to miejsce. Noz byl jedyna pamiatka, jaka pozostala mu po rodzicach.
Otrzymal go od ojca, kiedy skonczyl pierwsze piec lat. Pogladzil solidna
rekojesc, zakrzywione koliscie ostrze.
Teraz pojdzie spytac Bogow po raz drugi.
Zwinnie zsunal sie z drzewa zeskakujac z najnizszej galezi
wprost na ziemie. Poczul cisnacy bol pod klatka piersiowa, a przed oczyma
zatanczyla mu kaskada bialych ciem; glod ostrzegl go, ze dluzej nie bedzie juz
taki tolerancyjny. Zaczal biec na tyle szybko, na ile bylo go jeszcze stac. Mial
wiele do zrobienia.
Znal okolice na wylot, totez bez trudu odnalazl w ciemnosciach
brod, potem jar, wreszcie rozlegla rownine otoczona szpikulcami skal, bedaca
siedziba Bogow Przodkow. Tam zatrzymal sie, postanowil po raz ostatni poradzic sie
ognia. Skrzesal iskry, a kiedy wysuszona calodziennym sloncem trawa zajela sie,
dorzucil zaledwie kilka galezi; tyle, aby zdazyc przeprowadzic krotka rozmowe.
Nagle ogien, zamiast mowic, wybrzuszyl sie, drgnal spazmatycznie
i buchnal wprost na chlopca. Jego dotyki nie byly przyjazne, zapiekly i Nan'g
odczolgal sie do tylu. Spojrzal na siebie; w miejscach, gdzie ogien liznal go
pozostawil rany; dlugie, peczniejace grzbiety czerwieni. Bolaly.
Przywiodlem go tutaj, myslal chlopiec, uwazajac, ze zabieram ze
soba przyjaciela, nie podejrzewajac nawet, ze tak naprawde, jestem zupelnie sam.
Ogien jeczal i syczal, wil sie i eksplodowal, obejmowal
capierzastymi ramionami coraz to nowe obszary, zmienial barwy podazajac ku chlopcu.
Nan'g patrzyl, jak ogien go zdradza.
A potem zaczal biec. I krzyczec. W histerycznym wrzasku dlawil
sie, lkal, potykal, przewracal, podnosil i znowu biegl dalej. Bal sie. Po raz
pierwszy w zyciu bal sie ognia, i po raz pierwszy bal sie ziemi. Katem oka
dostrzegal w pedzie zlowrogie, mroczne macki, jakie wychylaly sie z jej wnetrza,
lakomie omiatajace przestrzen w poszukiwaniu jego drobnego ciala.
Biegl i biegl, przebieral nogami szybciej niz zdawal sobie z tego
sprawe, az poczul w plucach zar.
I biegl jeszcze dalej. Dalej, dalej...
Niespodziewanie uderzyl w jakas przeszkode i odbil sie od niej.
Upadl, a wtedy cos chwycilo go i podnioslo do gory. Szarpnal sie, ale uchwyt byl
mocny. Uniosl spojrzenie. Ujrzal twarz czlowieka.