nr. III - pazdziernik 1998
[ ASCII ] |
( wersja ISO 8859-2 ) | ( wersja CP-1250 ) | ||||||
|
|
|||||||
Podworko, zza kierownicy widziane Fragment reportazu z wyprawy na Alaske Lajkonik (redakcja@valetz.pl)
Dzien siodmy, 7 lipca 1998 O rany, co tak mokro, ktora to godzina? Siwy dym, dopiero czwarta. Co
to jest, chyba sie nie podlalem. Macam dookola, wszedzie woda, ki pierun. Spiwor
mokry, moj dres robiacy za pidzame tez. Wode czuje na calym ciele. Na szczescie
latarka nie zamokla. Bo chociaz na zewnatrz jest prawie widno, to jednak w namiocie
szarowka. Przyswiecajac sobie latarka znajduje miejsce przecieku. To na laczeniu
podlogi i dwoch scian, bocznej i tylnej, namiot musial byc za mocno naciagniety i
puscilo szycie. A zlosliwosc sprawila, ze akurat tam musiala plynac rzeka
deszczowa i wlewala sie do namiotu. Moj spiwor i ja stanowilismy doskonaly wal
przeciwpowodziowy. To ustrzeglo innych od zalania. Zmieniam mokry dres na suche ubranie z
torby. Spiwor zostawiam i ma sluzyc dalej jako zapora wodna, dziure zatykam
recznikiem i wychodze na zewnatrz. Leje jak z cebra. Kopie siekiera maly rowek odwadniajacy i
skierowuje wode na bok, by nie plynela jak przedtem pod namiot. Znowu jestem mokry,
ale jest cieplo, wiec sie nie przejmuje. Gdyby to byla wiosna to zapalenie pluc
gotowe, dzisiaj co najwyzej katar. Rozkladam sobie pod dachem z plandeki dwa krzesla,
na jednym siadam, a na drugim klade nogi. W takiej pozycji po wypaleniu dwoch
papierosow zapadam w polsen. Budzi mnie zimno, mam zdretwiale nogi i kark. Wlasnie dochodzi
szosta, nie ma co juz spac. Rozpalam kuchenke i gotuje wode na kawe, martwie sie,
czy jak bede wyciagal termos z auta, to nie zbudze Bani. Jezeli nie zablokowala
drzwi, to chyba nie, potrafie je cicho otwierac, ale jak zablokowala, to bede musial
uzyc remote control, a wtedy syrena zapiska dwa razy. Na szczescie Banieczka sie nie
zamknela. Razem z termosem biore chleb i puszke. Kawa juz gotowa, och jak smakuje,
jest goraca i tak pachnie, jak ona pachnie. No co ma nie pachniec, oryginalna
kolumbijska, no i Lajkonik parzyl. Z kanapki jednak nici, otwieracz zostal gdzies tam w aucie, a tego, co
zawsze jest przy kazdej puszce, wlasnie przy tej nie ma. Deszcz zaczyna ustepowac,
moze w ogole przestanie padac. Na zegarku siodma, deszcz ustal prawie zupelnie,
decyduje sie robic pobudke. Jejku jak wszyscy mnie zaraz znienawidza, nie ma jednak
rady. Budze delikatnie wszystkich, zaczynam jak zwykle od KaraKhana, nie
widze usmiechu na jego twarzy, to samo z Banieczka, jedynie Maciek wstaje natychmiast,
a widzac co sie dzieje, od razu pyta, co robic. Widac, ze prawie trzy lata w kadetach
i nasze wojaze daly mu dobra szkole. Banieczka robi jakies kanapki na szybkiego. My
zwijamy obozowisko. Nagle zaczyna lac, ale tak jak to sie mowi, jak z oberwanej chmury.
Gonie wszystkich do auta, jeszcze mi tylko potrzeba, aby sie ktos rozchorowal. Sam
koncze zwijanie namiotu, wszystko jest strasznie mokre. Laduje to do samochodu, jest
brudne i cieknie z tego woda. To juz nie jest niedzielny piknik, teraz zaczyna sie walka
z natura. Nawet nie mysle, jaka bedzie droga, nie mysle tez, co bedzie jak nie
przestanie lac. Po raz drugi tego dopiero zaczetego dnia przebieram sie w sucha
odziez. Nawet nie zdawalem sobie dotychczas sprawy, jak ciezko jest zmienic mokre
spodnie siedzac na siedzeniu za kierownica. Wreszcie wychodze na zewnatrz, portki
spadaja jak by byly z blachy, wskakuje w drugie. Koszule i sweter zakladam juz w aucie. Przez otwarte okno sprawdzam,
czy cos nie zostalo. Ruszamy, te mokre ciuchy, mokry sprzet i namiot sprawiaja ze
szyby sa cale zaparowane. Wlaczam ogrzewanie prawie na maximum, robi sie nieznosnie
goraco, to auto jest produkowane na polnocna Kanade, a wiec i ogrzewanie musi miec
duzo wydatniejsze niz normalne europejskie auto. Jedziemy ta sama droga, co wczoraj.
Do Fox mamy 120 mil, a 100 mil to 168 kilometrow. Na wszystkich przeleczach jest mgla,
widocznosc prawie zero. Jezeli jednak dzisiaj mamy dotrzec do Kola Podbiegunowego, to
musimy ostro grzac. Po cichu obliczam mile i paliwo. Do Fox mamy te okolo 120 mil. Z
Fairbanks do kola jest 365 mil, minus te 40, ktore jest do Fox, co nam daje okolo 445
mil, cholera, duzo, jak na taka pogode i droge, no ale moze sie uda. Ustawiam C/C,
to jest Cruise Control. Nastawiam na cale 120 km. Juz nie musze pilnowac licznika,
skupiam sie na drodze. Jejku, ile bym dal, abym mogl widziec co najmniej na sto
metrow. W aucie jest cisza, w glosnikach kolejna plyta, jakis Jazz, niestety
odbieram to tylko jednym uchem a i to tylko czasami. Mgla nie pozwala na rozgladanie
sie po lasach za rakietami, ktore widzielismy wczoraj, zreszta my z podworka, RAP nie
dla nas, a rakiety to polityka na 102. Wreszcie jest Fox, a na zegarku 10:27. Nie do
wiary, w dwie godziny pokonalismy 120 mil, po takich drogach i w taki deszcz. Jest on
teraz troche mniejszy, ale nadal pada. Tankujemy paliwo i na tej samej stacji idziemy do
sklepiku. Tu mozna kupic wszystko, sa mysliwskie strzelby i naboje, sa Beretty i
Colty, na gablocie wisi ogloszenie, sprzedam "kalacha - 50% off". Jest tez
stanowisko monopolowe, z drugiej strony lady, przechodzi sie jak pod lada, nad wejsciem
tabliczka, "czy masz 21 lat?" cholera, przy flintach takiego czegos nie ma, ale
jak chcesz kupic piwo to musisz miec cale 21 wiosen. Za kare i upokorzenie kupuje
calego litra kanadyjskiej whisky. Chce zaplacic za wszystko po tej alkoholowej
stronie, niestety nie da rady, tam moge zaplacic tylko za gorzale, a za chleb musze
placic z drugiej strony oddzielnie, przy czym pieniadze kasuje ta sama osoba do tej
samej kasy. No takich porabanych przepisow to juz dawno nie widzialem. Aha,
zapomnialem ze do tej alkoholowej czesci nie maja prawa wstepu ani Indianie ani
Eskimosi, cholera jezeli nie wolno im sprzedawac gorzaly, to skad my widzielismy
wlasnie w ich wydaniu tyle pijanych mezczyzn w Fairbanks? Pewnie kupuja na mecie. Ale pomaga mi KaraKhan, ja place za gorzale, on za jedzenie. Przed
nami cale 445 mil. Teraz juz wiemy dlaczego pomylilismy droge, kazdy powinien
wiedziec. Glowna droga nie musi byc oznaczona, tylko odejscia od niej sie oznacza, a
Circle to mala Eskimoska osada, niewarta zobaczenia. Bak jest pelny, ruszamy ostro na
polnoc. Deszcz jednak nie przestaje padac, natomiast droga coraz gorsza, ja myslalem
ze juz gorsza od tej, ktora wlasnie pokonalismy, nie moze byc. Och, jaki
czlowiek potrafi byc naiwny. Droga? Czy takie cos zrobione przez spychacz mozna
nazwac droga? Wiem, ze mam bardzo uwazac na potezne trucki, one tutaj maja
wszedzie pierwszenstwo. To daje im prawo, i ich masa 100 ton. Juz jest pierwszy, co on
glupi, o rany Boga, on wali prosto na mnie, gdzie uciekac, prawe kola suna po
gliniasto kamiennym poboczu, jejku ja nic nie widze, szyba jest pomalowana na brazowo.
Przejechal, deszcz i spryskiwacz jakos przywracaja widocznosc. No teraz juz wiem, co
to jest uprzywilejowany truck. No, kochani nie z Lajkonikiem takie numery, ja tez na
moja mase mam potezny silnik, i to ja a nie wy jade na czterech kolach napedowych. Jedzie nastepny, droga jego, ale ja mam specjalne swiatla, nie darmo
dalem za nie 160 dolcow. Wlaczam dlugie swiatla, kazdy z moich reflektorow daje
185 wat, wiadomo, to go w dzien nie oslepi, ale da mu cos do myslenia, z drogi nie
zjezdzam, ja zdaze uskoczyc, nawet w row, a on jak to zrobi w ostatniej chwili to z
ta 30 metrowa naczepa i z ta waga, jak mur jest na dachu. On chyba mysli to samo, na
jakies piecdziesiat metrow przede mna truck uskakuje w prawo, ja nie musze, to, co
on mi dal wystarczy. Bania krzyczy, ale czy to wazne, ja wiem, ze mam na nich
lekarstwo. Ta dziurawka zreszta nie da sie jechac pomalu, najlepiej jechac
120-130 na godzine, wtedy najmniej trzesie i rzuca. Przed nami kolumna motorhomow,
jejku jak oni jada, musze hamowac, bo chyba przejade po ich dachach. Kamienie spod ich
kol wala po naszym auciku z czestotliwoscia stu uderzen na minute. Pojawiaja sie
nastepne czipy na szybie, nie da rady musze ich wyprzedzic. Z over drive, przerzucam
manualnie na drive, gaz do dechy i poszly konie po betonie. Bania zamarla, nic nie
mowi, wie pewnie, ze teraz to wszystko zalezy od auta, no i co tu gadac, ode mnie
tez. Droga waska, kolumna sklada sie chyba z siedmiu motorhomow, a z przeciwka wali
truck. Nauka nie idzie w las, lata jazdy w pogotowiu w godzinach szczytu po Warszawie
odbieraja lek. Swiadomosc, ze musze zdazyc dodaje chyba silnikowi mocy a
samochodowi skrzydel. Uf, udalo sie, wycieraczki pracuja caly czas, zgarniaja z szyb
potezne kawaly blota. Wreszcie przemawia Basia, wiesz co Lajkonik, to bylo chyba
bardzo niepotrzebne. Co mam jej powiedziec, wiem, ze ma troche racji, a moze wiecej
niz troche. Jade nadal szybko, ale juz nie tak ryzykancko, zreszta nie ma potrzeby,
poznalem juz droge, wiem, ze pobocza sa tak samo twarde, jak i cala droga. Co tu
mowic jednak o poboczach, najgorsze polskie pobocza sa sto razy lepsze od srodka
tutejszej drogi. A droga jest twarda bo po pierwsze jest z kamienia wymieszanego z
ziemia, a poza tym to wieczna zmarzlina. A ze trucki tak gnaja, normalka, to ich
sezonowa robota. Tylko okolo trzech miesiecy pracy w roku. W tym czasie musza
przewiezc jak najwiecej towaru do firm olejowych, do magazynow zywnosciowych. Do
specjalnych magazynow rzadowych, dla wojska i diabli wiedza jeszcze, gdzie i dla kogo.
We wrzesniu tutaj juz nie pojada, spadnie snieg i nikt nie zaryzykuje zycia na tych
kretych drogach. Tutaj truckowcy sciagaja z calych Stanow i Kanady. Tutaj sa
najlepsze zarobki, 3:75 dolara za mile, normalna dobra stawka to 1:10 za mile. Takie
przebicie rany, tylko jezdzic. Nawet 24 godziny na dobe. Maja specjalne prawa, rozne
ulgi, np. 85% off w ubezpieczeniu. Ja rozumiem tych mocnych chlopcow, oni chca
zarobic, tak jak kiedys ci co szukali zlota. Pracuja ciezko, w miesiacu
przejezdzaja srednio 32 tys. mil to daje 1200 mil na dzien, tak na dzien, bo nocy
tutaj nie ma. Caly czas z jednej albo z drugiej naszej strony biegnie rurociag.
Srebrna nitka o srednicy jednego jarda (prawie 1 metr) wije sie to z prawa, to z lewa.
Wchodzi w szczyty gor, plynie nad bagnami i przeleczami, a my zawsze w poblizu niej.
Jeszcze dwa lata temu ta droga byla zamknieta dla normalnego ruchu. Aby na nia wjechac
musialo sie miec specjalny pozwolenie, dzisiaj juz nie, ale droga nadal jest
wlasnoscia Alaska Piping Company. Rzad Alaski nie ma nic do tej drogi, taka umowe
podpisal ktorys tam prezydent ponad sto lat temu. Zblizamy sie do najwiekszego drewnianego mostu na tym kontynecie.
Przekracza on rzeke, ktora juz mijalismy, jest nia rzeka Jukon. Zaraz za mostem mamy
rzadowy punkt informacyjny. Wiadomosci raczej niewesole. Deszcz ma padac, dokad sie
nie wypada, pogoda ma byc taka jaka zesle wielki Monitou, za to wiemy ze ryb ma byc w
tych rzeczkach mase. No chociaz jedno pocieszenie, bedziemy mieli na kolacje rybe. Do Arctic Circle jakies 100-110 mil, to niewiele. Ruszamy, trucki nadal
sa panami na drodze, ale nikt juz na to nie zwraca uwagi, przyzwyczajenie to
rozprzezenie. Okolo siodmej wieczorem meldujemy sie na Kole Podbiegunowym. Lezka w
oku, moze w dwoch. Trzy miesiace temu prawie sie nie znalismy. Trzy miesiace temu
nikt z nas o czyms takim nawet nie snil, a teraz, teraz my Polacy, my Podworkowicze
jestesmy na Kole. Banieczka zalicza Kolo juz po raz drugi, pierwszy raz zaliczyla go w
Norwegii, dzisiaj na Alasce. Wszyscy jestesmy zmeczeni, zmeczeni, ale i szczesliwi. Pogoda nie pozwala na robienie zdjec, obiecujemy je zrobic jutro.
Musimy szukac teraz miejsca do spania, jest tutaj pole campingowe, niestety Bania
znajduje niedzwiedzie odchody (ale sie wyszkolila) i kategorycznie nie zgadza sie na
nocleg tam. Ja po raz pierwszy jestem wsciekly, takie miejsce, wysoko, dobre pod namiot,
a cholera z Babami. Jade jednak, siwy dym, miala racje, jakims siodmym zmyslem
wyniuchala taka kotlinke nad rzeczka, pole pod namiot wysmienite. Palenisko juz nawet ktos wczesniej zrobil. Gdyby nie to, ze wiem,
ze Bania nigdy tu nie byla to podejrzewal bym ja o to, ze tu juz spala. A tak to
tylko moge ja podejrzewac o kontakty z diablem. Jednak czasami warto Bab sluchac, no
moze nie wszystkich, ale te tak. Namiot, (mokry) ogien, kolacja i motorek. Potem wedka
i... nic. Ale nie ma sie czym martwic, zdobylismy dla Podworka Kolo Polarne, to sie
liczy. Och jak te motorki smakuja, gdy juz prawie nie ma nic, ja ide spac. Bania i
KaraKhan zostaja, aby zobaczyc zachod i wschod slonca. Nie widza niestety ani
zachodu ani wschodu. Caly czas jest widno jak w dzien. Jedynie na pare minut przed
wschodem robi sie troche szarawo, a potem widza dwa slonca. Pewnie do dzisiaj nie
wiedza ktore bylo prawdziwe a ktore bylo odbiciem. Ja juz od dawna spie. © Wszelkie przedruki do gazet, ksiazek i innych nosnikow bez zgody
Lajkonika, Bani lub Petroniusza sa zabronione i chronione prawem. Zezwalam The VALETZ Magazine na zamieszczenie powyzszego odcinka # 8 mojego
opowiadania p.t. Alaska 98. Jednoczesnie informuje, ze calosc znajduje sie pod
adresem: http://krakwom.bci.krakow.pl/ludzie/podworko/alaska
sa tam zamieszczone zdjecia z wyprawy.
Wszystkie zdjecia zostaly zrobione przez autora |
||||||||
|
|
|||||||
The VALETZ Magazine [ http://www.valetz.pl ] lub [ http://venus.wis.pk.edu.pl/magazine ] kontakt: redakcja@valetz.pl oraz redakcja@valetz.pl
(c) Wszelkie prawa zastrzezone.
Odpowiedzialnosc za tresci tekstow i prac graficznych spoczywa
Redakcja The VALETZ Magazine nie zwraca nadeslanych materialow,
Materialy prezentowane na lamach The VALETZ Magazine sa wlasnoscia
|