The VALETZ Magazine nr. 2 - wrzesień 98 (ISO 8859-2) ( wersja CP-1250 ) ( wersja ASCII )
poprzednia strona  powrót do indeksu  następna strona


Przechodzień (część pierwsza)
Arti (redakcja@valetz.pl)

Nigdy się nie rozmawia, jak się pisze. Pisze się dlatego, żeby powiedzieć to, czego się nie mówi.
Zygmunt Mycielski

Część pierwsza - Do dołu

Wszystko zaczęło się od tego, że zgubił się w mieście, w którym mieszkał od dziecka. Tak naprawdę to zgubił się w samym sobie. Dawno temu pozostawił za plecami sklep, w którym miał kupić mleko i pieczywo, a przystanek, który każdego dnia był punktem powrotu stał się punktem wyjścia.

Kiedy gdzieś na obrzeżach miasta autobus opustoszał, wysiadł i podjął wędrówkę. Szedł powoli, ze wzrokiem obejmującym kilkanaście płyt chodnika, które już wkrótce miały stać się częścią jego życia. Stąpał równo, obdzielał szary chodnik beznamiętnym, zamyślonym spojrzeniem. Z okien i bram domów docierały odgłosy zmęczonego dniem życia; ktoś wołał dzieci na kolację, jakiś mężczyzna uciszał kobietę najwyraźniej przeszkadzającą mu śledzić mecz piłki nożnej, ktoś krzyczał, ktoś krzyczał, jeszcze inny śpiewał. Coraz rzadziej spotykał ludzi, ulice opustoszały, zapaliły się lampy. Zmierzchało.

Wkrótce natknął się na czynny jeszcze sklep. Zatrzymał się przed nim i długo patrzył na rozbłyskający raz po raz neon. Dochodziła dziesiąta i wgłębi ducha miał nadzieję, że lada moment sklep zostanie zamknięty, a on będzie mógł pójść spokojnie dalej.

Widział przez szyby, że klientela sklepu skupiła się przy oddzielnym stoisku monopolowym, a ci, którzy wchodzili na salę przynosili do kasy w swych koszykach najczęściej piwo. Większość z nich stanowili mężczyźni, podjeżdżali pod sklep samochodami lub przychodzili pieszo z pobliskich domów, załatwiali sprawunki i znikali. Wtedy pojawiali się następni, a sklep wciąż był otwarty.

Tkwił nieruchomo przed tym sklepem tak długo, że zwróciło to uwagę kogoś z personelu. Chwilę później tęgi ochroniarz przesłonił mu widok.

- Jakiś problem, koleś? - spytał obcesowo mężczyzna zatykając kciuki za pasek spodni.

- Czemu ten sklep jest jeszcze otwarty?

- Co takiego? - ochroniarz najwyraźniej nie mógł zaskoczyć.

- Normalne sklepy są o tej porze zamknięte.

- To jest sklep całodobowy, koleś. Jak masz jakieś sprawunki do zrobienia, to wskakuj, załatw je migusiem i spadaj stąd. Jak nie, to im szybciej stąd znikniesz, tym lepiej dla ciebie. Rozumiesz?

Nie czekając na odpowiedź ochroniarz machnął z dezaprobatą ręką, westchnął i wszedł do sklepu. Na zewnątrz dotarły strzępy prowadzonej rozmowy barwnej w prozaiczne epitety poprzedzające powtarzające się wciąż słowa czubek i narkoman.

Młody człowiek postał jeszcze chwilę przed sklepem, a potem ruszył śladem ochroniarza. Ze sterty koszyków wybrał jeden i podszedł do chłodziarki, wyszukał wzrokiem kartony marki mleka, które zwykle kupował i już sięgał po jeden, kiedy nagle znieruchomiał. Przed oczami zafalowały obrazy, w uszach zadźwięczał głos i niemal poczuł zapach... Potrząsnął głową, wszystko znikło i znowu stał przed chłodziarką. Poczuł bijący z niej chłód, odwrócił się i szybko wyszedł ze sklepu.

***

Bezmyślnie przecinał ulice. Chroniła go późna pora, lecz mimo to kilkakrotnie usłyszał ryk klaksonu i wyzwiska. Raz nawet komuś szczególnie rozeźlonemu zechciało się wysiąść z samochodu; przyspieszył wtedy kroku i zniknął między domami. Dobiegły go wtedy wyjątkowo przemawiające do wyobraźni określenia i serdeczne życzenia.

Od dawna nie patrzył na zegarek. Od dawna też nie palił. W zasięgu wzroku znajdowała się ciemniejsza plama parku, a na jego obrzeżu stała ławka. Skręcił w jej kierunku. Idąc wydawało mu się, że posłyszał harmonijkę, przystanął nasłuchując uważnie, ale dźwięk nie powtórzył się.

Ławka była zepsuta; nie można było liczyć na oparcie, więc usiadł na niej okrakiem. Zapalił papierosa i zapatrzył się między drzewa, zdając sobie sprawę, że i tak niczego tam nie dojrzy. Świadomość tego sprawiła mu ulgę. Nie chciał niczego oglądać, niczyjej twarzy. Potrzebował samotności i takiej namiastki ciszy, jaką tylko miasto potrafił zaofiarować.

Kiedy gasił peta znowu usłyszał odgłosy harmonijki. Odwrócił głowę i zobaczył samotnego mężczyznę idącego chodnikiem wzdłuż linii drzew parku. Jego krok był równy, choć nieco taneczny, rytmem współgrał z wygrywaną bez fałszu melodią. Nietypowość zjawiska podkreślał jeszcze strój mężczyzny; ciemny, idealnie skrojony garnitur, jasna koszula i szeroki, wzorzysty krawat.

Mężczyzna usiadł na tej samej ławce i dopiero wtedy oderwał harmonijkę od ust. Z wprawą uderzył nią kilkakrotnie o kant dłoni i schował do kieszeni marynarki.

- Cisza mnie zabija - odezwał się patrząc przed siebie. - Więc zagłuszam ją czym mogę. Poza alkoholem. On tylko pogarsza sytuację.

- Ja też nie przepadam za nim.

- Lubię za to rozmawiać z nieznajomymi.

- Jesteś pedałem?

- Nie. I nie jestem muzykiem. Mam na imię Andrew.

- Emil - dopiero teraz spostrzegł, że rozmawiają po angielsku.

Wymienili uściski dłoni.

- Grasz na czymś? - spytał Andrew.

- W zasadzie tak. Na ludzkich uczuciach.

- Zmieniasz temat, przyjacielu. Jeśli masz ochotę na wywewnętrznianie się, to zapewniam cię, że jestem ostatnią osobą, która się do tego nadaje.

- Kiedyś grałem na flecie poprzecznym.

- Czemu przestałeś?

- Z tego samego powodu, dla którego ty wyrzucasz pustą książeczkę czekową.

- Nie korzystam z czeków.

- Nie umiem inaczej... - Emil zastanowił się.

- Rozumiem. Ja mam piękną żonę, która wyszła za mnie tylko dla pieniędzy. Nie mam dzieci. Wiesz... dba o sylwetkę. Żartuje, że musi być reprezentatywna. Dieta, ćwiczenia, masaże i tym podobne atrakcje.

- Ale?

- Ale bzyka ją sąsiad z naprzeciwka. Jest artystą czy kimś takim.

- Kochasz ją?

- To stagnacja i obawa. Kiedyś byłem w niej zakochany po uszy. Oświadczyłem się jej podczas nurkowania?

- Jak?

- Na migi. Zrozumiała i zgodziła się. Sądziłem, że ona też czuje to samo.

- Być może tak właśnie było.

- Nie sądzę.

- A teraz?

- Przyzwyczajenie, strach przed samotnością. Nie pociąga mnie stereotyp nadzianego faceta korzystające z usług kurew.

- Za pierwszym razem bałem się tego samego. Wydawało mi się, że nie ma już nikogo z kim mógłbym być tak blisko. Ale to jest właśnie stereotyp. Zawsze ktoś czeka.

- Jesteś żonaty?

- Nie.

- I nie bądź. To fuzja na dziwnych warunkach. Na dodatek regularnie łamanych.

- A ty?

- Pytasz, czy mimo niechęci, chodzę na dziwki?

- Pytam ogólnie.

- Sekretarka. Ale to niejako pochodna wybryków żony...

- Rewanż?

- Raczej zapomnienie. Zresztą to i tak znowu pieniądze.

- Jednak jesteś stereotypowy.

Andrew odwrócił głowę i popatrzył na Emila. Wyjął delikatnie harmonijkę, przez moment stukał nią równomiernie o kolano.

- Pójdę już - rzekł wreszcie. - Znowu naszła mnie ochota na granie.

- Czemu nie jesteś muzykiem? Świetnie grasz.

- Bo chciałem zdobyć dziewczynę. Zaimponować ofiarowując jej wszystko, czego tylko zapragnie.

- Może w ofercie zabrakło ciebie?

- To nie to. Byłem nawet objęty promocją - Andrew uśmiechnął się i wstał. - Powodzenia.

- Nawzajem - powiedział Emil.

Kiedy mrok nocy obejmował sylwetkę mężczyzny, krzyknął jeszcze za nim.

- Andrew!

Mężczyzna zatrzymał się i odwrócił

- Rozwiedź się!

***

Było ich trzech i potrzebowali pieniędzy na wódkę. Oto los zesłał im niezwykła, zważywszy na okoliczności, okazję i podeszli do niej niekonwencjonalnie. Poprosili.

Kiedy Emil ociągał się, brodaty uświadomił mu jego sytuację.

- Przecież my cię możemy zabić.

To go przekonało.

Mężczyźni okazali się wielkoduszni i kilkanaście minut później rozpijali zakupione butelki wspólnie.

- Nie boisz się tak sam spacerować? - zagadnął łysawy.

- To nie spacer. - odrzekł krótko Emil.

Mężczyzna czekał na ciąg dalszy. Nie doczekawszy się, czknął i odezwał się.

- Posłuchaj. Możesz wyrażać się jaśniej, do kurwy nędzy. Kiedy pijesz z kimś wódkę, to nie ma żadnych tajemnic. Żadnego owijania w bawełnę. Wódka wyostrza zmysły i zacieśnia więzy. Nawet jeśli pytanie zostało postawione w niefortunny sposób, to dzięki wódce wiesz doskonale, co pytający miał na myśli. Wyraziłem się jasno? Prawda?

- Tak.

- Ponieważ być może jest to dla ciebie niejako inicjacja, powtórzę pytanie. Co tu porabiasz o tej porze?

Emil zapił sokiem, odetchnął głęboko i poczuł, jak zaczyna kręcić mu się w głowie.

- Wyszedłem na zakupy i...

- I co? - trzeci z mężczyzn, w rogowych oprawkach, z zaciekawieniem nastawił uszy.

- Zrozumiałem, że nie mam po co wracać.

- Kobieta? - bardziej stwierdził niż spytał okularnik.

Emil nie odezwał się.

- Młody jesteś - zabrał głos brodaty. Mało jeszcze przeżyłeś ? odszedł w krzaki.

- Romuś ma rację. Ja ze swoją Danką drę koty co drugi dzień, a bywa, że i częściej. A o co idzie? O gówno. Znaczy się byle co. O zasrany kibel, niezakręcony kurek, przypaloną patelnię, zbitą szklankę i inne takie gówna. Idziemy spać źli na siebie, jak diabli, ale rano kanapki i termos zawsze czekają na stole..

- Mietek, stul pysk - odezwał się łysawy. - Młody ma problem. Nie widzisz tego? A ty mu wyjeżdżasz z małżeńską rutyną. To wyższa szkoła jazdy.

- Jasne - przyznał rację okularnik. - najpierw se trzeba kobitkę wychować - zaśmiał się paskudnie.

- To jak? - brodaty wrócił z niedopiętym rozporkiem. - Długo ze sobą jesteście?

- Nieco ponad rok.

- Dziecka, mam nadzieję, nie ma.

- Zgadza się.

- To mi się podoba - wtrącił łysawy. Jasne, klarowne odpowiedzi na pytanie.

- Zdzisiu, proszę nie przerywaj mi terapii.

Zaśmiali się wszyscy trzej. Emil też się uśmiechnął, okupiwszy to bólem w tyle czaszki; szum w głowie stawał się nieznośny. Czuł, jak stopniowo przekracza granicę, do której miał się nawet nie zbliżać.

- Ładna jest? - brodaty wrócił do pracy.

- Bardzo.

- Jak ją poznałeś?

- Weszła do przedziału, w którym siedziałem. Czytała taką samą książkę. Zaczęliśmy rozmawiać.

- Co pomyślałeś, kiedy ją ujrzałeś?

Emil zastanowił się.

- Pomogę ci - rzekł łysawy. - W uproszczeniu koledze chodzi o to, czy pomyślałeś o jej włosach, czy też szparce?

- Właśnie - potwierdził Roman. - Ładnie powiedziane.

- O oczach.

- Na jedno wychodzi - zabrał głos okularnik. - Znaczy, zakochałeś się.

- Mietek! Nie mieszaj! A pamiętasz młody, gdzieście się pierwszy raz całowali.

- Pamiętam.

- I to potem powiedziałeś?

- Tak.

- A to co ona odrzekła?

- Też.

- Młody, wychodzisz po zakupy i ot tak sobie nie wracasz do dziewczyny, którą w głębi serca kochasz. Ty jesteś przypadek kliniczny.

- To nieco bardziej skomplikowane.

- Wyjaśnij łaskawie - wtrącił łysawy.

- Moja rola w jej życiu dobiegła końca. Nie pozostało mi już nic do zrobienia, poza...

- Znaczy się drugi facet - podsunął okularnik.

- Naprawdę? - łysawy niedowierzał.

Emil znowu zbył pytanie milczeniem. Zaczynało zbierać mu się na wymioty.

- Kurwa mać. A to jebany - podsumował brodacz i zasępił się.

Zapadła między nimi cisza. Wypili po kolejce. Roman pił ostatni, kiedy otarł usta rękawem koszuli jego usta rozpromienił uśmiech.

- A może, by tak chuja przejechać? Mietek ma ciężarówkę. Nie byłoby co zbierać.

- To nie tak - zaoponował Emil. - Ale dziękuję.

- No to jak, jak nie tak?

Jeszcze łyk, dwa i się rozłoży.

- Poczekajcie muszę się odlać.

Odchodząc słyszał, jak z przejęciem roztrząsali kolejne pomysły. Z trudem udawało mu się utrzymać równowagę, zataczał się od drzewa do drzewa i żadne mu nie odpowiadało. Wreszcie uświadomił sobie, że wcale nie zamierzał wracać.

Ale nie umiał inaczej.

***

Wreszcie miasto umarło. Jak dla Emila, to trwało to stanowczo za długo. Był elementem tego organizmu, tych wszystkich budynków i ulic, parków i placów, był wreszcie jednym z jego mieszkańców niemal bezustannie krążącym arteriami miasta i ta niekończąca się agonia jego żywiciela po prostu go zmęczyła.

Kiedy odchodził za potrzebą już czuł się fatalnie. Odbierał rzeczywistość przez soczewkę, nierównomiernie przesuwaną przed jego oczami przez jakąś wyjątkowo złośliwą istotę; drzewa i krzaki przybierały coraz to bardziej zaskakujące kształty, fantasmagoryczne, chore, schizofreniczne; grunt raz wznosił się, raz opadał, a przezierający gdzieniegdzie horyzont to zapadał się, to wypuklał. Nie znosił tego.

Ale prawdziwa fala nadeszła później. Uderzyła znienacka, zakręciła nim, złamała wpół. Nieopatrznie przymknął powieki, chcąc odciąć dopływ tych wszystkich spaczonych informacji o świecie, ale to tylko pogorszyło sytuację. Zachwiał się, ziemia uskoczyła spod nóg gdzieś na boki, ziejąc bezdenną czernią przepaści. Już miał runąć, kiedy w ostatniej chwili jakimś cudem wymacał chropowaty pień drzewa i uczepiwszy się go, osunął się po nim.

Siedząc zwymiotował między szeroko rozstawione nogi.

Był gotów pozostać w tej pozycji już na zawsze, przysypiając, czkając i bełkocząc do siebie pod nosem, ale smród rzygowin stał się w pewnej chwili nie do zniesienia. Z trudem podniósł się i ruszył wprost przed siebie, na przełaj, omijając z konieczności napotkane drzewa, przedzierając się zawzięcie przez gęste skupiska krzaków. Wciąż z soczewką przed oczyma.

Przeciął kilkanaście alei, ciemnych i nieprzyjemnych, szerokim łukiem obszedł cichy i spokojny staw i zaczął marzyć o ławce, na której mógłby wyciągnąć się i zasnąć.

Marzenie ziściło się kilka minut później. Właśnie przedarł się przez gęste zasieki z krzaków, sepleniąc zbeształ ogrodników, którzy w jego mniemaniu dopuścili się karygodnego zaniedbania nie przerzedzając ich, siarczyście splunął, gestem podejrzanym u brodatego i wybałuszył oczy.

Nie dalej niż kilka kroków od niego znajdowała się ławka. Była zajęta.

Dziewczyna klęczała na siedzeniu ławki zapierając się dłońmi o jej oparcie. Emil wyraźnie widział jej przymrużone rozkoszą oczy, bielejące z wysiłku kłykcie niemal wbite w deski, długie, ciemnoblond włosy, opadające końcami aż do samej ziemi. I słyszał ją aż nazbyt wyraźnie. Jęczała w rytm ruchów swego ciała sterowanego energicznymi pchnięciami stojącego za nią chłopaka.

Tkwił nieporuszony, zaskoczony tym nagłym widokiem, urzeczony fascynacją, z jaką kochankowie oddawali się miłości. Dookoła Emila wszystko zastygło; zamarły w bezruchy konary drzew i liście na ich gałęziach ucichły, zasnęły. Pozostali jedynie oni, dynamiczni, głośni i rozbudzeni swymi żądzami.

Pierwsza zauważyła go dziewczyna. Otworzyła szerzej oczy, drgnęła ciałem zakłócając przez moment rytm swego partnera i wtedy również on dostrzegł Emila. Stopniowo zwalniał swoje ruchy, coraz mniej pewne i precyzyjne. Kiedy zaskoczenie dziewczyny minęło zaoponowała i gwałtownie wypięła pośladki, nabijając się tak głęboko, że chłopak aż jęknął.

- Chodź tutaj - wyjęczała chwilę później dziewczyna, niebezpiecznie kusząco. - No, podejdź nieznajomy.

Przesunęła zmysłowo językiem po ustach, tam i z powrotem, po czym dodała lubieżnie.

- Zrobię sobie dobrze dogadzając i tobie - powolnym ruchem wsunęła palec między usta.

Emil zamierzał się wycofać. Robiło mu się niedobrze. Czknął raz i drugi. Tymczasem dziewczyna niemal połknęła swój palec. Przez dłuższą chwilę ssała go namiętnie mrużąc przy tym oczy. W końcu równie powoli go wyjęła i skinęła nim na Emila.

I wtedy podszedł do niej. Nie patrzył w zdezorientowane i odrobinę przerażone oczy jej partnera. W ogóle na nic nie patrzył. Ujął oburącz jej głowę zanurzając rozcapierzone szeroko palce w jej włosach i przycisnął ją do swego krocza. Dziewczyna przywarła twarzą, szybko rozpięła mu rozporek i pochłonęła jednym ruchem jego męskość. Po plecach i lędźwiach Emila przemknęły dreszcze, rozkoszne i chorobliwie perwersyjne. Powracały za każdym razem, kiedy jego członek dotykał jej podniebienia i jeszcze dalej, gardła, niezmiennie intensywne, rozlewające się podnieceniem po całym ciele. Śledził ruchy głowy dziewczyny interferujące z jego własnymi doznaniami, zupełnie niezależne od poczynań jej dotychczasowego partnera. Sprawiała wrażenie rozdwojonej, z równa namiętnością oddawała się obu mężczyznom, dostarczając obydwóm niewysłowionych rozkoszy, a sobie sprawiając przy tym podwójną.

Eksplodowali równocześnie. Wszyscy troje. Wrzasnęli krótko, zadrżeli, jakby ziemia pod ich nogami miała zaraz się rozstąpić, a potem było słychać już tylko pomrukiwanie dziewczyny, przeciągłe, głębokie, nieustające.

Emil patrzył na język dziewczyny zlizujący z jej twarzy i palców jego spermę. Czuł woń alkoholu i smród spoconych ciał.

Poczuł, jak żołądek podjeżdża mu do gardła i nagle rozkosz, doznawana jeszcze przed chwilą, odpłynęła gdzieś daleko. Wyrwał się dziewczynie, odwrócił i pobiegł przed siebie, tak szybko jak pozwalały ma na to niedopięte spodnie.

Biegł przez krzaki, czuł ich ostre smagnięcia, czuł piekący ból. Kilka razy wymiotował wsparty o drzewo lub na szeroko rozstawionych nogach, ale zaraz potem ruszał dalej. Na oślep, bezmyślnie, byle dalej.

Nagle potknął się i przewrócił. Wszystko zawirowało, ziemia i gwiazdy, drzewa i krzaki. Upadł na plecy i ujrzał rozgwieżdżone niebo wyzierające spomiędzy koron drzew. Czyste, przejrzyste, granatowe.

Zamknął oczy. Zasnął z obrazem dziewczyny z pociągu na powiekach.

ciąg dalszy nastąpi

26

powrót do początku

The VALETZ Magazine
[ http://www.valetz.pl ] lub
[ http://venus.wis.pk.edu.pl/magazine ]
kontakt: redakcja@valetz.pl oraz redakcja@valetz.pl

 

(c) Wszelkie prawa zastrzeżone.

Odpowiedzialność za treści tekstów i prac graficznych spoczywa na barkach ich autorów, a poglądy wyrażane przez nich nie zawsze zgadzają się z poglądami redakcji.