The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - październik,
listopad 1999
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Centrum
        Fragment powieści (1/4)

Ilustracja: Rafał Masłyk
    Obudziło mnie swędzenie. Otworzyłem oczy płosząc kilka much, które nie śpiesznie uciekły z mojej twarzy. Otaczał mnie półmrok. Po pewnym czasie zacząłem odróżniać jego odcienie. Instynkt podpowiadał, żeby nie wykonywać gwałtownych ruchów i nie czynić hałasu. Całym sobą wsłuchałem się w otoczenie. Dobiegły mnie ściszone szepty, mamrotania, stękania, pojękiwania. Gęstniejącą ciszę rozsadził ryk bólu. Szarpnąłem się. Ręce miałem unieruchomione. Ostrożnie próbowałem zmienić pozycję. Coś trzymało mnie jak w kleszczach. Muchy z triumfalnym brzęczeniem wróciły na twarz. Napiąłem i rozluźniłem mięśnie, zazgrzytałem zębami. Muchy niechętnie odfrunęły. Zacisnąłem i otworzyłem powieki. Mogłem swobodnie poruszać gałkami ocznymi. Ostrożnie obiegłem wzrokiem dostępny mi horyzont. Znajdowałem się w ogromnej hali. U góry majaczyły prostokąty zakratowanych okienek. W nieprzejrzystym, nieprzyjemnym półmroku, który oplatał rzeczywistość jak mgła, niewiele mogłem zaobserwować. Raczej czułem niż widziałem obecność ludzi.
    - Gdzie jestem? - wychrypiałem. Nie otrzymałem odpowiedzi. Czułem przejmującą samotność.
    - Nie należy rezygnować - powiedział jakiś głos we mnie - z każdej sytuacji jest jakieś wyjście.
    Mogłem swobodnie obracać szyją. Niewielkie ruchy rąk i nóg też były możliwe. Udało mi się zmienić położenie ciała. Leżałem na metalowo-drewnianej pryczy. Nadgarstki i kostki stóp oplatały płócienne pasy. Reszta ciała tkwiła w porowatym, białawym futerale.
    - To prawdopodobnie gips - pomyślałem.
    Zmiana położenia zabrała mi kilka minut. Wracało czucie. Sala zastawiona była ciasno rządami łóżek. Obok, niemal dotykając mnie łokciem, spoczywał starzec. Chciałem do niego przemówić, ale zrozumiałem, że to bezcelowe. Jego ciało było sztywne jak deska, a na odkrytej klatce występowały plamy opadowe. Dalej spoczywał chłopiec o wyjątkowo ciemnej cerze. Nie jęczał, rzęził. Miał pianę na ustach.
    - Z nim również nie pogadam - pomyślałem. Odwrócenie się na drugi bok zajęło mi wieki. Byłem mokry od potu, leżałem we własnym kale i moczu. Wrócił mi zmysł węchu. Poczułem tak przeraźliwy smród, że na mgnienie straciłem przytomność. Zamknąłem oczy. Mogłem coś zrobić. Uciec stąd. Skoncentrowałem się. Zobaczyłem szczyt góry. Owiał mnie chłodny, orzeźwiający wiatr. Ostre krawędzie przełęczy i cienki jak żyletka wierzchołek tonęły w słońcu. Byłem w gęstej dżungli u podnóża masywu, o kilkadziesiąt kilometrów od porażającej bieli lodowców pokrywających północny stok. Nawet tu docierało ożywcze, krystaliczne tchnienie. Piłem z blaszanego kubka z uszkiem kawę gęstą jak smoła i mocną jak śmierć.
    Poruszyłem głową, obraz zniknął. Mogłem go przywołać, ale nie chciałem. Spełnił już swoją rolę. Moje oczy obmacywały salę jak macki, owijały się wokół najmniejszego punktu. Prycze i ludzi stłoczono jak sardynki w puszce. Rząd od mojego odkryłem mężczyznę odwróconego do mnie plecami. Miał obie nogi w gipsie. Coś tam robił. Badałem go długo oczami. Stwierdziłem, że jest w nim życie i energia. Nie miał zamiaru się odwrócić. Zamknąłem powieki i skoncentrowałem się. Potem mój wzrok poszybował do niego jak płomień lasera. Wwierciłem się w jego plecy, aż żyły mi zaczęły pulsować na skroniach. Poruszył się wielokrotnie. Zrozumiałem, że nie chce się odwrócić. Cały byłem wzrokiem. To trwało.
    - Musisz się odwrócić bo inaczej umrzesz - pomyślałem.
    Nieznacznie skłonił głowę w moją stronę. Złapałem go oczami. W jego ciemnych tęczówkach odkryłem determinację.
    - Gdzie jestem? - wykrzyczałem.
    - W piekle - warknął. Głos miał chrapliwy. Wypiął w moją stronę tyłek.
    - Gdzie jestem? - zawyłem na całą salę.
    - Zamknij mordę, jeśli nie chcesz zginąć z poderżniętym gardłem - zachrypiał nie odwracając się.
    Z oddali posłyszałem szept.
    - W Domu opieki nad nieuleczalnie chorymi Pod Wezwaniem ¦więtego Antoniego Pocieszyciela Strapionych. W skrócie San Antonio.
    Znów wbiłem wzrok w jego plecy. Zagłębiłem się w nie jakbym ciął skalpelem. Poruszył się, wstrząsnął, podrapał. Wreszcie wlepił we mnie oczka.
    - Czego? - wychrypiał.
    - Odwiąż mnie.
    - To niemożliwe. Czy nie widzisz, że mam nogi w gipsie i nie mogę chodzić? - roześmiał się i pierdnął w moją stronę.
    - Możesz to zrobić - powiedziałem.
    - Kwiatuszku, mów do mnie Kwiatuszku, bo pożałujesz. ¦miesz zarzucać mi kłamstwo?
    Jego głos łudząco przypominał Cyganów z Toledo śpiewających flamenco. Strzyknął śliną tak celnie, że trafił mnie w oko. To przeważyło szalę. Nie musiał tego robić. Gdzieś od bebechów zaczęła we mnie narastać wściekłość.
    - Nie czyń tego - krzyknął - nie czyń. Bo pójdziesz do jamy. Stamtąd jeszcze nikt nie wrócił. Szczury zeżrą cię na surowo, bez przypraw.
    Wypełniła mnie czerwona pulsująca moc, wybuchała jak lawa. Był szybki. W mgnieniu oka siedział okrakiem na mojej piersi i przyciskał do szyi długi lśniący nóż.
    - Ty, Wymóżdżony, opanuj się, na rany Chrystusa, na łzy Przenajświętszej Panienki - zachrypiał. Ale było już za późno. Wchodziłem w inny wymiar. Wszystko stało się jednocześnie, w ułamkach sekund. Łóżko rozpadło się z niegłośnym stukotem na kilkanaście kawałków. Kwiatuszek leżał nieprzytomny na glinianym klepisku, a ja miałem w uwolnionej dłoni nóż. Powietrze spowijał kłąb żółtawego kurzu. Nóż błyszczał w nim nie mniej intensywnie niż w pełnym świetle. Nie śpiesząc się roztarłem ręce, gimnastykowałem palce jak pianista przed spektaklem. Potem ująłem ostrze i zacząłem pruć gips. Odginałem go drugą ręką uważając, by nie uszkodzić.
    - Te, Wymóżdżony, pośpiesz się - usłyszałem jakiś szept - za godzinę przyniosę żarcie.
    Gdy skończyłem, wysunąłem się ostrożnie z kokona. Siadłem, wstałem, Dopadł mnie zawrót głowy, ale to była drobnostka nie warta uwagi. Pokłusowałem do ciemniejącego w oddali pomieszczenia, które od dawna było moim celem. W czasie drogi objąłem wzrokiem salę, oszacowałem ją na sto dwadzieścia łóżek. Niektórzy z chorych było martwi, kilku zapewne nie przetrzyma nocy. Sala miała tylko jedne drzwi wejściowe i kilkanaście okienek pod samym sufitem na wysokości około czterech metrów. Działałem jakby w przyspieszeniu, tak jakbym się widział na taśmie wideo przesuwanej ze znaczną szybkością. Dopadłem skleconej z desek kabiny, w której stało kilkanaście wiaderek wody. Jedno wypiłem do połowy. Z każdym rozchlapanym kubkiem wracała mi energia i chęć życia. Tak wielkiej przyjemności nie pamiętałem, odkąd mogłem sięgnąć pamięcią wstecz.
    - Ale cwałowałeś do tej wody, aż się klepisko uginało - posłyszałem lubieżny chichot - jak koń albo bawół.
    - Tylko nie zużyj całej, będzie afera i kary.
    - Jak masz na imię?
    - Nie wiem - powiedziałem.
    - Skąd jesteś?
    - Nie wiem.
    Nie wiedziałem. Przeszłość była ciemną plamą, Na twarzy wymacałem kilkunastodniowy zarost. Głowę spowijał mi bandaż, z tyłu ziała dziura otoczona galaretowatą substancją. Nie spocząłem, dopóki nie zużyłem całej wody.
    - Ty Wymóżdżony, nie będziesz rozrabiał?
    Stał przede mną maleńki starzec z długimi siwymi włosami przykrytymi kapeluszem. Uśmiechał się dobrotliwie, odsłaniając sczerniałe jak u starego hipopotama pieńki zębów.
    - Nie nazywaj mnie Wymóżdżony. Możesz nazywać mnie Pedro.
    - Pedro jak?
    - Pedro... Molina.
    - Chcesz trochę betelu albo koki? Nie mamy tego dużo. I jest to wielki zaszczyt.
    - Wolę papierosa.
    - Papierosa - rzucił władczo za siebie.
    Papierosa, papierosa - poniósł się szept. Za chwilę kilkunastu mężczyzn wyciągnęło ręce z tytoniem. Wybrałem papierosa fabrycznego z filtrem o dźwięcznej nazwie "Hidalgo". Zaciągnąłem się aromatycznym, mocnym dymem.
    - Nazywam się Julio Cortes. Mam tu posłuch. Potrafię pomagać ludziom. Będziesz grzeczny? Nie zachowasz się tak jak kiedyś?
    - A jak się zachowałem?
    - Przywieźli się nieprzytomnego, zwalili na pryczę. Jeden z drobnych złodziejaszków podszedł na palcach, ukradł ci medalik z Bozią i sygnet. Zerwałeś się i jednym uderzeniem pieści rozmazałeś go na ścianie. A potem chwyciłeś pryczę, zakręciłeś nad głową i wypuściłeś. Trafiłeś w drzwi, wywaliłeś je z zawiasów. Widziałem w życiu kilka delirek, ale czegoś takiego nie. Zbiegł się cały personel ze wszystkich oddziałów, przez kilka godzin nie mogli cię związać. W końcu wpakowali cię w gips.
    - Gdzie jest ten medalik?
    - Ma go Kwiatuszek.
    Kwiatuszek zbliżał się do mnie ze słodkim uśmiechem na ustach. Wiedziałem, że za sobą chowa metalowy pręt.
    - No chodź, cwelku, paróweczko - zaśpiewałem - niech cię popieszczę.
    Skoczył ku mnie. Złapałem go za przeguby, podniosłem wysoko w górę, strzyknąłem śliną w oczy, przewróciłem głową w dół i potrząsnąłem jak otwartą sakiewką. Wypadło mnóstwo metalowych przedmiotów. Podniosłem mój medalik.
    - Chodźcie ludzie - zaśpiewałem - dzisiaj Kwiatuszek wydaje przyjęcie i obdarowuje gości prezentami.
    - Koniec balu - powiedział Cortes - mamy kilka rzeczy do zrobienia.
    Kilkunastu ludzi zebrało szczątki mojej pryczy, wyniosło w drugi koniec sali, zbiło byle jak i położyło na nich jakiegoś umrzyka. Jego pryczę dano mnie. Wszedłem w gipsowy futerał, przywiązałem sobie luźno ręce i nogi.
    - Kopsnij szluga, Kwiatuszku - rzuciłem łaskawie.
    - Przecież ja nie mogę chodzić i nie mam papierosów.
    - Mam wstać do ciebie?
    Rzucił się ku mnie w biegu zapalając papierosa. I masz tu swój majcher. Darzę cię zaufaniem.
    - Si senor.
    Wjechały skrzypiące wózki i weszło kilku nadzorców. Każdy róg sali miał swych starszych, którzy składali raporty. Główny nadzorca zwany il comandate, wcale ich nie słuchał. Zatrzymał się przed Cortesem. Przymknąłem oczy. Zrazu słyszałem jednostajny szum sali, potem zacząłem rozróżniać poszczególne głosy, selekcjonować dźwięki, ustalać kierunki, wyławiać zdania, aż usłyszałem daleki szept Cortesa, po chwili wzmocniony i wyraźny.
    - W normie, panie komendancie - mówił. Do wyniesienia paru sztywniaków. Jeden przed śmiercią wpadł w szał i wylał całą wodę.     Ryk comandante był tak głośny, że o mało nie rozsadził bębenków.
    - Jeśli szanowny pan komendant raczy pozwolić - kontynuował Cortes - Chciałbym tu podjąć cenną myśl pańską, aby do noszenia wody zatrudnić osiłka, pensjonariusza tego szacownego zakładu.
    - Ty bydle zidiociałe, ty małpo zielona - zaryczał komendant - jakiego osiłka? Przecież na tej sali nikt nie uniesie nawet szklanki.
    - Chciałbym nieśmiało zaznaczyć, nasz wspaniały panie komendancie, iż Wymóżdżony się zbudził i rozpaczliwie żałuje tego, co zrobił, marzy, żeby się zrehabilitować w oczach naszego przenajjaśniejszego pana komendanta.
    - Ty psie wściekły, ty szmato pełna ekskrementów, to dlaczego wcześniej mi nie powiedziałeś?
    - Ośmielam się zaznaczyć, że wcześniej był nieprzytomny.
    Posłyszałem szum, kroki świty. Przybrałem głupkowaty wyraz twarzy.
    - Wprost nie mam słów - ryknął comandante - na to co zrobiłeś, ty synu krokodyla i murzyńskiej prostytutki.
    - Wiem - rzekłem żarliwym tonem - postaram się zmazać tę plamę ze świetlanej postaci naszego wspaniałego komendanta. Zrobię wszystko, czego pan komendant zażąda i co rozkaże.
    Wodził po mnie zamyślonym wzrokiem. Był niewielkiego wzrostu. Miał wypięty brzuch, na twarzy kurzaje. Nosił przepocony podkoszulek i podarte trampki. Jedynie na podłysiałej głowie złociła mu się wytworna wojskowa czapa.
    - No, zobaczymy - ryknął - Na razie nie ma dla ciebie porcji jedzenia. Nie przewidziano jej dla nieprzytomnych. Zresztą głodówki mają uzdrawiającą moc. Jutro zdecyduję.
    Usłyszałem szum, szuranie butów. Audiencja się skończyła. ¦wita w pośpiechu i z widoczną ulga opuściła salę.
    - Kwiatuszku, masz mi zorganizować jakieś żarcie - rozkazałem.
    - Mam wrażanie, że po części stajemy się przyjaciółmi.
    - Po której części? I dodawaj senor. Senor Pedro Luis Molina y Gonzaga e Solana e Alahambra.
    - Nie zapamiętam tyle, senor.
    - Wymawiaj tyle, ile zapamiętasz. A ty jak się zwiesz?
    - Niechętnie to ujawniam. Ale panu powiem; pochodzę także ze sławnego rodu. Nazywają mnie Pablos, a po matce Escobar.
    - Jesteś Kolumbijczykiem?
    - A co to, pan szanowny nie wie?
    Nie wiedziałem. Byłem więc w Kolumbii.
    - Niestety nie znajdujemy się w okolicach Medelin, wprost przeciwnie, jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od Cali. Uniżenie proszę o nie wymienianie mego nazwiska i nazywanie mnie Kwiatuszkiem.
    - Która godzina?
    - A czy to ważne? Chyba przedpołudnie.
    Właściwie powinienem był spytać, jaki dzień, miesiąc, rok. Leżałem w żółtawym półmroku. Przyglądałem się zakratowanym okienkom pod sufitem. Z jednego zaczęła się przesączać jasnozłota poświata, a potem wślizgnął się do sali cieniutki promień słońca, rzeźbiąc kunsztowne mozaiki w gęstej atmosferze. Patrzyłem na ten promień i ogarnęła mnie euforia.
    - Jak mało człowiekowi potrzeba do szczęścia - pomyślałem. Promień żył i tańczył uzdrawiający taniec o skomplikowanych figurach.
    - Skombinowałem, senor Pedro Luis, czarną fasolę i trochę chili, to wielki specjał tutaj.
    - Czy mogę opuścić mój kokon?
    - Nie radzę. Nigdy nie wiadomo, kiedy one przyjdą. - Chmura niechęci zakryła mu twarz.
    - Jakie one?
    - Siostrzyczki. One prowadzą ten przytułek. One tu rządzą.
    - Jest aż tak źle?
    - Zależy komu. Na ogół da się wytrzymać. Pod warunkiem, że się wie, jak postępować. Trzeba wkraść się w ich łaski. A senor strasznie im podpadł od momentu przybycia tutaj.
    - Skąd mnie przywieźli?
    - Ze szpitala miejskiego w Cali. Tam pan długo leżał z roztrzaskaną głową, bez przytomności. Kiedy nie wiedzą, co zrobić z ciężko chorymi przysyłają ich tutaj na wykończenie.
    - Są tu jeszcze inne oddziały?
    - Si, senor Molina y Alhambra. Wyżej są dwa oddziały dla rokujących jakąś nadzieję. Jeden męski, drugi kobiecy. Jeszcze wyżej dwa oddziały dla podleczonych. Tam są ich ulubieńcy i protegowani. Ale tu jest najbezpieczniej. Policja się nie zbliża do drzwi, nawet chłopcy naszych baronów tu nie chcą wchodzić. Boją się gruźlicy i innych wstydliwych chorób.
    - Więc to jest najbezpieczniejsze miejsce w słodkiej Kolumbii.
    - Pod warunkiem, że nie jest się nieuleczalnie chorym. Niestety prawie wszyscy tutaj to nieuleczalnie chorzy.
    Uwolniłem ręce. Jedzenie na leżąco nie jest łatwe ani przyjemne.
    - Serwetkę, Kwiatuszku - zadysponowałem.
    - Serwetkę? Tu nikt o niczym takim nie słyszał - w jego głosie dźwięczało zdziwienie. Po dłuższej chwili podsunął mi skrwawiony bandaż. Nie skorzystałem. Nastawiłem uszy. Z daleka słyszałem drobne kroczki obutych w skórę stóp.
    - Uwaga, ktoś nadchodzi - krzyknąłem składając ręce w coś na kształt megafonu.
    - Jak mógł pan coś usłyszeć - zdumiał się Kwiatuszek - Bo jeśli pan usłyszał, to ma pan słuch lepszy od dzikiego kota.
    Weszła drobna postać w czarnym habicie. Była to młoda ładna zakonnica. Spod sukien wystawał rąbek włosiennicy. Na twarzy rozlewał się wyraz bezbrzeżnej pogardy. Rozglądała się długo, aż wyrzekła dźwięcznym głosem.
    - Czy jest tu ktoś, kto chciałby się pojednać z Bogiem?
    Odpowiedziała jej głucha cisza. Zwiesiła głowę.
    - Ja - powiedziałem głośno i wyraźnie. Bóg był mi w tej chwili bardzo potrzebny.
    - A kimże ty jesteś?
    - Dopiero co odzyskałem świadomość - wyjaśniłem - cierpię, nie jestem pewny dnia ani godziny. Czuję, że jestem grzeszny, czuję ogrom moich grzechów, których ciężar pragnę powierzyć spowiednikowi.
    Rozpłakałem się. Łzy ciekły mi obficie po twarzy. Zrobiło to na niej wrażenie. Zawahała się, po długiej chwili wyciągnęła białą, aż przezroczystą chusteczkę i wytarła mi głowę. Spojrzała na chusteczkę i przez jej piękną twarz przemknęło obrzydzenia. Upuściła ją na ziemię.
    - Uważasz, że jesteś godzien?
    - I powiedział Jezus łotrowi widzącemu obok niego na krzyżu: ty jeszcze dzisiaj będziesz w Raju.
    - Grzeszysz pychą. Czy wiesz, jak długa droga wiedzie stąd do naszego spowiednika przewielebnego ojca Anselma? On nigdy tu nie schodzi. Rzadko udziela ostatniego namaszczenia bez wysłuchania win, przynajmniej dla nicponi z tej sali.
    - Wierzę i ufam - wyszeptałem. Po mojej twarzy popłynęły znów strumienie łez. Spojrzała na chusteczkę leżącą na zaplutej podłodze i odsunęła się ode mnie.
    - Powtórzę twe prośby starszej siostrze, ta zdecyduje, czy przekazać je przeoryszy, a przeorysza rozważy, czy zaprzątać tym przewielebnego ojca Anselma, który ma na głowie nawał obowiązków.
    - Po co więc siostra przyszła - nie mogłem się powstrzymać.
    - Bezczelność. Jak śmiesz mnie pytać o cokolwiek - zafurkotała habitem i pobiegła do drzwi.     Miałem jeszcze w nozdrzach jej zapach, zapach umytego, rozgrzanego, młodego, kobiecego, ładnego ciała.
    - Spodobałeś się jej - zachichotał Kwiatuszek - chociaż Bóg wie, jak to się dla ciebie skończy. Byłeś zbyt obcesowy i zbyt konkretny. Albo na tym wiele zyskasz albo do reszty się obsuniesz.
    - Niezbadane są wyroki boskie.
    - Przestań - krzyknął - to nie do wytrzymania. Czy ty kiedyś nie byłeś ministrantem albo kościelnym?
    Leżałem. Swędziało mnie całe ciało. Szczególnie podbrzusze. Swędzenie było gorsze do bólu. Nie mogłem wytrzymać. Uwolniłem ręce i drapałem się, aż krew zaczęła tryskać.
    - Tu była kiedyś wielka stajnia - objaśniał Kwiatuszek - Znaczy nad nami. Jesteśmy cztery metry poniżej poziomu ziemi. ¦ciany z drewna i trzciny obrzucono zaprawą i obudowano cegłą. Są przewiewne i chwytają wilgoć.
    - Zauważyłem. Jak w łaźni. Szybciej się umiera - mruknąłem.
    - Nie wychodź jeszcze z sarkofagu, niedługo będą nosić kolację, jeśli to można nazwać kolacją - ostrzegł.

ciąg dalszy na następnej stronie
 
Jacek Natanson { korespondencję prosimy kierować na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

4
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.