The VALETZ Magazine nr. 4 (IX) - pazdziernik,
listopad 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Mandala
        14. Teurgia

    Mista wkraczala w poblize perihelium karla. Dawala nam to odczuc wzrastajaca amplituda drgan kory, intensywniejszymi zaburzeniami komorek konwekcyjnych jadra i wzmagajacymi sie drzeniami powierzchni. Na godzine przed wschodem slonc wyszlismy na zewnatrz, gdy tylko chmuropodobna plaszczyzna wodna kaldery wybrzuszyla sie i sciagnela w gigantyczny garb. Prowadzil Carman, zamykal Tanski, a zdalny poduszkowy robot-zwiadowca sunal przed nami wlokac za soba linke, ktora pozwalala utrzymac szyk pochodu pomimo silnego, polnocno-wschodniego wiatru. Mimo to slizgalismy sie po rozmieklym gruncie, brnelismy po kolana w blocie, wpadalismy w czyhajace pod brudnymi lodowymi taflami pulapki, w tryskajace z nagla wrzatkiem hydrotermy i gejzery... Podloze Misty rozmiekalo dyszac ciezko mieszanka przegrzanej wodno-amoniakalnej pary, ktora stezawszy w chlodzie atmosfery, nieco wiecej ponad metr nad powierzchnia przeistaczala sie w sklebiona wiatrem gesta, ociezala, mleczna mgle, przeslaniajaca w polu widzenia ramiona i glowy idacych przede mna ludzi.
    Manipulujac zakresami pasm multiwizora na przemian to tonalem w ciemnosciach, to oplywalem w blaskach swiatla. Omijalem na wskros podziurawione i zerodowane wzgorza, posiwiale szronem wulkaniczne bomby, jamy bulgoczace wrzacym blotem i plamy ziemnych wykwitow goracych zrodel. Wzrok wylawial z oblokow osobliwe powietrzne zawirowania, cyklonowymi slupami ciepla wwiercajace sie w chlod atmosfery i w zimna jutrzenke nieba, wytwarzajac surrealistyczne w ksztaltach oniryczne obloczne stwory... Wszystko wkolo fosforyzowalo, lsnilo swietlistym echem i aurami tanczacych ognikow. Bledla Mleczna Droga, jasnial niebosklon, i nagle rozblysnal upiornie mknacymi spoza horyzontu wachlarzami swiatla het, wysoko, gdzies na granicy atmosfery... Chmury lustrzanie odpieraly te natarcia, lecz przyparte urokliwym cisnieniem blasku poddaly mu sie, zajarzyly, zapulsowaly jak ow blask i rozblyslszy spazmami skapaly w mig swiat caly potokami jasnosci. Zatarly mu kontury, wygladzily kontrasty, przenikly rzeczy... Nastala nieostrosc, niedookreslonosc, spotegowana zmetnieniem i nieoznaczeniem, przepelniona dreszczami puchnacego pod stopami, pekajacego gruntu.
    Kapani maserowym blaskiem szlismy ku majaczacemu w oddali postrzepionemu, ciemniejacemu metnie rozdarciu w morzu swiatla. Z kazdym krokiem roslo ono, mrocznialo, wznosilo nad naszymi glowy strzepy niczym szpony, by wreszcie zawisnac nad nami, otoczyc nas szarzyzna, potem mrokiem... Poprawilem kontrast gogli. Parow... Oblodzone polyskliwe zbocza, z wystajacymi gdzieniegdzie zwalami rumowisk, poryte jak sito czelusciami czerni, prawdopodobnie jaskin, z wejsciami poprzegradzanymi srebrzacymi sie, ociekajacymi wodom stalaktytami, u stop ktorych braly poczatek rozliczne rteciowe, wijace sie jak weze strumyki, rozwidlajace sie niczym wypustki neuronow, saczace sie, podskakujace, rozlewajace w wartkie, polyskliwe kaskady laczace sie w strumienie, w plynace w pyle poswiaty dnem jaru rzeczki... Ucichl wiatr, zaszemrala cisza, dobiegaly trzaski obsuwajacych sie zboczami lodow, z pieczar brzeczenia, sapania, poswisty... Zboczylem, wspialem sie i ominawszy gruby, lodowy stalagmat, przekroczylem brame Tartaru... Krok, drugi... Pelgajacy po scianach krag swiatla zasrebrzyl sie krociem bialych, slepych owadow, od wielonogow i beznogow, od podobnych nietoperzom skrzydlatych stworzen; wily sie, pelzaly, drgaly, pozeraly... Dusila won amoniaku, won zycia i won smierci... Wzdrygnalem sie i czym predzej wycofalem. Zbyt to zerowisko przypominalo zakamarki chorej podswiadomosci. Dolaczylem do ludzi u rozwidlenia polyskliwej wstegi, ktorej jedno ramie znikalo miedzy zwalami glazow, a drugie, wciaz trzymajace sie wypustkami zboczy, ciemniejacym nurtem wyplywalo w siniejaca dal. Skads dochodzil stlumiony huk wodospadu. Sciany wawozu stopniowo uchodzily na boki, wsaczajac blask zewnetrznego swiata. Jasnialo. Opodal, za majaczacym wzgorzem, w niebo strzelal gejzer, jak gdyby splywajaca na dno piekiel rzeka, siegnawszy najglebszych i najgoretszych jego pokladow, prychajac oparami wody umykala od nich czym predzej.
    Ruszyl wiatr. Swiat rozpulsowal sie, zainterferowal. Zielonkawa tarcze karla zasnuly kleby poskrecanych, poplatanych wici, siegajacych naszych glow, zsuwajacych sie do stop, oblapiajacy rece, tulow, nogi... Naturalna bronia, zdecydowanym ruchem, poblazliwie odparlem zakusy agresywnych roslin. Przebrnawszy ich gaszcz rozdygotany naszym cieplem ujrzalem las wielkolistnych, jakby popuchnietych, gabczastych tworow, pokrytych delikatnym, posrebrzalym od szronu puchem, wsrod ktorego kryly sie okazale kwiatostany unikajace mego spojrzenia pod migotliwym, brzeczacym owadami woalem. Za lasem teren powinien byl nieco sie wznosic, wypietrzajac naturalne obwalowanie, rzeczka powinna sie przeistoczyc w staw, z ktorego wody spadaja wprost na glazowisko... Tak, nic sie nie zmienilo od poprzedniego razu.
    Na skraju konczacego sie parowu, po obu stronach rozlewiska, na skalnych wyniesieniach, powinny znajdowac sie osloniete siatka przekazniki. Zdajac sie na mikrofale mozna bylo przejsc obok obojetnie, na pierwszy rzut oka nie zauwazajac ich, gdyby nie lzawiace wzrok delikatne ugiecie i zmetnienie otaczajacej je przestrzeni. Staly nieruszone, pracujac wytrwale setki godzin. Przejrzelismy zapisy, raz po razie, wolno, w normalnym tempie, przyspieszone, poza kilkoma fragmentami nader nieciekawe. Zmiany wokol inaczego siedziszcza, o ktorych wspominal Stavros, mimo wysokiej rozdzielczosci mikrogramow byly tak niewyrazne, ze nawet po przetworzeniu z trudem rozroznic mozna bylo szczegoly. Cos, jakby rozmazane plamy, rzeczywiscie przesuwalo sie tam i z powrotem na tle szarawego zarysu kemow i nierozpoznawalne znikalo, innym razem szybujace na tle nieba plamy przysiadly jakby na szczytach kemow by zdmuchniete wiatrem odleciec z nich, a potem juz monotonia pejzazu pulsujaca zmianami dnia i nocy, swiatla i ciemnosci, szarosci i bieli... pulsujaca monotonia...
    - Brain! Nic ci nie jest?
    Ocknalem sie.
    - Nie.
    - Przewracasz sie. Myslalem, ze zasnales albo straciles przytomnosc.
    Ostatnie ujecia, pulsujace, hipnotyczne... Czyzby cos bylo ze mna nie tak? Zaczyna sie. Spontaniczne transy, takie, na jakim przylapal mnie Okimura... Podjelismy marsz.
    Kamienne pole stopniowo miejscami przechodzilo w blotnisty tuf. Pojawily sie wielogatunkowe zarosla. Obok prymitywnych, podobnych psylofitom okazow, okopaly sie skarlowaciale niby-drzewka. Przyginane wiejacymi nieustannie wiatrami wtulaly sie spiralnymi korzeniami w cieplawe podloze, o drobnych regularnych koronach, ktore na szczycie wzgorz przyjmowaly sztandarowe formy. Jedne mialy nitkowate witki, inne natura obdarzyla dlugimi, ostrymi iglami. Gdybym mial porownywac biomy Misty z biomami Ziemi, to roslinnosc tych okolic, pobudzana cieplem i tlumiona lodowatym powietrzem, odpowiadalaby jednoczesnie i tajdze, i tundrze, na rowniku mielismy do czynienia z roslinnoscia stref umiarkowanych, zas glebiny morz bylyby tropikiem. Gigantyczne ladolody polarne siegajace zwrotnikow, obok rownikowego pasa wulkanow, niezbyt sprzyjaly ekspansji zycia na ladzie, a sciskana nimi biosfera unikala tej presji jakby wtornym powrotem swiata roslin i zwierzat w wody oceanow...
    W skalach majaczyly tarasy olbrzymich uskokow, ktorych gladkie z oddali sciany po zblizeniu pokryly sie siatka wykruszonych lodem szczelin. Forsowalismy te naturalne schody, nierzadko alpinistycznymi metodami, by wynagrodzic swoj wysilek widokiem ze krawedzi na mala swiatynie Misty, na malownicza w pelnym spektrum fal elektromagnetycznych doline. Zamknieta od z trzech stron niewysokimi, przeswietlonymi swiatlem gorami z mozaika ciemnych wklesniec i mrocznych wlotow jaskin, od wschodu odgrodzona migotliwa sciana gestej roslinnosci, jak soczewka skupiala w sobie promieniowanie obu slonc, drgajace w ognisku kotliny, pod ktorym lsnila stylizowana spirala ziemnej budowli...
    Ruszylismy ku dolinie w dol zboczem, kulac sie i chowajac twarze przed porywistym wiatrem, kryjac za zalomami skal, obwalowaniami i wystajacymi glazami, unikajac piargow, goloborzy, baczac, by nie zsunac sie w dol z lawina kamieni. Nie uniknelismy trawersowania stromego fragmentu, wrzynajacego sie gleboko w rownine, spadajacego stroma zerwa wprost w blotniste, ruchome zwirowisko. Kazdy nieostrozny ruch, kazdy mocniejszy podmuch wiatru czy nieco silniejszy od przecietnego wstrzas podziemny wywolywal odruch przywierania do skaly, obawe przed spadajacym glazem i spadkiem w przepasc. Czlowiek wciskal sie wtedy w byle szczeline, chwytal byle wystepu, czekal i drzal, by czyms nie dostac. Balem sie, by w takich chwilach ani na moment nie utracic swiadomosci... Po zdobyciu kilku polek, progow i jednej przewieszki, znalezlismy sie na obszernej mesecie, z ktorej latwa juz droga wiodla do skalnych grot. Krotki odpoczynek i penetracja tutejszych jaskin, by wybrac jedna, ktora miala posluzyc nam jako baza wypadowa, w miare wygodna, oslonieta od rowniny i wzroku inakow wzniesiona jak zwodzony most polka. Mozna bylo wezwac magnocraft.
    Przyziemil niebawem, wyladowal niezbedne wyposazenie, zywnosc, zrodla energii, aparature. Musielismy je juz recznie lub jedynie za pomoca wciagarek i prowadnic przemiescic do wnetrza, porozstawiac, by potem uszczelnic swiecaca pianka sciany groty, rozciagnac u wylotu kilka warstw polprzepuszczalnej, dyfuzyjnej membrany prowizorycznej sluzy, ustawic jako oslone mikrofalowa siatke, i wtedy dopiero wtoczyc delikatnie, omal z namaszczeniem niczym jakas relikwie, kontener z symbiontem i polowy kompleks medyczny. Jak tylko Dyas odlecial zestawiajac nam staly kontakt z impaktorem poprzez dodatkowego satelite na stacjonarnej orbicie, wrocilismy do jaskini. Zmienilismy sklad powietrza, mozna bylo zdjac maski. Oswietleniem pobudzilismy fluorescencyjne materialy do swiecenia; tysiace opalizujacych naciekow porozszczepialo swiatlo, olsnilo skalny strop, wyeksponowalo niezliczone zakamarki miriadami opalizujacych ognikow. Wtenczas poczulem przyplyw spokoju... Wowczas dopiero zdalem sobie w pelni sprawe z ogromu naszej pracy, z bezpieczenstwa naszego tymczasowego schronienia, z nadziei na powodzenie zadania. Klonowi nic sie nie stalo.
    Zmeczeni posililismy sie nieco i zarzadzilismy odpoczynek. Zalowalem, ze niepredko sie wykapie, ze skazani bedziemy na jako taka higiene... Zbudzila nas burza, szalona, gwaltowna, niepodobna do zadnej, jakich doswiadczylem. Bezdzwieczne blyskawice tryskaly gejzerami zza skal, zza horyzontu, rozdzieraly na strzepy skotlowane, zwichrowane wirami cumulusy, ktore zwieraly sie i natychmiast zabliznialy swe rany, by z nowymi silami stawac do walki. Tylko jedno gluche, mrukliwe, modulowane dudnienie atmosfery swiadczylo o przetaczajacych sie po swiecie grzmotach. Od naporu huraganu, niemal traby powietrznej, chroniace nas elastyczne blony wzdymajac sie i lopoczac ledwo nadazaly samozablizniac swe rozdarcia. Powierzchnia Misty przypominala gigantyczny, strzelajacy bezlikiem blyskawic-wypustek neuron. Badz co badz znajdowalismy sie w jej najbardziej niespokojnej strefie, odpowiadajacej ziemskim czterdziestym poludnikom, w obszarze, w ktorym intensywnie scieraly sie fronty dwoch komorek konwekcyjnych atmosfery. Pod naporem padajacego deszczu, a wlasciwie lejacego z nieba potopu, przecieklo sklepienie i niebawem brodzilismy w kaluzach zimnej, gestej, stechlej cieczy. Zalewalo aparature, sprzet, zywnosc. Wyrwani ze snu, zli, nieraz klnac do zywego, ratowalismy co sie dalo, przenoszac w suchsze miejsca. Cale szczescie, ze nie mielismy wczesniej sil rozpakowac szczelnych ekwipunkow, dzieki temu straty okazaly sie niewielkie. W tych niecodziennych warunkach doskonale spisywaly sie nasze kombinezony, ktore nie wyrozniajac sie niczym szczegolnym utrzymywaly cieplo i wilgoc na przyzwoitym poziomie, zapewniajac cialu taki komfort, jaki blona komorkowa komorce zapewniala homeostaze.
    Po godzinie, dwoch, nawalnica zelzala, przycichla, przeszla w towarzyszace zawodzeniu wiatru ciagle opady deszczu. Ulecial sen. Czulem soba znaczne wahania cisnienia, nie moglem usiedziec, musialem lyknac swiezego powietrza, pochodzic... wyjsc na zewnatrz! Maska, gogle... Przecisnalem sie miedzy membranami, zwierajacymi sie za mna z plasnieciami, uchylilem skraj ostatniej warstwy, wystawilem glowe. Lepka, gesta zawiesina natychmiast oblepila wlosy, twarz, zamacila wzrok. Przekroczylem skalny prog, ominalem mikrosiatke... Znosnie sie oddycha, amoniak nawet niezbyt dokucza, mozna przywyknac do tutejszego powietrza. Cos zamajaczylo opodal, zblizylo sie... Khazar.
    - Tez nie mozesz spac? Przejdzmy sie, chcesz? Niedaleko... - Wcisnal mi w rece koniec liny. - Przewiazmy sie. Ta nic to jedyny przewodnik w tym slepym labiryncie.
    Nie oponowalem, dlaczego nie. Slanialem sie popychany wiatrem i raz po raz poslizgiwalem po rozmieklym od deszczu i od bijacej spod spodu poswiaty ciepla gruncie, rozbryzgujac lepka maz. Spokojnie, powoli, nic nie moze sie zdarzyc... Nagle swiatelko jego gogli znika mi pod stopami, Khazar osuwa sie, ciagnie mnie za soba w dol... Szarpniecie, slysze jek przeradzajacy sie w krzyk. Chwytam powietrze, jakis wystep, ktory wyslizguje sie spod rak, spadam... Na szczescie niewysoko, cztery, moze szesc metrow, chlap!... Wycieram gogle, cos sie rusza... Khazar. Wspieram sie na dloniach i kolanach, ktore grzezna w bryi, opieraja sie o cos miekkiego, nagiego... Zdlawilem krzyk.
    To byl inak. Lezal na grzbiecie z rozrzuconymi na bok konczynami, ochlapany mazia, z wielka, czarna, osmalona rana na podbrzuszu, w ktorej bielaly strzepy tkanek. Rozchybotane naszym upadkiem, zesztywniale nieco zwloki kolysaly sie miarowo w rytm wzbudzonych naszym upadkiem fal. Nachylilismy sie nad nim obaj, dwa swietliste krazki odbily sie od posrebrzalej skory.
    - Zyje?
    - Chyba nie - stwierdzilem niepewnie. - Mysle... Mysle, ze zabily go wyladowania... Narzad elektromagnetyczny ma dosc wysoki potencjal, by...
    - Dorian - glos Khazara nabiera tajemniczosci. - Mialo ich jeszcze nie byc, mieli spac, sami sprawdzalismy... Skad sie tu wzial? On wiedzial, ze tu jestesmy. - Przeszedl do drzacego szeptu. - Szedl do nas... On wiedzial, ze tu jestesmy. Kemy sa tuz, tuz, niedaleko stad...
    Przeszly mnie ciarki. Oszalal?
    - Uspokoj sie, nie plec bzdur, to nonsens... - uspokajalem go uswiadomiwszy nagle sobie, ze szepcze jak i on, porazony jego mysla. - Znalazl sie tu przypadkowo, moze obudzil sie wczesniej, moze przechodzil tedy i chcial sie schowac przed burza, moze wyplukala go ulewa gdy zimowal jak... tamten od klona.
     - Dorian, przeciez nie wierzysz temu sam sobie...
    Nie odpowiedzialem. Nie oszalal. Zanurzylem dlon w mazi, podnioslem do swiatla. Woda, owadzie truchelka, bloto, zakrzepla krew...
    Khazarem wstrzasnal dreszcz.
    - Zostaw to, wracajmy.
    On sie bal, bal sie jak dziecko. By o tym nie myslec skoncentrowal sie na hakach, klamrach, wiazaniu lin, i czym predzej wspinal sie, wspinal, wkladajac w to wiecej sily niz nalezalo. Ja za nim, gnany tym samym co i on nieracjonalnym strachem, nie zwracajac uwagi na poslizgi, na upadki, na wiatr, ciemnosc. W myslach kolatalo sie wciaz to samo pytanie. Dlaczego i po co mialby inak przychodzic do nas. Widzial cos wczesniej? Moze ladowanie ufolotu. Moze mnie, wtedy, noca? Co go zaintrygowalo? Co jak magnes przyciagnelo te istote, ze nie obawiala sie ani nas, ani zabojczych blyskawic? Ognista kula? Cud, oczywiscie cud! Wierzacych pociagaja cuda...
    Ochlonalem dopiero w jaskini, jak czyscilem zabrudzone blotem gogle, rekawice, kombinezon, buty. Sasso, przyjrzawszy sie nam, wiedziony intuicja, wpil w nas swe przenikliwe spojrzenie, jakby odczytywal wszystko z naszych min. Zagail Khazara, lecz ten zbyl go milczeniem. Zwrocil sie do mnie. Powiedzialem prawde, troszke podbarwiona, udramatyzowana, zakonczona naszymi domyslami. Czulem, ze i jego przechodza dreszcze, ze pod obojetnoscia wewnetrznie zmienia swe poglady, a mimo to, bez przekonania, z udawana powaga usiluje przekonac nas, ze uosabiamy tylko poczynania nie-wiadomo-czy-myslacego inaka, ze przejaskrawiamy wydarzenie domyslem bez poparcia, ze... Niech mu bedzie. Pozniej, lezac juz w spiworze, w polsnie, zdawalo sie, ze posrod docierajacych z zewnatrz skrzypien, piskow, trzaskow, slychac przytlumiony, na granicy szumu, drapiezny pomruk... Snilem, ze cos mnie goni i rozszarpuje... Khazar z pewnoscia mial racje...
    Tak... Czasu na Miscie nie odmierzal nam ani wschod jej slonc, ani ich zachod. Ani zegary. Czas odmierzal nam sen, a wlasciwie wewnetrzne okolodobowe rytmy, bowiem sen byl niepodobny do snu, a jawa stawala sie snem. Zsynchronizowaly sie nam i niemal jednoczesnie zniewalaly nas z nog, a na dodatek pulsar... Wymuszal noca i dniem polhercowy, niskoaplitudowy rytm delta, rytm glebokiego snu, ktory wybijal sie monotonia i moca ponad wszystkie inne rytmy, splycajac je. Nie pomagaly siatkowe ekrany. Sen wlasciwie bez marzen, moze z wymuszona stanami swiadomosci krociutka faza marzen wpleciona we wrzeciona snu, ktorej nie sposob spamietac, albo nalozona na wysoko amplitudowe fale delta w czasie czuwania. Wszyscy chodzilismy niedospani, senni, bez energii, apatyczni... Ze mna bylo podobnie, jednak w mojej korze, zwlaszcza w platach czolowych, pojawialy sie samoistnie fale beta; w kilkunastosekundowym rytmie dwu, trzy, czterokrotnie rosla ich amplituda, w czasie snu plytkiego, glebokiego, w fazie marzen sennych, relaksacji, na jawie. Keller, ilekroc badal kolejny hipnogram, coraz czesciej i dluzej krecil glowa nad wykresem, drapal sie w glowe, mierzwil czupryne i gniewnie spieral sie sam z soba sprawdzajac i poszukujac bledow w programach komputerowych i tomografach.
    - Jak ty to robisz ... - mawial, zezujac w bok i unikajac spojrzenia prosto w oczy. - Ciagle intensywnie pracujesz umyslowo. Na jawie, we snie, w marzeniach... Co ty tworzysz?
    - Przeciez wiesz. Przerobiliscie mnie. Hipnotropina. Lypnal okiem nie przyjmujac zadnych wyjasnien, i nie znalazlszy nic poza bledami systematycznymi, dalej usuwal szumy, nakladal na stereogramy hipnogramow tomogramy czynnosci neuronowej, rozkladal na fourierowskie szeregi, generowal barwne mapy swiadomosci i podswiadomosci, by w koncu odrzucic od siebie mysl o tym wszystkim, co przeczylo jego wiedzy i przekonaniom. Gdyby to uczynil niechybnie zrozumialby, ze nasilenie aktywnosci umyslowej, charakterystyczne dla tworczych procesow, dla wyzszych czynnosci psychicznych, jest ktoras tam moda rezonansu promieniowania pulsara z cyklami mej czynnosci neuronowej, i ze te mody niczym epileptyczne wyladowanie rozprzestrzenia sie w mej glowie dajac symptomy tworczosci w hipnozie, we snie, iluminacji sennej, a nawet i transu... Przypuszczalem, ze wzbudzane mikrofalowym promieniowaniem pulsara pole superwysokiej czestotliwosci na Miscie bylo w toku ewolucji przyczyna rozwidlenia struktur mozgu inaka...
    W tym momencie olsnienia nagle pojalem, iz oddzielajaca mnie od inaka bariera fizjologiczna i neurologiczna moze juz nie istnieje. Moze znikla w oddzialywaniu ze srodowiskiem planety. Moze funkcjonowanie mojego mozgu niewiele juz odbiega od funkcjonowania inaczych osrodkow nerwowych, moze wyksztalcil sie we mnie mechanizm nie tylko syntetyzowania hipnotropiny czy inaczych mediatorow, ale i cos na wzor modulatora, ktory przystosowywal stany mej sieci neuronowej do stanow neuroidowych sieci inaka. To dlatego sen, jawa, tworcze stany, hipnoza - staly sie samopodobne, choc jeszcze jako tako rozroznialne, i dzieki temu bylem jeszcze roznic tych swiadom, bowiem jako organizm na ich granicy jeszcze funkcjonowalem pomimo coraz wyrazniejszej, spontanicznej "inaczosci"... Wiec to, co widze i poznaje, czego doswiadczam, moze byc ma wlasna maya, wewnetrzna projekcja, moge utozsamiac poznawanie z poznawanym, doznawac zludzen, mistycznych samodoznan i uniesien... Solipsysta.
    Wpatrywalem sie nic nie widzacymi oczyma w rozscielajacy sie u mych stop holograficzny pejzaz doliny i wyryte na jej dnie spiralne siedliszcze, zanim nie uswiadomilem sobie, ze rzadko widuje cos naturalnego, ze najczesciej jest nam podawane wtorne odwzorowanie rzeczywistosci, wymodelowane kamerami, laserami, przetworzone technika, tak jak to nad wyraz realne, wirtualne srodowisko Misty wymodelowane w systemach CERN-u. Oczekiwalismy objawow ozywienia sie inakow, chcielismy widziec jakikolwiek ruch w ich osadzie, i wlasnie taki ruch dostrzeglem. Spomiedzy obwalowan i wzgorz, spod ziemi, wypelzlo kilka niewielkich postaci, wpadajacych na siebie, zderzajacych sie, przewracajacych, tratujacych... Budzily sie z odretwienia niczym owady w rojowisku. Zblizenie... Skulone w sobie, nieporadne, pelzajace istoty, ktore wicher bezlitosnie obracal, przewracal i przyciskal do ziemi, jakby wzniecajac w nich panike. Feeria skupionego swiatla, wydobywajacych sie szczelinami cieplnych wirow i zimnego powietrza mgla osrebrzala ich ciala. Ilekroc ktos wstawal, rozchylal platy, puszyl sie - nieznana moc przywracala mu poprzedni ksztalt. Fala za fala takich wstrzasow przetaczala sie po inaczej grupie, przywodzac na mysl jakis zbiorowy rytual czy spazm. I dreszcz ten pokazywal, ze poszczegolne osobniki roznia sie miedzy soba; to mignela niedorozwinieta czy nie rozwinieta konczyna, to spod platow wychylal sie slepiec, to ktos nie mial na czym stanac, lub, na odwrot, zdawal sie byc nienaturalnie wygiety...
    - Mutanci?
    - Chorzy... albo niepelnosprawni...
    - Moze osobnicza specjalizacja, jak u termitow czy mrowek...
    - Albo polimorfizm gatunkowy...
    - Moze zroznicowanie plciowe...
    - Ilez byloby tych plci? Inak jest przeciez bezplciowy, roznicuje sie pozniej. Raczej mutanci...
    - Wysokie tlo radioaktywne, naturalne piece jadrowe - wyliczal Okimura - maskony, nieustanne pulsacje swiatla, atmosfery, zmiany w konfiguracji pola magnetycznego... Wszystko to razem poteguje mutacje i moze az do takiego stopnia zroznicowac gatunek.
    - Zaraz wzejdzie pulsar - zauwazylem widzac jak rozblyskuje horyzont, jak grupka istot zwraca sie ku niemu, unosi sie na konczynach, pochyla do przodu i rozposciera platy... Patrze tam takze, mimowolnie naprezam miesnie i wstrzymawszy oddech czekam... Blysk gwiazdy, drugi, i jazgotliwy swiatlospad obrusza sie na rownine, scieka po zboczach i nasacza powietrze. Nastaje jasnosc, gna rownina, dopada. Stado, razone, przygniecione nim jak brzemieniem, pada pokotem, lecz oto jedna z istot przezwycieza zywioly, unosi sie nad ziemia, wypreza, rozklada niczym kobra i przyjmuje na siebie razy blasku. Wiatr chwieje nia jak trzcina, inak kolysze sie i po chwili niemal tanczy, wychylajac sie to w przod, to w tyl. Wahadlowym ruchem, jak tokujacy ptak, okraza wspolbraci, zatrzymuje sie nad lezacymi, otula ich soba, trwa chwile, druga, odchodzi, wchlania nastepnego... Dotknieci jakby ozywaja od jego mocy, wstaja, grupuja sie, stykaja sie nawzajem i zbiwszy sie w ciasna gromade trzepocza platami, splatajac sie we wstrzasane jakims niepojetym, wewnetrznym, tajemniczy rytmem klebowisko. I nagle jakby obudzeni rozchodza sie i znikaja w ziemi. Pustka, strugi pulsujacej jasnosci swiata... nic, ale to nic, zadne misterium nie mialo tu miejsca.
    Spojrzelismy po sobie. Przestalem sie bujac.
    - Skorupa wyniosla sie o szesc z kawalkiem metra - beznamietnie rzekl Jiri. - Sejsmograf jeszcze drga, ale fale szybko zanikaja.
    Ktos zasmial sie nerwowo, inny delikatnie zaklal. Strumienie ciepla zwawiej wytrysnely ze szczelin ziemi, zawirowaly w pedzie i wzbily sie ku kipiacej od sily grawitacyjnego przyplywu kopule pulsujacych oblokow. Na firmament wyplywal karzel. Sasso westchnal.
    - I co wy na to?
    - Odruch fizjologiczny o znaczeniu biologicznym. Nic wiecej nie wywnioskujesz z zachowania. Czasy behawioryzmu bezpowrotnie minely. Swiadomosc i symboliczne myslenie zwierzat, tych wyzszych, jest juz niezaprzeczalne, nawet sieci jakos mysla, i permutery...
    - Inak tez, jestem pewien. Tylko inaczej.
    - Byly pewne eksperymenty... Sprzegano mozg czlowieka z mozgami innych gatunkow. Swiat naukowy odnosil do nich sceptycznie, relacje osob poddawanych takim sprzezeniom obarczone byly zbyt duza subiektywnoscia, byly metne, niedookreslone, a czesto niepewne.
    - Rozumu nie nalezy pojmowac tylko w kategoriach ludzkich...
    - Takie relacje nigdy nie beda obiektywne. Zaleza od wewnetrznego obrazu swiata, a to jest indywidualne. Trzeba miec ku temu pewne predyspozycje. Kod w jakim mozg przetwarza informacje, wpadanie w odmienne stany swiadomosci, szczegolne zdolnosci scalania informacji, transformaty... To tak jak z Brainem, ktory jako jedyny z nas moze nawiazac kontakt myslowy z inakiem, moze zaczac myslec jak on. I mimo subiektywnosci swych doznan dac odpowiedz...
    - Patrzcie - przerywa spor Carman.
    Sterogram doliny zafalowal, zmacila sie jego przestrzen, cos lukiem wpadlo w mgle zarosli, kolejne zmacenie przestrzeni...
    - Analizuje... - zasygnalizowal Jiri - Azotan amonu, pospolity w glebie, i jeszcze cos... Amoniak z woda... hydrat.
    - Jak to moze wybuchnac?
    - Podpalasz gazohydrat, a w jego ogniu detonujesz saletre.
    - A spontanicznie, w naturze?
    - Czy ja wiem? Od ognia, przegrzanej pary, lawy...
    - Dziekuje, starczy - Sasso zaciera rece. - Zdaje sie, ze to proch!
    - Niekoniecznie - sprzeciwiam sie. - Mogli podpatrzyc nature.
    - O to wlasnie chodzi...
    Z podnoza obwalowan wytoczylo sie cos na ksztalt czworoboku, cos co wygladalo jak pajecza niby-struktura, ulotna, nieuchwytna zmyslami, nierealna, o zatartych szczegolach, ktora migotliwie zalamywala przestrzen i opalizowala zalamujacymi sie mikrofalami, a ktorej zadne powiekszenie czy przetworzenie nie bylo w stanie dokladnie rozeznac. Sunela powoli tam gdzie dolina wolna byla od skal, i powoli stapiajac sie z tlem podazyla ku pasmu horyzontu.
    - Wyprawa? - zdziwil sie Tanski. - Dokad one ida?
    - Idzcie za nimi - polecil Wiktor. - Andriej, wez z soba Khazara, Harpera, Jirego...
    - Ja nie chce - sprzeciwil sie Khazar. W jego glosie wyczulem lek, niedawna przygoda zbyt gleboko zapadla mu w pamieci.
    - Moze przekazac ich innej grupie, moze bazie? - rzucil fizyk.
    - To tez, po drodze. Namierzcie kierunek, pozycje, i dopiero. No, idzcie!
Odprowadzilem ich kawalek drogi. Znikali w burzliwie kotlujacych sie klebach oblokow, rozplywali sie w nich. Postawszy chwile powrocilem do jaskini. Tymczasem wyruszyla nastepna struktura i powedrowala w slad za pierwsza zatrzymawszy sie jakis czas tam, gdzie mial miejsce wybuch. Potem ruszyla trzecia, takze na polnoc. Ich pulsacyjny ruch przypominal kroczacy chod inaka.
    - sciagnac taka, rozebrac, obejrzec! - z szelmowskim spojrzeniem zamarzyl Smirnow.
    - Jeszcze czego - podjal Wiktor. - Wszystko popsujesz.
    - Uspimy inakow - ciagnal zart Smirnow. - Potem zloze ich i te rzecz z powrotem i odstawie na miejsce. Nie jestes ciekaw ich techniki soft? To klasyczne przedluzenie ich ciala, nie niszczy srodowiska... Taaak, i nasza kultura trwala tak cale wieki. Zle bylo nam bez tych zaawansowanych technologii? Bez ekonomii? Co? Moze... O cholera!
    W pole widzenia wtargnelo dwoch ludzi niosacych trzeciego. Skoczylem na pomoc rozdzierajac nieco przepony. Ktory to? Podbiegam... Andriej! Poszarpany na piersiach kombinezon, ktory nie zdazyl sie jeszcze samonaprawic, obnazal glebokie, krwawiace rany. Tanski, przytomny, choc nieswiadomy swego stanu, poszarzal na twarzy, wodzil wkolo apatycznym, nieobecnym spojrzeniem i usmiechal sie do siebie... Keller zwawo krzatal sie wokol rannego, a Harper relacjonowal.
    - Szlismy razem, obok siebie, on pierwszy jak zwykle. O godzine drogi stad sa podobne do mogotow wzgorza, roslinnosc skupia sie tam w prawdziwie zywy, ruchliwy, czepiajacy sie ubran gaszcz. Musielismy troche poczekac, bo dogonilismy pierwsza grupe, a za nia poszly dwie nastepne, przekazalismy trop Sandersoowi, gdy nagle cos wyskoczylo prosto na Andrieja. Ten chcial uskoczyc, ale to lecialo tak szybko, ze Andriej nie zdazyl a na dodatek zaplatal sie. Upadl, a ten niewidzialny stwor po nim i gdzies przepadl... Te rosliny zdaje sie ze sa trujace. Sparalizowaly go. Jest bezwladny i nic nie kojarzy... przeciez oddychal bez maski.
    Chory przyszedl wnet do siebie, ale zamiast bolem trysnal szampanskim humorem. Smial sie ze wszystkiego, na co spojrzal, zarazajac nas swym smiechem do tego stopnia, ze bezsensownie zawtorowalismy mu. Najpierw ochlonal Jiri, Khazar nagle zdenerwowal sie i zaczal nam wymyslac od glupcow, zawtorowal mu Jiri, a wreszcie Keller huknal na nas wszystkich.
    - Czego od niego chcecie!? Gaz rozwesalajacy! Ten gaszcz wprost parowal dwuazotkiem wodoru, Andriej tym oddychal! Stavros! Zbadaj te rosliny, probki sa tam! Zaradz temu, przyda sie.
    Zaaplikowal chichoczacemu srodek nasenny.
    - Powinnismy nosic bron, a przynajmniej zakladac pod kombinezony sztuczne miesnie. Ten stwor nie zapalal miloscia do Andrieja, nie wybiegl mu z radoscia naprzeciw na powitanie, ani go nie usciskal nawet jesli takze oddychal wesolym gazem. Musimy byc przygotowani na spotkania z drapieznikami, ktorych szybkosc reakcji dorownuje naszej.
    - Powinny byc tu i takie. Ryboptak nie moglby latac, gdyby tempo metabolizmu nie nadrabialo energia potrzebna do przezwyciezenia grawitacji. Jego optimum termiczne musi siegac trzydziestu paru stopni... Bez tego silne wiatry nie unioslyby go w powietrze.
    - Dajcie juz spokoj...
    Rozmowy zaczynaly zamierac, morzyl nas sen. Przestalo nas interesowac przekazy, co i raz ktos odchodzil, bral toalete i szedl spac. Zostalem niebawem sam, przysypiajac wpatrzony w miniaturowa hologram doliny, po ktorej przeplywaly juz tylko zawirowania wiatru i ciepla, interferujac z soba i lekko macac przestrzen. Czulem, ze slabne wola, ze moment i ulegne hipnotycznie falujacej przestrzeni. Czy tym drapieznikiem byl Hassan? Jak tu dotarl? spiew wiatru w warstwach blony, szmer deszczu... Ocknalem sie na poza grota, mokry od deszczu, bez filtra powietrza, bez gogli, czujac lekka won amoniaku... Zew Misty, magiczna moc pulsujacej jaskrawo gwiazdy... Zadarlem glowe, wysoko, rozpostarlem rece i poddalem cialo falom zycia. Klucie, mrowienie... przyplyw witalnych sil. Czulem, ze dojrzewam do swego przeznaczenia, pragnalem cala wola przyspieszyc je, dopelnic droge do celu... nadeszla juz pora... Obudzily mnie ciche glosy rozmowy.
    - Tyle czasu i nic! - pretensje w glosie Stavrosa. - Nie uwazasz, Wiktor, ze powinienes juz uzyc symbionta? Po to go stworzylismy i dostarczylismy az tutaj... Dlaczego tobie, malo zdecydowanemu, Rada Agencji powierzyla ostateczny etap realizacji Projektu?! Tego nie rozumiem! Myslisz, ze mamy wystarczajacy kontakt z inakami? Mylisz sie. To zaden kontakt. Chcesz oddac go ludziom spod znaku Korporacji? Tak, moga sie tu pojawic w kazdej chwili, niezaleznie od tego, czy zniszczony zostal ich pierwszy impaktor, czy nie...
    - Nie, nie. Nie posadzam cie o to, ale ty nic nie robisz! Dzialaj, decyduj! Podejmuj decyzje, zdecydowanie. Patrz, Brain sie marnuje, nie widzisz tego? Nudzi sie! Hamujesz go, trzymasz jego umysl w ryzach, nie pozwalasz mu dopelniac obrazu, to stadium inkubacji... Niech dokona!
    Wyobrazalem sobie, jak Sasso kuli sie pod slowami Stavrosa, jak sie wierci pod ostrzalem slow genetyka, jak usiluje odeprzec zarzuty, wytlumaczyc sie, zaslonic wyzszymi racjami, chronieniem mnie, ludzi, jak opiera sie tylko dlatego, by go wlasnie on, Stavros, przekonywal, by go przekonal, by decyzja, jaka on, Wiktor, juz podjal, nie zalezala wylacznie od niego, zeby wymowki usprawiedliwialy jego, Sassy, podjete decyzje... Czekal na spust, ktory pozwoli mu wreszcie zadzialac, i nie dlatego, ze Wiktor tak chce, ale tak chca inni czlonkowie Projektu...
    - Kazalem Sandersonowi sprawdzic, co dzieje sie z Hassanem, nie odpowiadal na wezwania. Wyslano talerz, przeszukano baze. Ani sladu, w bazie go nie ma! Wyobraz sobie, ze on po prostu wyszedl, cholera wie po co, i znikl, wyparowal. Sam jeden, w pojedynke, ufny we wlasne sily, we wlasne przystosowanie, w umiejetnosci. Tak, on da sobie rade, przejdzie bez wsparcia, bez pomocy, setki kilometrow. Ryzykuje, woli zginac niz dac sie odsunac od Projektu. Hassan gotow jest nas uprzedzic... Na co czekasz? Chodz, cos ci pokaze!
    Cichutko wstali i podeszli do sali z kontenerem.
    - Spojrz, jak sie szybko starzeje... Te strzepki to wloknik, zaczyna mu pekac skora. Widzisz, jaka placi cene? Zaplaci ja kazdy klon inaka, bo jest przeciez hybryda dwoch kodow zycia. Nie jest tak odporny na wzrost entropii jak czysty klon inaka i do nastepnej tutejszej zimy... umrze. Przepadnie plon pracy dziesiatkow ludzi, stracimy niepowtarzalna szanse!
    - ...
    - Aaa... Rob jak uwazasz! Beze mnie! Jesli powiesz "nie", powolam Rade i odbierzemy ci decyzje. Mam prawo! Sto dwudziesty paragraf kodeksu SSA...
    - ...
    - Nie, Wiktor, to nie szantaz. Ty sie boisz. W tobie, we mnie, w kazdym z nas, ta planeta wywoluje mieszane uczucia. Mam wrazenie, ze lada moment sie rozpadnie, zniknie... Wiesz, czasami mysle, ze ona jest nierzeczywista. Nie smiej sie. Podstawy zycia na Miscie sa tak kruche, tak niewiarygodnie subtelnie dostrojone, ze dziwie sie, ze istnieje tu zycie. Nie powinno istniec, nie powinno nawet powstac pomimo zadziwiajacego splotu kumulatywnych przypadkow. Wiesz, skad sie wziela nazwa tej planety? Nie? Od angielskiego "misty", mgla... Albo od slow mit, mistyk, mistycyzm, mistyfikacja... Zobacz, jak to dziwnie wspolbrzmia: inak, inny, inaczy, inaczej... Moze mowie bzdury, zgoda, ale takie mysli chodza mi po glowie...
    Przestalem udawac, stanalem obok nich.
    - Ooo, nie spisz? - Wiktor sie zmieszal. - No, Dorian, wlasnie dyskutuje ze Stavrosem o tobie - wskazal glowa na symbionta - i o nim. Zaczynamy. Projekt wkracza w ostatnia faze.
    Znow nieprzejrzysta od wewnatrz kopula, pneumatyczne stol, dawki krioprotektorow, glikoproteidy, i rady, porady, pouczenia, zalecenia, zbedne gdybania... Wzmacniajace sile sztuczne miesnie, uklad dozylnego odzywiania, rejestratory stanu, nadajnik, sprzegniete odruchem ocznym mikrokamery, strzelajacy "ze strachu" laser... Po co, na co, wyrzadza wiecej szkod anizeli przyniosa pozytku, przeszkadzaja, psuja czystosc kontaktu, i tak je odlacze! Odkazenie... Pociemnialo, pochlodnialo, ruszyly sztuczne dlonie, nakluly nerwowe sploty, wypuscily bezlik elektrod i promieni w kore, miedzymozgowie, pien i rdzen kregowy... Ogolona skora na glowie piecze, swedzi, drgaja miesnie... Scierplem, ustal oddech, wyobraznia widzialem zblizanie sie ukrwionej, zimnej chimery, tak oczekiwanej i tak w samozachowawczym odruchu niechcianej... Przylgnela, przywarla, owinela sie i uscisnela. Teraz transmitery...

ciag dalszy na nastepnej stronie
 
Grzegorz Rogaczewski { korespondencje prosimy kierowac na adres redakcji }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

23
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.