The VALETZ Magazine nr. 3 (VIII) - czerwiec,
lipiec 1999
[ CP-1250 ]
( wersja ASCII ) ( wersja ISO 8859-2 )
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

  Wiedźma

Drogę do wiedźmy wskazał mi zaprzyjaźniony Zając. Słowo “zaprzyjaźniony” traktowałbym tu względnie. Być może bardziej adekwatne było słówko “obłaskawiony”. Cóż, nie jest to rozprawka semantyczna, zatem pozostańmy przy “zaprzyjaźnionym”, tym bardziej, że naprawdę dokładałem starań, by tak to odczuwał. Nie ukrywam, że Zającowi podlizywałem się od miesięcy. Głęboko skrywałem obrzydzenie do siebie, jakim napełniała mnie konieczność schlebiania kurduplowi. A propos: doprawdy zadziwiające jest, iż zwierzątko pierwej obrzydliwe, z jakiego bądź powodu – zwykle za takie uważamy świnię, ale w tym przypadku zakwalifikowanie rzeczonego Zająca do gatunku obrzydliwców wydaje mi się głęboko słuszne i sprawiedliwe – po przyrządzeniu, dajmy na to, z buraczkami, jest nad wyraz smakowite. Przykład może jest cokolwiek niezręczny, gdy wziąć pod uwagę fakt zaginięcia Zająca, ale dam sobie łeb i grzywę uciąć, iż zbieżność jest całkowicie przypadkowa. Łączenie mnie z tą sprawą naprawdę mnie rani i napełnia smutkiem gęstym jak półtorej szklanki młodej, lekko kwaśnej śmietany dokładnie rozmieszanej z czubatą łyżeczką mąki, przemieniającej się po wrzuceniu jednego (to bardzo ważne) prawdziwka i lekkim podduszeniu w bardzo wykwintny sos do pieczystego.

ilustracja: Rafał Masłyk

Momencik, wytrę fafle.
Zatem co rano czekałem przy norze Zająca, aby z czystej przyjaźni naskubać mu koniczynki. I zaręczam, iż dopiero dzisiaj dowiedziałem się, jakoby dodawanie do paszy zajęcy listków mięty i marzanny znakomicie wpływało na kruchość, przepraszam, ujmę to inaczej, na kondycję fizyczną mego przyjaciela. Naprawdę, byłem przekonany, że robię przyjemność wyłącznie jemu. Mnie osobiście, skubanie koniczyny napełniało podwójnym obrzydzeniem: raz, że musiałem kryć się przed poddanymi, by nie przyłapali mnie na hańbiącym sługusostwie, dwa, że koniczyna, przylepiała mi się do języka, przez co musiałem wydawać z siebie charkot, który tak przerażał mego przyjaciela. Osobliwie ciekawa historia jest natomiast z miętą i marzanną. Same w sobie zielone i z założenia trujące dla przyzwoitych mięsożernych, po zmacerowaniu ich pewnym przezroczystym płynem, który niedźwiedź, ops!, wymknęło mi się, uzyskuje z ziemniaków, znakomicie ułatwiają proces trawienia, oraz żywiej pozwalają odczuwać żal za naszymi przyjaciółmi, których nie ma już z nami, ani w nas. Ze słyszenie wiem o istnieniu płynu o nazwie żubrówka, który działa podobnie, chociaż żubr, jako większy, na pewno dłużej towarzyszy biesiadnikom. Ogromnie pouczająca to informacja, a i działająca na wyobraźnię.
Mam chore ślinianki, proszę o wybaczenie.
Oprócz zapewnienia Zajączkowi pożywienia, wziąłem na siebie trudny obowiązek czesania i iskania jego futerka. Ohydną kalumnią jest pomawianie mnie, jakobym przy tej okazji pazurem sprawdzał grubość tłuszczyku na apetycznie zarysowanym comberku. Och, znów niezręczność, powinienem był użyć słowa ładnie. Niestety, nie jestem dobrym mówcą, jestem tylko prostym lwem i bardziej ukochałem czyny nad słowa. Bo piękne słowa są dostępne dla każdego, nie trzeba wcale mieć w sobie szlachetności i zacności, by pięknie o niej prawić. Natomiast, ile trzeba mieć w sobie samozaparcia i poczucia lojalności wobec przyjaciela, by skrobiąc go po pięknie zarysowanym comberku i nawet, niech już będzie, wyczuwając grubość tłuszczyku, nie przebić skóry pazurem, a tylko zsysać z niego wraz z kłaczkami sierści upojny zapach, wie tylko ktoś, przyznam to bez fałszywej skromności, szlachetny jak ja. Szlachetność taka nie przychodzi sama z siebie. Ja pomagałem sobie wytrwać w niej piosneczką, którą podsłuchałem u Żabki (pozdrawiam cię Żabko!): Hop dziś, dziś, hop dziś, dziś... , nieco ją modyfikując i szło to tak : Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
Może nie ma ona szczególnie wyrafinowanego refrenu, lecz napełniała mnie optymizmem i prawdziwą wiarą w przyszłość.
Tfu. Przepraszam.
Owej wierze zawdzięczałem, że udało mi się wytrzymać nasze intelektualne pogwarki z Zajączkiem.
- Gdzie znaleźć Wiedźmę?
- Oj, trudna sprawa, trudna, wiedzą to tylko najstarsi i najmądrzejsi mieszkańcy naszego Uroczyska. A także najsprytniejsi i najpiękniejsi.
- Wiem, że i ty wiesz.
Cholernik odwracał się z obojętną miną, dopóki nie powiedziałem:
- Miałem na myśli, że wobec tego przede wszystkim ty musisz wiedzieć.
- Wiedziałem, ale chwilowo zapomniałem, i nie wiem, czy przed końcem tygodnia zdołam sobie przypomnieć. A o czym że tam radziliście wczoraj z Sową i Wiewiórką?
Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
- Ach tak, o tym i owym, ale nie mogę ci powiedzieć, bo to tajemnica wagi państwowej.
- A skoro tak... A właśnie zaczynało mi coś świtać... Gdybyś troszkę poopowiadał, to twój głos mógłby podziałać na mnie inspirująco.
- No dobrze, powiem ci, chociaż troszkę się wstydzę. Chodzi mianowicie o to, że Wiewiórka chce założyć Stowarzyszenie Wegetarian z Uroczyska i chciała, aby prezesem została z racji wykształcenia Sowa. Sowa chętnie podjęłaby się prezesowania, ale wyszło na jaw, że gustuje w małych polnych myszkach.
- I Zajączkach?
- Tego nie powiedziała. Próbowała doprowadzić do stworzenia stanowiska Prezesa Ze Specjalną Dyspensą, ale Wiewiórka była nieprzejednana. Powiedziała, że albo, albo. Nie przypadł jej także do gustu mój projekt stworzenia Związku Okazjonalnych Jaroszy, użyła nawet brzydkiego słowa plagiat. Za to w pasji pozyskiwania członków wmusiła we mnie trzy orzeszki. Z zażenowaniem przyznaję, że nawet mi smakowały. Doprawdy nie wiem, czemu się obraziła, gdy powiedziałem: mogę traktować je jako przystawkę, natomiast jako danie główne – nigdy.
- Iiii, ale mi tajemnica. Nie zdążyłem sobie nic przypomnieć.
Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
- A gdybym użył swych wpływów i zaproponował cię na stanowisko sekretarza?
- Phhh!
- Vice-prezesa?
- Phhh!
- Bądź rozsądny, w tej sytuacji prezesem będzie chciała zostać Wiewiórka, tego nie przepchnę!
- Phhh!
- No dobra. Mam coś na tę Wiewiórkę w swojej teczce, będziesz prezesem. Najpierw mi jednak powiesz, gdzie znaleźć Wiedźmę?
- Skoro tak ci na tym zależy, napiszę ci to na papierze firmowym Stowarzyszenia i przyłożę własną prezesowską pieczęć.
Nie dziś, dziś, nie dziś, dziś...
W inteligentnej, pełnej wzajemnego zrozumienia i szacunku dla własnych interesów rozmowie wypracowywaliśmy konsensus, dla dobra społeczności oraz w trosce o żywotne interesy Uroczyska. Wiewiórka poddała się nadspodziewanie łatwo. Wystarczyła mała wzmianka o, nie wiem czy powinienem o tym mówić, co tam, powiem, proszę jedynie o zachowanie tajemnicy, naruszeniach prawa kanonicznego, zbyt bliskie pokrewieństwa w pierwszej linii, tak to się chyba określa, kiedy nie chce się mówić o kazirodztwie. Mianowicie jej syn i... Dość, że została sekretarką Zająca. Zając nadawał się na prezesa tylko z jednego powodu: rzeczywiście był jaroszem. Natomiast pisma z opisem drogi do Wiedźmy mi nie przysłał, ponieważ jak się poniewczasie okazało, nie umiał pisać, a tak tajnego listu nie mógł przecież rudokitej podyktować. Nawet się nie wściekłem. Rodzeństwo Zająca samo chciało wyemigrować z naszego Uroczyska. A dzieci i tak nie chciał mieć. Trzeba mu jednak oddać sprawiedliwość, że kiedy go w końcu spotkałem, okazał się nadzwyczaj rozmowny i nadzwyczaj smakowitą wiedliśmy dysputę.
Teraz zaschło mi w gardle. Te ślinianki są naprawdę chore.
Droga do Wiedźmy była ciężka. Nie żadne tam trzy razy w lewo, pięć w prawo i już. Na początek należało siedemdziesiąt trzy razy obejść Czarci Kamień, a potem trzy dni siedzieć na nim bez ruchu, czekając na Znak. Znak jawił się w postaci migotliwego napisu na niebie. Wiele dni minęło, wiele kilometrów przebyłem i zdążyłem serdecznie znienawidzić stale pojawiającego się napisu “Login incorrect”, zanim zrozumiałem, że należy kamień okrążać z lewa na prawo, a nie z prawa na lewo i pojawił się napis “Login succesfull”. Przeturlałem kamień, odkrywając wejście do tunelu. Dla Zająca była to zapewne autostrada, mi zdawał się krecim kanałem i nawet zacząłem węszyć jakiś podstęp, kiedy poczułem lekki wiew powietrza, niosący ze sobą nieuchwytny zapach sam nie wiem czego, piżma, czy sandałowca, czy po prostu samicy w owym czasie, gdy chętna jest do baraszkowania. W każdym razie był do tego stopnia porywający, iż nadmiar testosteronu zabulgotał mi we krwi i pozwoliłem czeluści otulić mnie swą aksamitną, wonną czernią. Nieustraszenie parłem na przód, mimo dochodzących z przodu syków, szelestów i tupotania drobnych nóżek. Przerastające tunel korzenie złośliwie usiłowały wydłubać mi oczy, a żółty piach osiadający na wąsach śmiesznie łaskotał. Darłem pazurami węższe fragmenty tunelu, z zamkniętymi oczami na oślep rwałem miękką materię ciemności. Chwilami więzłem jak Kubuś Puchatek w otworze nory Królika, lecz bynajmniej nie było mi do śmiechu, a gdyby ktoś nieopatrznie zaproponował mi wykorzystanie moich tylnych łap jako wieszaczków na ręczniki, niechybnie podzieliłby przykry los Zająca, to jest Królika. Nie opisał wprawdzie przez delikatność autor, co uczynił Puchatek Królikowi, gdy wydostał się z pułapki, lecz czemuż to Królik przez dalszych kilkanaście stron książki nie występuje? Kurczyłem się trochę z obawy, iż bym miał pozostać w tym tunelu i proszę, pomagało, mogłem pełznąć dalej. Inna rzecz, że gdy raz wszedłem już w ów tunel, objawił on magiczną moc wciągania mnie w siebie, wsysał mnie jak odkurzacz, lub jak ja wsysam polany zawiesistym śmietanowym sosem makaron, do którego przystawkę ledwo stanowi potrawka, której składniki niech pozostaną moją tajemnicą. Specjał ten przygotowuję niekiedy jedynie dla mych najlepszych przyjaciół i być może zaproszę kiedyś któreś z was do wspólnej konsumpcji.
Sorry, to ten ślinotok. Tfu.
Po nieskończenie wielkiej ilości meandrów, zakoli, zakrętów, zawijasów, kręćków a także, jak podejrzewam, wywinięciu kilku ósemek, wychynąłem na powierzchnię. Zrazu myślałem, że jestem w naszym starym, dobrym Uroczysku. A jednak nie. Lesiste zbocza były ciemniejsze, a trawa wyższa i bardziej soczysta. Nie to, żebym jej kosztował, skądże, po prostu gdy tarzałem się w jej szmaragdowych objęciach, chcąc wyczyścić futro z piachu, czułem na plecach zieloną wilgotność. W Uroczysku trawa jest przepalona nadmiarem słońca, źdźbła suche i kłujące, a przesuszone kłosy zostawiają w sierści małe, podobne do łupieżu frujzle. Nie mówiąc o grzywie. To osobny problem. Nie linieję wprawdzie tak bardzo jak niektórzy, co się tak gapisz Wilku, lecz czasami moja grzywa robi się tak ciężka, iż chodzić muszę ze spuszczonym łbem, co stwarza mylny pozór, jakbym węszył ślady wiodące do małych uroczych mieszkanek piesków stepowych. Nie zniżam się do podobnych zachowań, zaręczam. Zresztą nie lubię piesków. Nie będę tu wnikał szczegółowo w przyczyny, wystarczy, jeśli powiem... A nawet i tego nie powiem. W każdym razie tamta trawa była zupełnie, ale to zupełnie inna, wręcz pieściła me futro i nawet kępka na ogonie, przedmiot mej nieustannej troski i dumy, zaczęła lśnić, jak nigdy dotąd. Odczuwałem przyjemność podobną do odpoczynku na łasze wilgotnego piasku wyniesionego w upalny dzień na zakolu rzeki, skąd można, będąc niewidocznym w cieniu, obserwować, którędy to sarny chodzą do wodopoju. Tak, znam dobrze ich ścieżki i sam nieraz wieczorami czuwam nad tym, by niektórzy z was nie niepokoili swym natręctwem młodziutkich sarniąt. Tak, sprawuję nad nimi cichy patronat, czekając, aż dorosną, lecz czyż zabiegam z tego powodu o jakiś poklask? Nie, traktuję to jako swój obowiązek wobec całej naszej społeczności. Tak mi dopomóż, Panie Lasu. Cóż to ja... Aha, tarzałem się w trawie, z prawdziwą przyjemnością poddając ciało zabiegom higienicznym. Futro jeszcze lekko mi parowało, gdym w dalszą ruszył drogę. Chwytałem w nozdrza wiatr, niosący zapach ziół i świeżości i jeszcze czegoś, o czym już wspominałem. Z wysoko zadartą głową, napiętą szyją i mięśniami prężącymi się pod skórą, wyglądałem zapewne dostojnie i władczo. Dlatego zdziwiłem się usłyszawszy:
- Ej, ty!
Rozejrzałem się i nie zauważyłem nikogo, poza Koboldem, siedzącym na szyszce i ćmiącym fajkę. Zignorowałem malucha i postąpiłem kilka kroków dalej.
- Ej, ty!
Zrobiłem hardą minę, podpatrzoną w jakimś filmie i strzeliłem słowami, również z tej sceny:
- You talk to me?
Akcent, jak mi się zdaje, mam wyborny. Wolałbym wprawdzie powiedzieć : „Do mnie mówisz, mały?” lub lepiej „Do mnie mówisz, smrolu?” Prawda, że urocze słówko? Niestety nie wiedziałem, jak jest po angielsku mały, a tym bardziej smról (naprawdę, miluśkie i zapachowe słówko). Wiedziałem za to, że po węgiersku mały to kicsi, lecz zmieniłoby to wymowę mego pytania. Ponieważ zabrzmiało ono, jak zabrzmiało, Kobold zbaraniał. Nie bierz, proszę kolego Baranie, tego do siebie. Po prostu tak się mówi i niczyja to wina. Rozejrzał się wokół siebie, jak uprzednio ja i schował się za szychą. Ta zaś okazała się niekomunikatywna w stopniu doskonałym, wzniosłem więc łeb jeszcze wyżej. Może powinienem był na odchodnym podnieść łapę przy szyszce, lecz zapaskudzanie tak pięknego miejsca byłoby ani chybi bluźnierstwem. Pominę tu fakt, iż nie mogę wydusić z siebie ani kropli płynu, kiedy ktoś się patrzy. Nerwica, przypuszczalnie. A właśnie czułem się obserwowany. Więcej, czułem się obmacywany pełnymi dezaprobaty spojrzeniami.
Obejrzałem się na skołtunioną trawę. No, cóż, rzeczywiście wyglądała nieświeżo, lecz w końcu posłużyła zbożnemu celowi. Spojrzałem na swój ogon. Zdecydowanie, warto było. Nie mieszkając ruszyłem dalej. Nawet gdyby nie było ścieżki, wyraźnie zaznaczonej, choć sprawiającej wrażenie nieuczęszczanej, poszedłbym za pasmem zapachu, rozścielającym się wstęgą w kierunku gęstwiny. Wiedziałem, iż na końcu wstęgi znajdę polanę, na której rezyduje Wiedźma. Tak prawił Zając. Ten etap drogi zaliczyłbym do całkiem przyjemnych, wyjąwszy przeprawę przez rzekę. Wądoły, często- gęsto przegradzające drogę przeskakiwałem bez najmniejszego problemu, a gnany niesprecyzowaną obietnicą, zawartą w zapachu, lekko i bez wysiłku wbiegałem pod górki. Nieco uciążliwa konieczność wdrapywania się na skały, nagradzana była wspaniałymi widokami na ciemnozielony, tu i ówdzie zdobny plamami żółci, czerwieni i fioletu, bór. Bezkres. Aż po horyzont wypełniony bezkresem. Piękne. Woda natomiast, szczególnie w postaci rzeki, którą musiałem przekroczyć, miała w sobie coś obrzydliwego. Mokra, zimna i płynąca. Z nieznanego mi powodu, nie było na niej żadnego mostu. Poza mocarną wstęgą zapachu. Gdybym był ptakiem, co rzadko, lecz jednak czasem mi się marzy (oczywiście nic poniżej orła), nawet tego rodzaju most nie byłby mi potrzebny. Latał bym nad polami, lasami, czujnym okiem przeszukując mateczniki i polując... Może to i lepiej, że nie jestem orłem? Siedziałem na brzegu podśpiewując refrenik: o, o, mogę wszystko... Nie bardzo pomagało. A nawet wcale nie pomagało. Podobno wiara przenosi góry. Szkoda, że nie przepływa rzek. Do dzisiaj tak naprawdę nie wiem, jak znalazłem się na drugim brzegu. Pamiętam tylko, że stałem przyglądając się swemu odbiciu w wodzie i nawet sobie wydawałem się żałosny, taki skurczony i oślizgły. Znów skorzystałem z trawy, narażając się na nieprzychylne spojrzenia leśnych oczopatrzów. Na szczęście, albo może nie, Leśny Pan tak to urządził, że wszystko ma swój kres. Znalazłem polanę. Płowa Wiedźma leżała w słonecznej plamie na wielkim płaskim kamieniu, ssąc łapę. Gdy mnie dostrzegła, natychmiast przybrała dumną pozę Sfinksa. Ciekawe, wiedźmę wyobrażałem sobie zawsze jako rozczochraną czarnulę z haczykowatym nosem w śmiesznym, stożkowato-rozłożystym zielonym filcowym kapeluszu. Ponadto powinna mieć nieodłączny kostur i niezbywalnego kota, czy też na odwrót. I podrygiwać nad jakimś saganem, mieszając coś warząchwią, zamiast plażować na kamieniu. W jednej ręce kostur, w drugiej warząchew, na ramieniu kot, ciężka robota. Z sagana powinien nieść się bulgotliwy odgłos, brzęk pokrywki i silny, oszałamiający zapach ziół, zdechłych żab i jeśli mnie pamięć nie myli, jaszczurek. Znane mi klechdy, baśnie i zwykłe bajędy nie podają, czy miał to być zapach miły, czy odrażający. Ten, który czułem, na pewno był oszałamiający. Zdawał się dobywać z samej Wiedźmy. Wymagał głębszego zbadania. Milczkiem obszedłem podejrzliwie kamień. Wiedźma nic. Ani drgnęła. Wiedziałem, że mnie widzi, gdyż wodziła za mną błyszczącymi oczyma. Ale nie drgnęła, nawet gdy wyciągając szyję chciwie węszyłem w pobliżu jej ogona.
- Jesteś Wiedźmą? – spytałem podchwytliwie.
- Tak mówią. – odparła po długiej, wypełnionej esencjonalną wonią chwili. – Ci, którzy mnie nie znają. – dodała tak cicho, że chyba się przesłyszałem.
- Do ciebie zatem przybyłem. Twoja sława sięga daleko. Także do mego Uroczyska.
- I ja o tobie słyszałam, poszukiwaczu. – skłoniła lekko głowę.
Zrobiło mi się jakoś miło. Hmm, słyszała o mnie. Ciekawe, od kogo? Tknięty złym przeczuciem zapytałem:
- Od Zająca?
Nie odpowiedziała. Słynęła także i z tego, że nigdy nie odpowiadała bezpośrednio. Mówiono, że trzeba ją nieźle przyprzeć do muru, aby uzyskać jasną odpowiedź. Toteż nachalnie poprosiłem:
- Powiedz.
- A jeśli od Zająca?
Wiedziałem, cholera, wiedziałem. Wredny kurdupel.
- To może nie być cała prawda, sama prawda i tylko prawda. – odparłem ostrożnie, nie mając całkowitej pewności, co nagadał jej Zając. – Powiedz, co słyszałaś?
- Chcesz wiedzieć? Nawet, jeśli to nie jest prawda?
Zawahałem się. Czy naprawdę mnie obchodzi, co gadają jakieś zające? Przecież wiem, jaki jestem. Moje czyny mówią za mnie, nieprawdaż? A jakie są, kto sprawiedliwy, wie. Odrzekłem więc:
- Właściwie nie. Patrz i sama oceniaj. Plotki noszą zające. – wypiąłem lekko pierś.
Patrzyliśmy na siebie długo. Zanim bez reszty i beznadziejnie utonąłem w oczach Wiedźmy, zdążyłem zauważyć, jak subtelne są jej wąsiki, zgrabne żółte łapki i jak cudnie, ni to drapieżnym, ni to wdzięcznym ruchem przechyla główkę. Żywiąc się obietnicą, jaką znalazłem, lub tylko wymarzyłem na dnie jej głębokich oczu, powiedziałem niepewnie:
- Nie czaruj. Nie wolno czarować. Daj mi lepiej, po co przyszedłem.
- Po co przyszedłeś? – szybkim ruchem przybliżyła łeb, docierając spojrzeniem do najtajniejszych zakamarków mojej duszy. Jej oczy zogromniały i nagle, przez ułamek sekundy istnieliśmy tylko my dwoje, Wiedźma i ja.
- Nie zbliżaj się! – warknąłem, nagle przestraszony, że już nigdy nie wyrwę się z matni tych oczu, że oślepiony na zawsze będę się tułał po świecie, że nie będę już lwem. – Mówią, że możesz dać szczęście. Daj mi je. Proszę. Po to taki szmat drogi przeszedłem i tyle czasu zmitrężyłem.
Wyciągniętą łapą podrapała mnie za uchem. Zamknąłem oczy, poddając się pieszczocie.
- Już.
- Już?!
- Już. Więcej nie mam. Nie przychodziłeś, dałam je Zającowi.
- Moje szczęście... Dlaczego!!!
- Bo był.
- Nie zgadzam się! To oszustwo! Chcę w zamian ciebie!
- Nie. To się nie uda. Ty jesteś lwem, mnie pozwól pozostać kotem.
- Kocie, uczynię cię lwicą.
- Idź już. Twój czas trwa. I trwać będzie niespełniony, aż...
- Wiesz, że tu wrócę.
Wiedźma skoczyła w las, jej płowość zlała się ze słonecznymi plamami na leśnej ściółce i tylem ją widział. Jedynie ciepłe miejsce na kamieniu, wyczuwalne gdym położył na nim pysk, świadczyło, że kiedyś tu była. I jeszcze wrażenie, że zdążyła rzucić czar, czy przekleństwo, nie wiem. Z moimi gruczołami łzowymi też coś nie w porządku. I z nosa mi kapie. Przepraszam.
Droga powrotna była łatwiejsza. Może za wyjątkiem kanału, w którym czołgałem się jakby pod prąd. Ale, ale, zapomniałem powiedzieć, że skombinowałem łódkę. No, może nie łódkę, ale w końcu czy na grzbiecie krokodyla, czy łódką, wychodzi na to samo. Teraz mogę wracać na polanę kiedy tylko zapragnę. Jeśli zapragnę. Gdybym chciał zapragnąć. Nie, nie chcę, skąd. Gdybym umiał pragnąć. Oj, już tak późno? Gdybym... Wybaczcie, muszę lecieć.

08.01.1999 r.  
Marek Tomaszewski { redakcja@valetz.pl }
poprzednia strona 
			powrót do indeksu następna strona

7
powrót do początku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzeżone.