The VALETZ Magazine nr. 3 (VIII) - czerwiec,
lipiec 1999
[ ASCII ]
( wersja ISO 8859-2 ) ( wersja CP-1250 )
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

  Rybka

Zaczynalo switac. W oparach porannej mgly sunela nierealna zaglowka, prawie niewidoczna, raz po raz ginela w tumanie, to znow pojawiala sie delikatnym rysunkiem want, rozmytym konturem kadluba i lsnieniem pierwszych promieni slonca w mosieznym okuciu topu masztu. Pekniety saling i luzno zwisajacy zagiel sprawial, ze zdawala sie beznadziejnie opuszczona, samotna, bardziej wyobrazenie zjawiskowego piekna niz namacalny ksztalt. Wbrew prawom fizyki lodz plynela, zamiast w calkowitym sztilu zamrzec w martwocie. W bezruchu natomiast zastygl sternik, ktorego szary sztormiak zlewal sie z tlem, czyniac go niemal niedostrzegalnym, a smuzka dymu z jego fajki mieszala sie z unoszacym nad woda oparem, jakby cala mgla calego swiata wysnula sie wlasnie z tej fajki. Wpatrzony przed siebie omiotl mnie niewidzacym wzrokiem, jakbym nie istnial. Jednak bylem tam. Moje moro skrywalo mnie przed ciekawskimi spojrzeniami. Doskonala mimikra, wlasciwa kameleonom i takim samotnikom, jak ja. Zdawalem sobie sprawe, ze obecnosc lodzi zdradzil tylko jej ruch. Gdyby nie to, bylaby doskonale wtopiona w wodno-mglisty przestwor, cisze, szarosc, niewidzialna. Najlzejszy powiew nie powodowal zawirowania powietrza, coz wiec wypelnialo zagle, czemu lodka powoli, choc niezmordowanie parla do przodu? Wiedzialem. Gnala ja ta sama sila, ktora i mnie kazala tkwic na brzegu, czujnie wpatrywac sie w nieruchomy splawik. Ta sama, przez ktora ubiegle lato spedzilem w lesie. Ta sama, przez ktora dwa lata temu samotnie zeglowalem. Ta sama, ktora jeszcze wczesniej zmuszala mnie do szalonego biegu w noc, wsluchiwania sie w szum opon nawijajacych na siebie kolejne kilometry, budowania bolidu, w ktorym moglbym choc na chwile, na chwile... wzleciec...

ilustracja: Rafal Maslyk

Wiedzialem, poniewaz znalem zeglarza, wiedzialem, gdyz nigdy tak naprawde nie opuscilem tej lodzi, przykuty do steru kajdanami marzen, wiezami wspomnien, tesknota i wiara, ze wlasnie tam, za linia chmur jest to, co jak magnes przyciaga, co sprawia, ze lodz plynie. Jakas moja czesc pozostala na pokladzie, by prowadzic ja, myszkujaca w poszukiwaniu ozywczego tchnienia, by nie przegapic owego mgnienia, gdy flaute zastapi chocby obietnica podmuchu, opadnie welon mgly i zobacze cel, do ktorego chocby pagajem... Wiedzialem, ze on gdzies jest, ze ja tu tylko tymczasem... Jak bezkresna musi byc przestrzen, w ktorej plyne, skoro tak wielkie szczescie, tak wielka milosc, tak potezna radosc moga ukryc sie w niej przede mna? A moze sa tuz, skryte za zaslona mgly, moze kraze wokol nich jak slepiec, mijam co chwile i moze nawet nie mgla, a lzy w oczach od gryzacego dymu wlasnej fajki nie pozwalaja mi ich dostrzec? Niemozliwe, magnetyczna sila ciagnaca lodz nie moze mnie oszukac, sama wskaze kurs, sama da znac, ze juz. A jednak... tak na wszelki wypadek chce byc na pokladzie, czujny i gotowy, gdy nagly wiatr podniesie mgle, czy osuszy lzy, wszystko jedno, gdy czyjs oddech napelni zagle... Trwam i w trwaniu przemijam. Lecz szukam. W lesie, na niezliczonych polanach, parowach i morenowych wybrzuszeniach, pochylony, w garbie niosac tesknote, jeszcze przeszlego lata spedzalem kazda wolna chwile szukajac czterolistnej koniczyny. Gdy zmierzchalo i tracilem wzrok, lub po prostu ciemnialo mi w oczach z wyczerpania, padalem na kolana, szepczac pragne, pragne, i macalem rozczapierzonymi palcami dookola, znow jak slepiec. Pozniej kazda roslinke wznosilem ku swiatlu ksiezyca, jeszcze pieszczac ja wzrokiem, jeszcze majac nadzieje i odrzucalem z bolesnym rozczarowaniem, zwykle zielsko. Tluklem za soba kijem przebyte morza koniczyny, by nikt inny przypadkiem nie znalazl tej mojej, ktora przegapilem, bo wiem, ze byla, musiala wsrod tylu innych byc... A jesli ktos inny szedl juz moja sciezka i ukradl mi moje szczescie? Z trwoga wypatrywalem sladow stop w lanach, lecz nie, sam przeciez wybieralem te droge, nikogo tu nie bylo, pustka... Takze i tam zostal kawalek mnie i do tej pory brodzi miedzy coraz wyzszymi koniczynami, miedzy coraz twardszymi liscmi, liczac raz, dwa, trzy, nieustannie raz, dwa, trzy, bez czworki, jeden glupi listek...
Zdawalo mi sie, ze splawik lekko drgnal. Sprezylem sie w sobie, jak niezliczona ilosc razy przedtem. Nie przegapic, nie przespac, schwytac zlota chwile, ulowic zlota rybke. Dzisiaj zmienilem przynete, zalozylem na haczyk zdjeta z palca obraczke i, alez tak, splawik calkiem wyraznie podskoczyl, jakby przykucnal, potem polozyl sie plasko na wodzie. Pomyslalem no tak, ktos mi gwizdal zloty rupiec, ale nie, za moment splawik wstal i wykonal kilka delikatnych wahniec. W tym momencie poczulem pewnosc, ze to ona. Ta, na ktora czekalem tyle lat, ktora wabilem na tyle finezyjnych sposobow, poszla na lep zlota. Zdazyla mi jeszcze przemknac mysl, ze widac wszystko na swiecie jest do kupienia, gdy poczulem szarpniecie. Zlota rybka, nareszcie. Bede mogl odwolac zeglarza i zbieracza, i jeszcze kilku innych poszukiwaczy, o ktorych nie zdazylem wspomniec, a teraz juz nie warto. Tamto bylo, minelo. Teraz bedziemy mogli sie polaczyc, by razem trzymac wedzisko, nawet bedziemy  m u s i e l i  polaczyc sily, bo szarpniecie bylo diablo mocne, sam nie dam rady. Przedsmak szczescia, wizja spelnionych najskrytszych pragnien, pozwalaly mi opanowac szalone harce kija i kolatanie wlasnego serca. Delikatnie, ostroznie luzowalem zylke, by zaraz, wykorzystujac nieuwage rybki, ponownie ja naprezyc. Chcialem przedluzyc walke, gdyz latwy sukces nie cieszy jak nalezy, a co wazniejsze, przez lata troszke zapomnialem, czegoz to mialem od rybki zazadac. Byla coraz blizej, zlota smuga niczym ogon komety lsnila tuz pod powierzchnia wody, juz obmyslalem miejsce na brzegu, gdzie ja wyholuje, gdzie ja wreszcie posiade. Nagle szarpniecie, a pozniej zwiotczenie zylki napelnilo mnie trwoga i bezbrzeznym zalem, ze znow stracilem swoja szanse, ze znow ominie mnie szczescie, milosc, radosc, ze tyle lat na marne, a ja tu przeciez tylko tymczasem... Rozluznilem napiete miesnie, pozwalajac obezwladnic sie rozpaczy, rozczarowaniu, zniecheceniu. Zbyt latwo sie poddalem. Przyczajona na koncu zylki rybka poteznym machnieciem ogona wyskoczyla swieca nad powierzchnie i dala szybkiego nura na dno, omal wyrywajac mi wedzisko. Do dzis nie rozumiem, jakim cudem udalo mi sie utrzymac kij w rekach. Jest to zreszta najmniejsza z rzeczy, ktorych nie rozumiem z pozniejszych wypadkow. Zaskoczony nagloscia ataku, kurczowo zaciskajac dlonie, dalem nura w slad za rybka. Widzialem ja, jak prula zielonkawa ton pozostawiajac zlocisty, pelen pecherzykow powietrza slad, taka niewielka, wymiaru co najwyzej niezlego okonia, a przeciez rwala przed siebie z sila orki. Zacisnalem zeby. Predzej sie utopie, niz cie puszcze, bez ciebie i tak nie mam po co zyc. - pomyslalem. Moj podwodny lot trwal zreszta krotko, mialem nadzieje, ze rybka sie zmachala. Nic z tych rzeczy. Kiedy sie zatrzymala, wyplynalem na powierzchnie nieco zdezorientowany i oszolomiony. Nawet nie zauwazylem, ze plywala wokol mnie, zataczajac coraz mniejsze kolka. Polapalem sie co knula, gdy zylka skrepowala mnie jak baleron. Rybka zatrzymala sie metr ode mnie. Wysunela pyszczek z wody i rzekla:
- Mam cie! - z wyrazna nutka triumfu w glosie.
ilustracja: Rafal Maslyk
Zdebialem, zbaranialem, zesztywnialem, ocipialem. Nie dosc, ze rybka, nie dosc, ze ma racje, to jeszcze kradnie moj tekst! Latami obmyslalem inteligentny poczatek rozmowy, a ta, ot tak sobie - mam cie! Pozostala mi tylko druga z zaplanowanych kwestii:
- Spelnie twoje trzy zyczenia, jesli mnie puscisz wolno. - Powiedzialem wbrew sobie, czujac, ze cos jest mocno nie tak.
- Mialam nadzieje, ze to powiesz. Z poczatku nie bylam pewna, czy to na ciebie czekalam tyle lat, czy to ty spelnisz moje zyczenia. Upewnila mnie o tym obraczka na haku, taka przynete mogl zalozyc tylko ktos, kto ma wiele do zaoferowania.
- Glupia jestes? Ja nic nie mam!
- To ciebie szukalam pod postacia nocnej sowy, gdym pohukiwala ci w lesie nad glowa.
Mruczales do siebie: tfu, zgin, przepadnij maro nieczysta i grzebales w jakichs chwastach. - Pewnie, ze mruczalem, pohukiwanie sowy przynosi pecha, to przez ciebie nie znalazlem czterolistnej koniczyny!
- Sam wiesz najlepiej, czemu jej nie znalazles. Slepak, slepak! - zadrwila.
Plunalem na fladre woda. Byla w swoim zywiole.
- I kto tu jest glupi? Wiesz, ze nawet usilowalam pchnac te twoja lodz poza obszar mgly, zebys zobaczyl, co minales zapatrzony w siebie, ale nawet ja nie dalam rady?
- Klamiesz, to na pewno ty bylas kotwica, upalowalas mnie przy dnie jak bawolu, pierwsza chcialas zagrabic moje szczescie, przeciez to ja znalem wlasciwy kierunek!
- Jestes nawet glupszy niz myslalam. Ty znales kierunek?! To czemu jak osiol parles w przeciwna strone? Czemu odwracales sie od tego, co miales tak blisko?
- Nigdy nic nie mialem, zawsze tylko szukalem wielkiego szczescia, wielkiej milosci, wielkiej radosci. Moze i czasem bylem blisko, ale uciekalo, teraz wiem, ze przez ciebie, zlosliwa zwido.
- Alez miales, miales, tylko ty od tego uciekales. Ty goniles zwidy.
- Ja? Akurat...
- Ty. Miales dom, rodzine, dzieci. Chcieli cie kochac. Trzeba im bylo pozwolic, tylko pozwolic. I wlasciwie masz racje. Teraz, juz nic nie masz. Nie mam czego od ciebie zazadac, bo nic nie masz. Zmylila mnie ta obraczka. Myslalam, ze to mala aureola, a ty zrobiles z tego cacko z dziurka. Cholera, ja to mam pecha. Tyle sie za toba naganialam, chcialam, zebys dal mi kawalek swego szczescia, swojej milosci, swojej wielkiej radosci. Miales jej tyle, ze moglbys sie podzielic. A ty, glupku, roztrwoniles wszystko po lasach, po wodach. I nawet nie wiesz, chamie, zes mial ten zloty rog. Cholera, cholera, pomylilam sie. Co ja teraz zrobie? Gdzie znajde szczescie, milosc, wielka radosc? Co ja poczne?
Krzywiac sie z niesmakiem wyplula pogiety kawalek zoltego metalu.
- A ja? Co ze mna? - zapytalem, powoli opadajac z sil i czujac, jak wypelnione woda kalosze nieublaganie ciagna mnie do dna.
- A coz ty mnie obchodzisz? Mam swoje problemy...
Bez najmniejszego plusku zanurzyla sie w wodzie i tylko jej co ja poczne, co ja poczne, co ja poczne dzwieczalo mi w uszach, az zlalo sie w jedno z moim a ja? a ja? i szumem wiatru, ktory wreszcie sie zerwal.

28.02.1999 r.  
Marek Tomaszewski { redakcja@valetz.pl }
poprzednia strona 
			powrot do indeksu nastepna strona

21
powrot do poczatku
 
The VALETZ Magazine : http://www.valetz.pl
{ redakcja@valetz.pl }

(c) by The VALETZ Magazine. Wszelkie prawa zastrzezone.